Kiermasy na Warmji/Kiermas/Ciotki

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walenty Barczewski
Tytuł Kiermasy na Warmji
Data wyd. 1923
Druk „Gazeta Olsztyńska“
Miejsce wyd. Olsztyn
Źródło skany na commons
Inne Cały tekst rozdziału „Kiermas“
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

8. Ciotki.

Podczas kiedy tak w izbie przy dużym stole młode zuchy ogrywali bezdzietnego wuja bogatego i mało co rozumnego z wielkiego niewczasu przemówili, wyniosły się od nich oburzone ciotki do małej izdebki, zapieckiem nazwanej, gdzie przy długim białym piecu jedna tylko ława stała, przy stronach kilka stołków i dwa łóżka przykryte płachtami czterocepowemi, zielono czerwonemi. Tam długo siedziały te poważne matrony warmijskie, gawędząc o gospodarstwie, o dzieciach, o najnowszych wypadkach familijnych i okolicznych, i o tem i o owem.
— No jek tam, Gietrzwałdzká, jużeśta wytkały? zapytuje pani domowa.
— Prazieć téż com w tamtan tydziań krosna wyniosły.
— A cośta tedy tak długo tkały?
— Bodajci, łonoć sia co rok naciułá: to płótna ciankiego ze lnu ná najá dwa stuki, ná czeledzi grubszego ze zgrzebzi i paciesi sietom mandli to sukna swojskiego we dwa cepy sztery ściany, to sześć łobrusków i dwa płachty czerwone na łoże w sztery cepy i putora tuzina ranczników w łosiom cepów. Jużam i we trzy medytowały, alem ni mogły pótorać.
— Oj jest to roboty z tam kochanam lnam — skarży się gospodyni — to go rwać i klepać, łociesać z gruby i cianki szczotki, to prząjść, a przańdziwo motać i szpulować, ze szpulk snować i na krosna przez rétki nazijać, tedy dokomantnie kłaść w nápletacze, dulczyć, że áż łoczy kolą przy nabzieraniu w mniciannice i płocha, raczyć wszystkich do ziciá cewk — a dzieci to i bzić trzeba. Sama tedy ciskáj czołnkam, depc podnóże, przyciągaj bzidła, że áż łokna żadrżą, krańć nawój kołowrotam, — a łono sia równo tylo pomału pomyká — krwawa robota. Práwda, kiedy mózią ludzie, że nie łodpokutuje przed Bogam tan złodziej, co koszula weźnie.
— Mász słuszność, moja bratowá, jano do ty prácy przyłóż jeszcze wydátki przy rwaniu lnu i drapaniu, przy zagrążaniu w wodzie i odpsilaniu na rosie, przy terciu i klepaniu, gdzie i surgáły i migdáły, i psiwo i żywo — na zieczór w tány, kiedy Wojtek jęki na flecie abo na harmoniji zaświergoli, że áż boli.
— Kiedy to młodzież zawdy pochopniejszá do táńca niż do różańca — ubolewa Spręcowska. — Młodzież trzeba strzedz i bronić jek łoka w głozie. Co ja moji Marychnie nagádám, że má siedzić w domu kiele mnie, że to siułka słodyczy, niesie beczka goryczy; cóż pomoże, człoziek ledwo sia łobejrzy, już ji ni ma. Móziá ludzie, że

Psianknym posagiem dlá dziatek
Są cnoty łojców i matek,

ale ta nie ziam w kogo sia wylangła.
— A tyś wcále ni mogła nogą przedeptać, kiedyś młodą buła? — przestrzega Butryńska. — Bądź kontanta, mász dobrá córka, ludzie ją nájrzą i dopytują sia ło nia. Jano ji tczyj i puság zbzieráj. Nie słuchałaś, jek dziś purdzki wuj móziuł, że dobrá żona, to dar Boski, a:

Gdzie ludzkie przekleństwa
Tam ni ma błogosłazieństwa?

— Słuchałamci, aleć i ty ło tam ziesz, jek to na wszystkie strony sia trzeba łoglądać, niż sia wydá dziecko swoje, bo

Łatwo sia łożanić
Ale trudno rozżanić; chyba
Kiedy dzieci rodziców posłuchają
Zawdy jeszcze nálepsi maja.

