Klasztor/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Klasztor
Podtytuł Opowiadanie
Wydawca Czytelnia "Pielgrzyma"
Data wyd. 1928-1929
Miejsce wyd. Pelplin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Bużeński jeszcze z łóżka nie wstawał, gdy codziennie oczekiwany przyjaciel, przezywany przez niego Kalasem, dnia jednego do miasteczka przybył i z pyłu się otrząsnąwszy, odziawszy się przystojnie, mundurowo, oznajmiony już naprzód Bużeńskiemu, nadszedł do klasztoru.
Z porucznika wnosząc po jego najserdeczniejszym przyjacielu, za którym tak tęsknił, można się było spodziewać drugiego takiego zawadjaki i szaleńca, jakim on był.
W związkach serdecznych ludzkich bywają wszakże tajemnice, równie niezbadane, jak w chemicznych powinowactwach. Łączą się z sobą charaktery i temperatury często najsprzeczniejsze.
Ów Kalas Zerwikaptur przedstawił typ swojego czasu, zupełnie różny od przyjaciela Bużeńskiego. Piękny bardzo mężczyzna i do swej piękności a elegancji ją uwydatniającej przywiązujący wagę nadzwyczajną — Kalas nie miał ani zuchwalstwa, ani rubasznej mowy porucznika. Galant, sentymentalny, nie bardzo nawet stworzonym był na żołnierza i tylko woli ojca zadość czyniąc, który go zahartować chciał służbą — chorągwi się trzymał, za światem salonowym tęskniąc.
Gdy Bużeński przejęty już był do szpiku kości naukami wieku najskrajniejszemi, Kalas grzeszył wcale innem usposobieniem. Był zupełnie obojętnym na sprawy religji, chodził do kościoła dla widywania pięknych towarzyszek, duchownym oddawał poszanowanie należne, z farmazonami śmiał się z praktyk religijnych, wierzył we wszystkie niedorzeczności świeże i — jakby go to wcale nie obchodziło — ani się spierał, ani mówił o tem. Przekonań nie miał określonych żadnych.
Lubił żyć wesoło, to było jego zasadą i osią życia.
Smutkowi, pod jakąkolwiek formą przychodzącemu, opędzał się rozpaczliwie; gotów był do największych ustępstw, byle go nie męczono.
Często gęsto powtarzał, co było hasłem jego: — Raz się żyje!
Kalas był przytem usłużny, grzeczny, łatwy w pożyciu, już dlatego, aby nikt nie miał powodu wody mu zamącić.
Gdy się w klasztorze dowiedziano o powołaniu towarzysza tego i jego przybyciu, o. Rafał, człowiek cierpliwości świętej, ale już zmęczony jednym farmazonem zachmurzył się na tę myśl, że mu jeszcze drugi taki przybywał.
Odetchnął jednak, gdy w korytarzu się z nim spotkawszy, po bardzo uniżonem powitaniu, zobaczył młodzieńca gładkiego, słodkiego i wcale do Bużeńskiego niepodobnego.
Na widok przybywającego, jedną zdrową rękę wyciągnął porucznik i począł go witać wymówkami.
— Bodajżeś przepadł! Toś się wlókł na raku! Schnąłem z niecierpliwości.
Na tem drzwi zamknięto, przyjaciele pozostali z sobą sami, w korytarzu słychać było tylko długo nadzwyczaj ożywioną, hałaśliwą rozprawę.
Chychłowski stał, z polecenia pana, na straży, aby jej nikt nie przerywał. Nawet Berka, przybywającego dla opatrywania rany, zatrzymano.
Gdy wkońcu Bużeński począł w dłonie klaskać i zawołał dworzanina, a ten wszedł z cyrulikiem, po obu towarzyszach widać było znużenie wielkie.
Bużeński leżał na pościeli czerwony, dyszący, a Kalas siedział z nogami wyciągniętemi i głową na piersi spuszczoną, smutny, jakby ciężar wielki spadł na niego. Milczeli obaj.
Zerwikaptur był tak zmęczony, że obejrzawszy się, zażądał wyjść na świeże powietrze, odetchnąć trochę.
— Idź do ogrodu, choć tu już jesień i niema tam co widzieć, ale się ochłodzisz...
