Kiermasy na Warmji/Kiermas/Powrót z kościoła

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walenty Barczewski
Tytuł Kiermasy na Warmji
Data wyd. 1923
Druk „Gazeta Olsztyńska“
Miejsce wyd. Olsztyn
Źródło skany na commons
Inne Cały tekst rozdziału „Kiermas“
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
1. Powrót z kościoła.

W domu gościnnym mniejsze dzieci gospodarza stoją znowu w oknach jak z rana i wskazują pełni radości i szczęścia paluszkami na drogę, którą goście jadą. Poznają swych wujów i ciotki po czapkach, po kapeluszach, po chustach, po koniach, po wozach i sprowadziłyby ich oczkami jak najprędzej do siebie.
— Wejcie matulku — woła Baśka — wszyscy powracają do náju, co byli zrana na kazie i na kuchach a jeszcze i drugich ze sobą ziozą. Dajcie jam na przyjezdne najlepszego kucha i zina i miodu i masła i psiwa i wątrobki i musku i reżu i psieczonki i łogorka i i...
— Jół, jół, moja córeczko — przytakuje matulka, niezważając dużo na swego wielomównego trzpiota, bo zajęta ciągłem jeszcze sprzątaniem różnych rzeczy i ostatecznem przyrządzeniem obiadu, który dziś gotuje w kuchni w piekarniku zamiast w izbie na kominku, żeby tu było schludnie i nie przeszkadzało gościom i kucharkom.
— O już dziadek niedaleko — raduje się Baśka — i Michałek i ciotka i Purdzcy już są kiele krzyża Bziańkowego.
— To nie ciotka — przeczy Janek — to jest wujna, co ty ziesz, a tam nie Purdzcy jano Sprancowscy i z watamborski strony, ty nic nie ziesz!
— Prazie já ziam — kwili się siostrzyczka — ná nie matulku? Pódźcie tylo łobaczcie!
Przyszła matulka do okna, zobaczyła i — Baśka miała słuszność. Tryumfująco kole paluszkiem do Janka i woła:
— Wej, czy já ci nie móziuła, ná nie matulku?
— Jół, jół moja jegódko, tyś móziuła, tyś móziuła; ale teraz śleźta z łokna, bo to nie raźnie wygląda; lećta na podwórze uradować sia gościom naszam.
Dzieci wyleciały jak wicher na dziedziniec z żywemi okrzykami:
— Kto prandzy, kto prandzy! Zidzisz jekie ciste podwórze? Goście sia poradują. To ja wczora w zieczór tak zamietała, ażem dali ni mogła, a dziś nábzielszam psiáskam posypałam.
— Co? jano ty, a ja nie? — woła znowu rozdziczony Janek.
— Jół, jół i ty mój braciszku; ale nie bądź zawdy taki zły na mnie.
— Já ci jest mocno dobry — wtrąca Janek — tylo nie gadaj zawdy tak gwałt. Daj mi lepsi gąbki na zgoda i stul ją potam.
I zgodzili się szczerym pocałunkiem pokoju.
Na dziedzińcu już starsi bracia z kilku innymi gośćmi i służącemi stali w pogotowiu na przyjęcie wracających z kościoła. Już konie „wkrápowały“ się z pełnemi wozami pod górkę, na której stał dom, gumna i ogrodzone podwórze; — już stali na podwórzu, witani serdecznie od wszystkich domowych i mile proszeni „wstąpsić“ do izby. Baśka, jak motyl malowany, doskakiwała z kolei do nich, a ściskając każdego zgrabnie rączkami za szyję, rozdawała hojnie buziaki.
Lecz cóż to, na podwórzu słychać płacz. Wartemborska bije za zmoczenie i splamienie różowych sukienek swoje dzieci, których mała Baśka była ciotką. A to się stało tak. Pomimo zakazu matki mała Dośka i Waleśka z Wartemborka i Joanka z Purdy namówiły się iść gościom naprzeciwko pod Bartąg. Tymczasem lunął deszcz i nowe ich sukienki „spuziały“, a że ich czarne kołnierzyki farbowały, nad to się i „zwalały“. Przy „bziankowam“ krzyżu spotykają ich matki; dzieci do nich od deszczu ciekące rączki wyciągają, prosząc o ratunek a matki za nieposłuszeństwo fukają i łają, tylko z tą różnicą, że nad Joanką dobroduszna stryjna się lituje, a swoje bez litości matka „buzuje“, raz na wozie, drugi raz poprawia na podwórzu ku uciesze gości a niemałej trwodze ciotki Baśki.
Tymczasem parobcy wyprzągali konie, głaskając je, bo aż piana stała na nich, tak się pogrzały.
— Jakieś ty musiáł dźwigać mój gniady, kiedyś sia tak zgrzáł — lituje się Marcin — a i ty foksie jeszcze wzdychász. Za to já też wáma dobrze zamąca, przyniosą pełná kwárta łotrąb i pełna drábź napychám konikozia; świeży wody jużam nanosiuł do stáni.
Chętnie się koń tej rozmowie przysłuchuje i daje się głaskać, aż nozdrze rozszerza, parska, uszy stula, nogą tupa. Tak pieszcząc bronaki, wprowadza je służący do stajni.
Tymczasem goście weszli po kamiennych schodach przez wysoki próg a niskie „dźwerzany“ do izby.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Walenty Barczewski.