— Já téż wás zawdy posłuchám, moja kochana matulku — rzecze naiwnie Nulka i przytula się dziecinnie do matki, co jej bardzo pięknie przystaje.
— Moje wdzianczne dziecko — wzdycha ze łzą w oku matka — kiebym já cia téż kiedyś szczęśliwą zidziała!
I rozczuliły się wszystkie
— Nulku, czy to práwda — przerywa powstałe stąd milczenie Brąswałdzka — że mász wolá wyjść ná Mazury[1] na gryka? Boć tam na psiáchach chyba gryka sia rodzi!
— Mám, ciotko — odpowiada wstydliwie Nulka.
— To wejcie tak, moja ciotko — dodaje broniąc Nulki Józefkowa z Wielbarka — wy sia boicie Mniamców, a my Mazurów, a jednak za nich wychodziwa. Jek wy tam śwatujeta z tami Mniamcami, Koślinami,[2] tego já nie ziam, pewnie wáma i w domu po polsku zakázują, boć w kościele to już wszystko musi jiść podług jich woli, i spsiew i pácierz. Jábym takiego chłopa nałuczuła moresu, coby mnie lub dzieciom mojam chciáł zakázać po polsku gádać, abo mózić pácierz. To już u náju na Mazurach lepsi. Mój Józek zwołá na zieczói dzieci i cieladniki do wspólnego pacierza, tedy Warniják i Mazur mózią głosno pospołu polski różaniec i na psieśń polská nieraz ciasu stanie. Bo Mazurzy m mogą po mniecku i są dobre i wdzianczne ludzie, dopóki gorzáłki ni zidzą; to brzydastwo musiałaby jam policyjá zakázać. Ksiądz Szadowski náma nad strugą Sawicą nowy kościół wybuduje jek w Opaleńcu. Już zwożą kamianie, cegła i drzewo.
— Za życia nieodżałowanego ksiandza Kałpowicza i łu náju były jansze ciasy — zawołała z goryczą Brązwałdzka i zamilkła.
— Kochana ciotko — pociesza Lijska — bez przeszkód sia i w Zielbarku nie łobeszło. Już tam zakazáli zwonić trzy razy na Aniół Pański, zakázali kościół stáziać, boano kaplica pozwolili, ale ksiądz Szadowski sia jich nie boi: jek przegrał w Zielbarku i Łolstynie łoddáł jech na sąd aż do Lipska i tak wygráł. Teráz bańdzie kościół ze zwonicą, bo i kaplice nie jene są duże i mają zwonice.
— Jekeś ty Lisko do Mazur przyszła? — pyta się ciekawie Gietrzwałdzka.
Za Lijską bierze słowo teściowa jej Butryńska i tak rzecz przedstawia:
— W tych ciasach trzeba sia dobrze łoglądać, żeby dzieci wydać na niepogorsze miejsca, a jeszcze, kiedy komu Pan Bóg dáł jich kilkoro, jek mnie. Tedy sia człozieku i markotno robzi. Chcesz je na duże miejsce, trzeba psieniandzy szmat; — ni mász, musisz pożyczyć, ale jano:

Pożyczáj — to zły łobyczáj,
Bo tan elito łoddaje, jeszcze nałaje.