Posłuchawszy tej rady, jakby upojony, wyszedł z celi Kalas.
Zaledwie kilka zrobił kroków w korytarzu, gdy go z uprzejmością powitał o. Anioł, choć nieznajomy, ciesząc się z jego przybycia dla porucznika, który za nim tęsknił. Ofiarował się też przewodnikiem być do ogrodu.
Zerwikaptur, odpowiadając grzecznie, szedł w myślach zatopiony.
— Lękam się — rzekł, pomilczawszy — aby mój przyjaciel nie był ojcom bardzo przykrym gościem. Natura to do zbytku żywa, niepohamowana, niecierpliwa, a tu jeszcze i niemałe cierpienie padło na nią. Rany jak rany — dodał — te się znoszą łatwiej; ale Bużeński ma innych utrapień wiele. Żal mi tego człowieka.
— Nam też wszystkim go żal — rzekł ks. Anioł — tembardziej, że my mu pociechy przynieść nie możemy.
— I nikt w świecie — dokończył Kalas.
Badać przyjaciela o te utrapienia moralne, o których wspomniał, nie chciał ks. Anioł.
Mówiono o rzeczach obojętnych.
Zerwikaptur zdawał się interesować życiem klasztornem, chwalił je, znajdował tę ciszę i spokój godnemi zazdrości.
W istocie więcej może przez grzeczność, niż z zamiłowania jakiegoś, okazywał zajęcie żywe wszystkiemu o czem mu ks. Anioł mówił.
Ogród mu się podobał, klasztor wydawał bardzo pięknym, okolica miłą. Unosił się nad gościnnością zakonników i t. p.
— Radbym — dodał — wyzwolić ojców od tej niepotrzebnej załogi i zabrać z sobą Bużeńskiego; ale, na nieszczęście widzę, że rany są daleko gorsze niż sądziłem i podróży rychło nie zniesie.
— My sobie nie przykrzymy z nim wcale — przerwał Anioł. — Troską tylko naszą jedyną, że go tak przyjąć i dać mu takich wygód, jakbyśmy pragnęli nie możemy. Nawykliśmy do życia prostego... źle tu mu być musi.
— Owszem, owszem — przerwał Kalas — jest mu doskonale.
Wśród przechadzki, ostróżnie i dyskretnie, przybyły usiłował się dowiedzieć o o. Szymona, który był przy zmarłym niedawno w okolicy nieznajomym.
O. Anioł zapewnił go, że się z nim będzie mógł widzieć. Dodał towarzysz, iż radby z nim na osobności pomówić.
Powrócił potem do klasztoru i Zerwikaptur wszedł do celi przyjaciela, który już spoczywał po dosyć burzliwem opatrywaniu rany, przy którem nieszczęśliwy Berko wiele ucierpiał.
Zdawało się, że przybycie Kalasa, zamiast uspokoić chorego, rozdraźniło go jeszcze.
O. Szymon, dowiedziawszy się, iż przybyły widzieć się z nim życzył, po obiedzie przyszedł do celi, poznał się z nim, wesołą zawiązał rozmowę, a gdy Bużeński milczący zdawał się potrzebować spoczynku, obaj razem wysunęli się potem do o. Szymona.
Wiadomo powszechnie, iż w klasztorach ściślejszej reguły cele zakonników niczem się od siebie nie różnią. Ograniczona w nich jest ilość sprzętów, ich kształty a ubogi mnich, nie mający żadnej osobistej własności, bo nawet habit, który nosi, nie należy do niego, nie może niczem tego szczupłego schronienia swego przystroić. Jakkolwiekbądź każdą z tych celek jednakże charakter osobisty człowieka w niej mieszkającego piętnuje, często jednem niczem, oznaką prawie niepostrzeżoną, a znaczącą.
Tak cela o. Szymona, niegdyś żołnierza i wojaka, miała coś w sobie pachnącego obozowiskiem. Nie było tu tego ścisłego porządku w ustawieniu stołków i półek, jak gdzieindziej, żadnego starania o wygodę dozwoloną i ozdobę, żadnego kwiatka, żadnego obrazka.
Klęcznik twardy, drewniany, z krzyżykiem, ręcznik na kołku, para książek do modlitwy, nic więcej... Łóżko, na którem spłaszczony siennik ledwie się dawał dojrzeć, wyglądało jak deska... Sukienna poduszka zdawała się dla formy tylko na niem rzucona.
