Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klasztor.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wierzcie mi — rzekł wkońcu — że z ludźmi jak on nigdy odgadnąć niepodobna, jakiemi drogami pójdą; lecz to pewna, że gdy obiorą drogę, nieskręcą ani w prawo, ani w lewo, pójdą choć w przepaść.
— Czy sądzicie, iż Bużeński widział was i poznał, mój ojcze? — zapytał Kalas.
— Czy mnie postrzegł, nie wiem, ale że zakonnikom się pilno przypatrywał, bo mu może pobyt w klasztorze przypominali, tego jestem pewnym. Daj Boże, by mu to wspomnienie dobrą jaką myśl poddało.
Kalas z takiem miłosierdziem troszczył się o los przyjaciela, że od o. Szymona chciał wskazówek, gdzieby się o nim mógł dowiedzieć. Bernardyn starał się go odwieść od myśli indagowania i poszukiwań i ze wstrętem potem podszepnął o salach gry, najostatniejszego rodzaju, po których miał się tułać nieszczęśliwy.
Ówczesny szał do gry hazardowej, jak wszystkie podobne namiętności, zgóry schodził do najniższych warstw ludności, naśladującej obyczaj panów. Na srebrnych i złotych salach grywało mieszczanstwo, oficjaliści, czeladź magnatów; były to prawdziwe jaskinie rozbójnicze.
W jednej z nich, do której o. Szymon był wezwany dla spowiedzi niebezpiecznie ranionego człowieka, miał mu się, jak powiadał, nawinąć porucznik, ale się natychmiast ukrył.
Zerwikaptur nie wahał się wyszukać tej brudnej dziury, która po dniu ohydniej jeszcze, niż nocą przy świetle wyglądała. Śmiesznie wystrojona, brudna, otyła jejmość, będąca tu gospodynią, przyjęła go kwaśno i dumnie. Z początku nie chciała go rozumieć, usiłowała się pozbyć — i dopiero wkońcu, ledwie nieledwie zmuszona, przebąknęła, że pewnie mu chodziło o tego, którego tu na przemiany pułkownikiem i kasztelanem nazywano.