Dzielić zaś miejsca swego nigdy nie trzeba, bo to jano przyprowadza familiją całą w ubóstwo i niezgoda. Miejscowy musi zawdy náziancy dostać, bo łod niego wszyscy ciągną nieráz áż do śnierci. Rodziców musi chować. łopatrzać, a kiedy jam przydzie łostro, to musi regularnie całá wymowa wydawać abo jeszcze daleko wywozie, ale to jest zawdy lichy znak. Przyjádą dzieci do rodziców — nigdy z próznami rangkoma nie łodjadą, a to wszystko z miejscowego. Zdarzy sia w rodzinie łupádek — już i do miejscowego ło poreda i ło pomoc. Poćwiertujesz miejsce — rozplanisz łubóstwo. Tedy powstaną takie Wyłudy, Zasksierki, Ćwykielnie, Zarośle, Dziuchy, Wopy, Gieleki, takie Bziedowo, Torbowo, Zazdrość, Muchorowo i. t. p. Jek grzyby siedzą w około wsiów te małe parcelanty na ziami i pod ziamią. Na Wyłudzie razu drogi ni mają, jano stecki, bo jam woza nie brák. A kiedy ksiądz do chorego sia trasi, to po miedzach, górach i łoparczyskach jechać abo i jiść musi. Ráz w zima sąd zjechał do taki parceli; sądozi i ich psisarki musieli śleść z sani i w kożuchach i ciankich skorzankach brnąć w śniegu do chałupy. Pochorowali sia bodáj potam wszyscy na katár i długi nieżyd.[3] — W jedny wsi żydy porozdzierali dwa duże miejsca na drobne parcele — i wyśli na swoje, bo te nigdy nie stracą; ale łogrodnicy siedzą teráz jek krety na łokopnch ryją i paszczą w bziédzie. Na te dwa miejsca mózią teráz ludzie Mec i Strasburk, bo tam wyglądá jek w fortecach. Kiebv lepsi te ślachestwa koło náju zamianili na wsie i porosprzedawali po dwa po trzy włóki, tobym dzieciom naszam dobre miejsca pokupali; bo z tych dużych majątków to pewnie i król nic nimá i Pán Bóg. Zarządzić stamtąd dziewka lub parobka nikomu bym nie redziuła. Nálepsić to ze swojami pracować.
— Ale cóż tu robzić, kiedy dorosną i wydać by trzeba? doświadcza Gietrzwałdzka.
Tedy — ciągnie dalej Butryńska — trzeba sia łoglądać za dobrami ludziami i porządnam miejscami na Warniji, a kiedy sia na cias nie zdarzy, dobrać z poczciwy fameliji pára, dać dzieciom należną jam ciajść i kupsić łodpoziedne miejsce na Mazurach. Tam sia zawdy ło miejsce dopytá. Bo tam, gdzie lubzią za głamboko w śklánka patrzyć i gorzáłka łykać bandą wszańdzie zawadą. Kieby nie ta iskra, co ją w gardle zawdy gasić trzeba — a łona nie wygaszona! Dopóki psijaki trzeźwami, dobrami ludziami nie łostaną i nie wyrzekną sia gorzáłki na całe życie, nigdy jam dobrze nie pudzie.
— Takie miejsce mój kupsiuł ná Józefka za sztery tysiące tálerów. Jest tam roli na puczwarty włóki i las, woda, łoparczyska i torf.
— A to ne brák tam wody kupać, jek w Gryźlinach, gdzie tylo jeden rząpś i dwa żurazie[4] na całą zieś i to jeszcze skąpe, wtrąca Wartemborska.
— Polać były, prawda, nie łobsiane — opowiada dalej Butrynska — gumna, choć nowe, ale próżne, żádnego bydła i żádnego sprzężaju, dom murowany, ale łokna w niani wszystkie powybzijane, żádny żywy duszy tam łod puroku już nie buło.
— Przecież Józek sia me łuląk, zjobziuł w domu huczne wesele, pojecháł tam z dobrą gospodynią, zaczął szykować na gołam miejscu i wojować tak, że dzisiáj jest już na co patrzyć. „Sceść Boze!“, tak przyzitali go Mazury — i poszczęściuł mu Pan Bóg. Rośnie mu nietylo gryka ale i jańczniań i jansze zboże. Bo já zawdy mózia: gbur niech sia jano trzymá rangkami i nogami ziami swoji, niech ty nigdy z rąk nie wydá. Co gbur, to mur — máziają.
— Já téż mám chańć łoddać Nulka moja w Mazury — wyjawia się teraz Gietrzwałdzka. — Z naszy wsi chce ją chtoś; mają swoją ciajść złożyć, kupsić sobzie w jednam mnieście, gdzie już dużo mieszká katolików i gdzie już zbzierają na nowy kościół.
— Te katolickie kościoły na Mazurach to náziancy warnijskie gospodárze budują — wypada Purdzka. — To zwożą kamianie, to cegły i drzewo, wszystko darmo, a na mularzów i cieślów jeszcze z przytworka dołożą, i tak powstają na Mazurach wspanialsze kościoły, jek łu náju na Warniji. Tu w Butrynach, Purdzie, Klebarku, Dyzitach, Brąswáłdzie, w Gietrzwáłdzie, w Sząbruku, Gryźlinach, koniecznie brák nowych kościołów, bo stare za małe, a tak ciajżko sia zebrać na nie; w Mazurach wnet kościół z samy żebraniny wystazią.
— Nie zazdrośnie bziednym Mazurom tego, droga ciotko — prosi Józefkowa Lijska rodem z Giław. — Kiebyście jeno ziedzieli, jek tam kościołów brák ná náju i ná Mazurów. Bo łoni, kiedy bzieda, to do naszego kościoła. My máziáwa:

Kiedy nędza, to do księdza
Kiedy trwoga, do Boga.