Jedynym dodatkiem zbytkownym był w kącie stojący kij prosty, wyłamany gdzieś w lesie, a używaniem wyślizgany. Nie był to dziś już kawał suchej gałęzi, ale istota jakaś, coś niezbędnego dla o. Szymona, coby się niczem innem zastąpić nie dało.
W tym kątku, w którym on miejsce zajmował, prawie go widać nie było; stał tam skromnie, czekając aż będzie potrzebny, ale gdyby go zabrakło, stary czułby się osieroconym.
O. Szymon, wychodząc, gdy przyjaciela tego miał wziąć z sobą, nie potrzebował go szukać, ani patrzeć nawet; sięgał szeroką dłonią i był pewnym, że go w niej uczuje...
Jak ten kamień Mickiewicza, z którego łza pociec była powinna, tak z kija tego, noszonego przez lata długie, terazby wycisnąć się może dały mnogie wspomnienia. Razem ze starcem ileż to oni odwiedzili chat, ile przebyli dróg!
Po kiju tym, stojącym pokornie przy drzwiach poznawano bytność o. Szymona... Zdawało się, że sękate drzewo nabyło fizjognomji jakiejś, przypominającej swego pana.
Był to kij taki, który czasem kładną do trumny...
O. Szymon, gdy szedł pieszo, choćby się na nim opierać nie potrzebował, brał go zawsze z sobą. Zdawało mu się, że on takby tęsknił po nim, jak stary po tym niemym przyjacielu.
Jak zawsze, nawet zimą, okno celi o. Szymona było i teraz otwarte. Potrzebował powietrza... Wprowadziwszy tu Kalasa, chciał je zamknąć staruszek; ale grzeczny młodzieniec zaręczył, że i on bardzo lubi powietrze.
Rozmowa się poczęła o Bużeńskim. Niedługo lawirując, Kalas wprost przystąpił ad rem[1] chcąc wybadać coś więcej o nieznajomym.
Wzdychał biedak i nie taił tego, że w zmarłym domyślał się przeciwnika swego przyjaciela.
— Na nieszczęście ja waćpanu o nim nic więcej powiedzieć nie potrafię nad to, com p. Bużeńskiemu mówił. Nie chcąc być natrętnym, ani badać waćpana o historję porucznika, lecz dla nas też świadomość jej nie byłaby obojętną. Umielibyśmy się z nim może obchodzić właściwiej. Bużeński ciągle się wydaje podraźnionym, zniecierpliwionym... możeśmy temu winni mimowoli...
Kalas stał zakłopotany.
— Nikt temu nie winien, oprócz niego samego — rzekł. — Historję mojego przyjaciela znam jak swoją własną, lecz gdy on milczy i tai się z nią, mogęż ja się z nią zwierzać?
— Nie nalegam też — rzekł o. Szymon. — Żal mi go bardzo... Zagrzązł w świata tego kale i więzach... człowiek biedny!
— Tak i bardzo biedny — odparł Kalas. — Cóż, gdy na to pono rady niema.
Spojrzał na o. Szymona, dla którego czuł jakąś sympatję.
Był w usposobieniu skłonnem do wywnętrzania się.
— Gdybyś, ojcze szanowny, przyrzekł mi, że to co powiem, za te ściany nie wyjdzie — dodał — zaprawdę wyspowiadałbym się za Bużeńskiego, bo byście może wy mnie wskazali, a jabym jemu wskazał drogę, aby wyjść z tego zawikłania.
O. Szymon stał dosyć obojętny.
— Nie chcę namawiać na żadną spowiedź — rzekł powoli. — Jeśli sądzicie, że ona się przyda na co, to wiecie że kapłan i obowiązany jest i nawykły do milczenia.
Kalas siadł na wskazanem krześle i zadumał się.
— Będzie to długie opowiadanie — rzekł — gdyż inaczej zrozumiałemby się nie stało.
Zamyślał się nieco. O. Szymon, nie chcąc wyzywać, patrzył i milczał.
— Od tego począć muszę — odezwał się Zerwikaptur — iż przyjaciel mój u matki jedynem dziecięciem był, że w początkach i pięknością i żywością i rozumem jako coś cudownego zachwycał. Zawcześnie mu dano swobodę wielką.
Dom był bardzo możny, pański, życie zbytkowne, gwarne wesołe. Wychowywali go dworacy, nosząc na ręku i dogadzając mu; później cudzoziemcy, służalcy, którzy na wszystko pozwalali.
Gdy komu długo trybularzem kadzą, w końcu się bożkiem uczuć musi.
Pojechał potem zagranicę — mówił dalej Kalas. — Ja go naówczas nie znałem jeszcze tak zbliska, ale wiem o tem co mówię z jego własnego opowiadania, gdyż Bużeński, ostry dla drugich, tak samo szydzi i wyśmiewa samego siebie i zna się na wylot.
Podróż ta, jak on sam powiada, zmieniła go wielce; nie poznawał sam siebie. Buta, z którą wyjechał, wzrosła do najwyższej potęgi.
Między nim a ojcem, człowiekiem dumnym i równie jak syn gwałtownym, już za czasu podróży powstały nieporozumienia. Kasztelan kazał powracać. Syn nie chciał. Wydatki były wielkie, a gdy ojciec mu je wyrzucał, Bużeński odpowiedział, że ma macierzysty majątek i nim rozporządzać prawo.
Za powrotem starli się z sobą.
Ojciec wypuścił mu znaczną bardzo majętność po matce, ale razem zerwał z synem i zapowiedział, że po nim grosza nie weźmie.
Rozstali się. Jednakże, ponieważ poprzednio było życzeniem ojca, aby służył w wojsku i o zapisanie się do chorągwi starania poczyniono, spełnił — chociaż z ojcem zerwał — wolę ojcowską i począł służbę wojskową.
Służyliśmy razem, ale wiecie, mój ojcze, co u nas służba taka znaczy. Kto siedzi przy chorągwi?
Przyjeżdża się raz, drugi, wstąpi, pokaże i wraca na wieś, lub do Warszawy.
Tak i on i ja przesiadawaliśmy w Warszawie.
Tu, na nieszczęście swoje, poznał Bużeński panienkę zamożnego domu, piękności nadzwyczajnej, ale wychowaną inaczej, niż nasze wszystkie dziewczęta i jakby na umęczenie go stworzoną.
Pociągnął i mnie z sobą do domu pana Mościskiego; widywałem ją jak on, więc o tem z własnego przeświadczenia mówić mogę.
Mościski, pewnie starego ale zubożałego rodu, jakim się sposobem gdzieś na ukrainnych krajach dorobił majątku? nikt tego nie mógł spenetrować[2]. Przyszedł do niego nagle, a z majątkiem pycha i ochota pańska.
Jak nikt nie wie skąd wziął dostatki, tak niewiadomo skąd wziął żonę, cudzoziemkę, Francuzkę podobno, z której Pan Bóg mu dał córkę.
Panna Emilja mogła i musiała przypaść do serca Bużeńskiemu, raz dla piękności swojej nadzwyczajnej, a potem dlatego, że charakterem do niego była podobną.
Wcześnie jej dano swobodę zupełną i wychowanie jakieś na pół męskie. Robiła co chciała: jeździła konno, strzelała doskonale, mówiła śmiało i w zdumienie a admiracje[3] wprawiała szlachtę naszą, która podobnej niewiasty nietylko nie widziała nigdy, ale i nie przypuszczała, aby na świecie cudactwo podobne mogło się zjawić.
Salwowało[4] ją to, że tak nadzwyczajnie była piękna. Młodzieży się koło niej zwijało mnóstwo; szaleli wszyscy, ale starać się i żenić z nią nikt ani pomyślał.
Matkę już straciła, został tylko ojciec, młody bratanek, którego on przybrał sobie do boku i panna Emilja, w domu będąca gospodynią, gospodarująca też, jak się jej podobało.
Panna lubiła zabawy i to właśnie takie, które jak najmniej wiekowi jej i płci przystały.
Innychby to może odstręczało, a Bużeńskiego pociągnęło właśnie. Począł tedy u Mościskich przesiadywać, z panną jeździć, polować, służyć jej, słowem jawnie o nią się starać.
Nigdy nic przez pół nie robiąc, zakochał się do szaleństwa, stracił głowę. My wszyscy, patrząc jak panna płochą była, reflektowaliśmy go, aby się zadaleko nie posuwał i nie wiązał. Słuchać nas nie chciał.
Mościski konkury syna kasztelańskiego widocznie faworyzował. Przyjmował go serdecznie. Emilja też była dla niego bardzo uprzejmą. Wszyscy jednak patrzący z boku widzieli to, że szczególnego afektu dla niego nie miała.
Chciała się wydać zamąż.
Inna, znając Bużeńskiego, byłaby się może zlękła jego gwałtownego temperamentu — ona się go nie obawiała.
Obserwując, co się działo w domu Mościskich, ludzie dostrzegli, że panna jakoby oddawna zakochana była i dozwoliła z sobą romans prowadzić bardzo przystojnemu chłopcu, szlachcicowi ubogiemu, który u starego Mościskiego był rezydentem. Zwał się Bernat Zaręba.
We dworze u Mościskich o tych stosunkach panny wiedzieli wszyscy; ojciec może także się domyślał, ale mało sobie to ważył.
Naostatek plotka czy prawda ta doszła do Bużeńskiego. Nie chciał wierzyć, oburzył się i na złość wszystkim, co go przestrzegali, natychmiast z panną się zaręczył jawnie i głośno, po całej Warszawie o tem rozpowiadając.
On sam mi powiadał, że wprost pannę spytał o Bernata tego, a gdy ona, śmiejąc się, ramionami ruszyła, ponieważ zakochany był, na wszelkie gadania nie zważając, prosił o jej rękę i przy świadkach, bo może pięćdziesiąt osób zaproszono na zrękawiny, zamienił pierścionki.
Termin ślubu był naznaczony.
Ale w Bużeńskim jednakże podejrzenie jakieś pozostało. Zaczął śledzić pannę Emilję, podkradać się, płacić ludzi, dowiadywać się. Jeden ze sług zdradził pannę.
— Ma romans oddawna z Bernatem, a chcesz się pan o tem przekonać, to wnijdź wieczorem do ogrodu: zobaczysz ich, jak w czułej parze chodzą z sobą, niebardzo z tem kryjąc się nawet.
Bużeński jeszcze to miał za potwarz i kłamstwo, ale zasiadł w ogrodzie.
Tu, w samej istocie naprzód zobaczył oczekującego rezydenta, potem przybywającą pannę i jak pod rękę się z sobą wziąwszy, zaczęli się przechadzać. Podkradłszy się, nawet słyszał rozmowę i to, że z niego sobie żartowali...
Panna Emilja obiecywała Bernatowi, jak skoro zamąż wyjdzie, wziąć go do domu i była pewną, że na to małżonka namówi.
Ktokolwiek zna Bużeńskiego jak ja, ten nierad wierzyć temu, że on tego wieczora, wypadłszy ze swojej kryjówki, oboje ich tam w miejscu trupem nie położył. Tymczasem nietylko, że się wstrzymał od wszelkiego kroku podobnego, ale złość i gniew umiał tak dobrze ukryć w sobie, iż się niczego me domyślano.
On sam powiada, że tylko straszne pragnienie zemsty mogło mu dać taką nadzwyczajną siłę.
Do wesela czynił wszelkie przygotowania, z panną był jak dawniej, a ona tak pewną się czuła tego, iż szalał dla niej, że nie postrzegła ani z oczu, ni z mowy, co w nim kipiało.
Nadszedł termin naznaczony i z wielką paradą pojechał porucznik na wesele.
Doprowadził do tego obrząd, że aż w kościele dopiero, przed ołtarzem, pannie pierścionek rzucił pod nogi, życząc, aby się nim zaślubiła z Bernatem, a sam, uczyniwszy jej ten afront publiczny, wyszedł wśród osłupienia powszechnego z kościoła, siadł na koń i nim się ludzie gonić i mścić zebrali, wyjechał...
O. Szymon słuchał opowiadania, cały pogrążony w myślach, wstrząsając się niekiedy. Doszedłszy do ślubu tego Kalas się zatrzymał, spoglądając na niego.
— Reszty, mój ojcze — rzekł — domyśleć się już łatwo.
Mościski stary nic z początku nie czynił — zatarł wypadek.
Powiadano z ich strony, że Bużeński oszalał i że go własny ojciec miał u bonifratrów osadzić.
Panna się nie pokazywała we Warszawie, siedziała na wsi, a co najdziwniejsza, nawet tego Bernata nie odprawiono ode dworu, aby okazać, że wszystko było potwarzą.
Zasłyszeli potem widać, że Bużeński miał jechać w te strony i uczynili zasadzkę na niego. Ubiliby go pewnie, bo ich była gromada, a on jeden, ale im przeszkodził ktoś nadjeżdżający... Bużeński strasznie porąbany, a Bernat... zabity, bo zdaje się nie ulegać żadnej wątpliwości, że to on zmarł u tego szlachcica... Bużeński o ile pamięta, powiada, że go okrutnie w pierś palnął.
O. Szymon zdawał się słuchać jeszcze, choć Kalas skończył powieść swoją; nakoniec rzekł smutnie:
— Któżby się tu domyślił z tego, co mi opowiadacie, że to historja naszego kraju i czasu? Gdzie tu chrześcijańska miłość? gdzie niewieścia skromność? gdzie prawda i szczerość? Wzdrygnąć się trzeba słuchając. Niewiasta brzydka, ale taką ją głupi ojciec uczynił. Bużeński wasz szlachetniejby postąpił, gdyby zemsty niepragnąc, dziewczę zawstydził na cztery oczy i do żalu i opamiętania otworzył jej wrota... Cóż mu z tego wszystkiego przyszło? Poganie jesteście! westchnął o. Szymon.
— Ludzie jesteśmy, — odparł Kalas — namiętności panują nam.
— Gorzej niż one — rzekł ksiądz — bo namiętność wybucha narazie, a taka rozmyślna zemsta i znęcanie się nad słabą niewiastą...
— Ależ zdrada z jej strony! — zawołał Kalas — czyż na karę nie zasługiwała?
— Karę potrzeba było Bogu zostawić, a politowanie tylko mieć w sercu. Patrzcież, co ofiar! Kobieta zgubiona, człowiek jeden zabity, drugi ledwie z życiem wyszedł i cóż mu pozostaje? zgryzoty i gorzkie wspomnienia.
— Ojcze mój — odezwał się Kalas — i nad nim raczej mieć trzeba politowanie, niż go potępiać.
— Nie potępiam też nikogo — rzekł o. Szymon. — Człowiek nieszczęśliwy jest, bo go i ta tragedja nie poprawiła. Zamiast kajać się, szaleje i rozpacza.
O. Szymon założył ręce na piersi i poszedł do okna świeżem odetchnąć powietrzem.
— Gorsze to nad wszystko — westchnął Kalas — iż o ile z rozmowy z nim miarkować mogę, nie odjęła mu niewiara w tę niewiastę miłości dla niej i dziś tak jest zakochany jak był.
Milcząc, podniósł zakonnik ręce.
— Więc i dobrze jest może — odezwał się — że go choroba dłużej tu w klasztorze potrzyma i zapobieży nowemu wybrykowi jakiemu.
— A cóż on dziś już może przedsięwziąć? Chyba męczyć się sam tylko, boć do panny, po takim skandalu, już nie przystąpi... Zna on ją i wie, że w niej zemsta mieszka nieubłagana. Ojciec też polubił sprawę córki i pewnie mścić się jeszcze na Bużeńskim będą usiłowali.
— Tak, tak! brzydki to chwast ta zemsta — rzekł o. Szymon. — Dosyć małego ziarenka, aby się do nieskończoności rozrastał.
Zwrócił się do słuchającego Kalasa.
— Wy wszyscy — mówił dalej — żyjący na świecie, w tej naszej wierze i w jej zakonie szukacie dziś plam, odrzucacie ją pod pozorem, że krępuje wolność waszą, że was pęta. Spojrzcie na tych, co zrzucili z siebie tę niewolę; jak żyją i czy im z tem lepiej? Po owocach poznać drzewa, a jakież owoce zrodził libertynizm wasz, który żadnych praw i granic znać nie chce? Waszmościn przyjaciel, Bużeński, wyśmiewa się z naszej reguły, z pokory, posłuszeństwa; ale owocem ich jest spokój ducha, z którym my szczęśliwymi się czujemy, a wy?...
Kalas nic nie odpowiadał; myślą pewnie był nawet gdzieindziej.
— Być może — odezwał się po chwili — iż dla Bużeńskiego pobyt tutaj, na ustroniu, w samotności będzie zbawiennym i uspokajającym. Dlatego ja też niebardzo go stąd chcę wyciągnąć, a gdybym nawet zapragnął, dziś to niepodobieństwo. Z ranami temi nie wytrzymałby podróży.
Raz jeszcze uprosiwszy o. Szymona, aby powierzonej sobie historji Bużeńskiego nie rozpowiadał nikomu, może żałując już nawet, że się z nią wygadał — Kalas powrócił do przyjaciela, którego zastał już nieprzytomnym. — Domagał się powrotu Kalasa, kazał go szukać w klasztorze i napadł na niego, zobaczywszy wchodzącego.
— Gdzie ty się włóczysz? przyjechałeś do mnie i dla mnie, a siedzisz w kącie i z mnichami się zabawiasz. Gdzie byłeś?
— U o. Szymona — rzekł przybyły.
— A! stary żołnierz z kresą przez łeb podobną do tej, która i mnie na pamiątkę zostanie. Jakim sposobem wojak przedzierzgnął się w zakonnika i tak w nim wszystko wygasło? Mnie się zdaje, że i ten komedję gra, jak grają ją tu wszyscy.
Kalas, nie chcąc się sprzeciwiać, nie odpowiedział nic.
Komedjanci — dodał Bużeński. — Słodkie to wszystko, dobre, bez żółci... jakby z nich wątrobę wypruto; ale między sobą, pocichu muszą się jeść...
Przerwał, widząc, że Zerwikaptur mu nie odpowiada i zapytał:
— A o mnie co oni powiadają? hę?
— Rozumiesz przecie, iż przedenmą o tobie nic mówić nie mogą — odezwał się Kalas. — Mają dla ciebie wielką kompasję[5].
— I ja też dla nich. Lecz bylebym się stąd mógł wyrwać coprędzej, bo w tej norze się uduszę...
— Nie możesz narzekać — przerwał Zerwikaptur.
— Dajmy temu pokój — urwał się nagle Bużeński — ty jesteś gładki i akomodujący się wszędzie i zawsze. Sądzę, że gdyby cię nawet wsadzono pod kaptur, nałamałbyś się do niego.
Kalas stanął naprzeciw łóżka.
— Powiedz mi, czy nie lepiej się do położenia każdego zastosować, gdy z niego wybrnąć nie można? Cóż pomoże rwać się, gdy wyrwać niema siły?
— Baba jesteś — zawołał Bużeńskl — baba! Mężczyzna powinien walczyć, zawsze i wszędzie! Walka to życie. Zgniłbym bez niej.
— Sądzę, że masz jej przecie już dosyć — rozśmiał się Zerwikaptur.
— Mylisz się. Upłynęło ze mnie wiele krwi, ale z nią nie wyszła natura... Wstanę takim, jakim się położyłem.
Zerwikaptur zabawił przy Bużeńskim dni kilka, wziął od niego polecenia rozmaite, przyrzekł odwiedzić znowu, i przez czas pobytu poznawszy się i zaprzyjaźniwszy z zakonnikami, opuścił klasztor niemal z żalem.
Pobyt jego cokolwiek wpłynął na uśmierzenie porucznika. Przed przyjacielem mógł się wygadać, wyburzyć, spędzić na nim długo w sobie tajone bóle. Stał się też spokojniejszym nieco, zrezygnował nawet na dłuższy w klasztorze pobyt, którego rana wymagała. Zerwikaptur dla potwierdzenia tego, co Berko o ranach powiadał, przysłał uproszonego lekarza Niemca, nadwornego ks. Ogińskich. Ten, obejrzawszy Bużeńskiego, zostawił instrukcje cyrulikowi i zabronił myśleć nawet o poruszeniu się z klasztoru, dopóki lepsza pora nie nadeszła. Zima właśnie srożyć się zaczynała.




  1. Do rzeczy.
  2. Zbadać.
  3. Podziw.
  4. Czatowało, sprzyjało.
  5. Współczucie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.