U Mazurów tak samo. Kiedy jem Pán Bóg ześle nieszczeście w fameliji, w łoborze lub na polu, tedy przynoszą na msze śwentą, na pacierze łosierują siebzie lub dzieci swoje do Przemienienia Pańskiego, do św. Walentego! bzierzą wody śwencony z kościołów naszych, kropsią w domach i na polach, przecierają sobzie nią chore łoczy i rany, łodmáziają katolickie modlitwy i pácierze, spsiewają katolickie psieśnie, i chodzą (ale náziency pokryjomu) na łodpusty do Śwentolipki, do Biskupca, do Purdy, Butryn, Gryźlin i do Gietrzwáłda. Niejeden już i łotwarcie katolikiem łostał; ale w sercu to łoni rycho wszyscy myślą, czują i modlą sie, jek my i mózią, że im to pomoże.
— Jół, jół, Lijsko, potwierdza Giętrzwałdzka, jek łu wáju pod Pasymam, Szczytnam i Zielbarkam tak i łu náju pod Lolstynkam i Łostródam myslą i robzią Mazury. Niejedni nawet nasze posty zachowują. I já zaczynam zierzyć, kiedy stary Jedam i Hajsiek łopoziedują, że Mazury kiedyś wszyscy katolikami byk i że te stare kościoły w mazurskich miastach i wsiach przez katolików zbudowane są. Hajsiek mózi, że w podróżach swoich w tych kościołach stare łatárze, łobrazy i figury katolickie zidziáł. — A Jedam stary cytywáł w jich biblijach i kancyjonałach i móziuł, że to wszystko takie podobne do naszego, że chyba z naszego wziante. Psieśni tam kiła naláz, jek je dziś jeszcze w naszych kościołach spsiewáwa; tylo wszystko buło jenukszami literami drkowane, podobne do mniamnieckich, nazywają to drukam starokrakowskam. Jano sakramantów śwantych jek my i mszy śwantej, co náma jest námilszam i náśwantszam, tego toni wcále ni mają.
— Jeká to szkoda, woła Linowska, łoni gádają jek my, czują jek my — a nie zierzą jek my! Mojam dzieciom káża já co dziań w páciorku dodać, żeby Pán Bóg wszystkich do jedności ziary doprowadzić raczuł.
— Lijsko, poziedzże náma jeszcze co ło tych Mazurach, miandzy chtórami ci sia tak mocno łudało. Czy łoni sia wyśniewają z naszy ziary?
— Kiedy się łupsiją, toć różnie łolekają — opowiada Lijska — to i różnie przemózią do náju, ale zawdy jckby ze strachem. A że ziedzą, iż my jem dáwa pokój i ło jech zierze ani náma do myśli nie przydzie, stąd zgoda i jedność, że aż mniło. Na szołtysów ciensto wybzierają katolików; na stypach,[5] i giełdach[6] łobok siebzie bez podejrzania siadają i zabáziają sia. Łoni sami mózią, że już teráz tak źle ło naju nie myślą, kiedy naju i ziare naszą lepsi poznali. Jeden Bóg i wso[7] jedna ziara“ — máziają. Námać to do głowy nie chce jiść, że to wsio jedna ziara, bo jeden Pán Jezus jeno jedne mógł założyć práwdziwą ziare a nie ziency. Ale my się ło to nie spsieráwa, bo chto nie chce do náju przystać, temu wszystka naszá gadka nic nie pomoże, chyba kiedy Pan Bóg misyjonárzów jem ześle.
— A jek te Mazury gádają? — jeszcze pyta się ciekawie Nulka Lijski.
— Tak, jek i my na Warniji, jeno po kruszynie „scypsią“. Na „szczęść Boże“ mózią „sceść Boze“[8] na „Boże pomágáj“ — „Boze dopomóz“, na szczygła — scygieł, na może — moze, na morze mówią jek my.
— To sia razu tak licho nie słucha — wtrąca Nulka.
— Nie, nie Nulku, do tego się wnet przyzwyczajisz, já już też z niemi próbuję scypać — potwierdza Lijska.
— Czy łoni i po mniecku szwargocą? — dokomentuje się Brąswałdzka.
— I gdzie tam! chłopy razu tyle ni mogą, co nasze, a łu kobziet tobyśta i młotem nie łuiłukli niemieckiego słowa. Tam i w szkołach zięcy polskiego łuczą i do polskich kancjonałów wszystkie dzieci łostro przytrzymują.[9]
— No, niech to pojmuje, chto chce! — woła gniewnie Brąswałdzka — łu náju by polskość w łużce wody łutopsili, a łu wáju łuczą, gádają i spsiewają po polsku? Jeká to wolność na Mázurach być musi.
— Cioteczko, toć i my śpiewáwa — wyrywa się Baśka. — Kiedy już nie w szkole, to w domu. Kiedy na zieczór łojczulek i bracia z pola abo z łobory przydą, tu siądą koło kominka, gdzie matulka warzy — a já drzáżczki smolne kłada na łógiań, żeby buło jasno — tedy łojczulek zanuci z ksiąjżki a bracia na trzy głosy pod niebziosy — matulka warzy i smarzy i pomágá nucić i já téż pomagam. A kiedy dopsiero przydą gody:

Hej gody, gody, gody
Wnet tu bandzie zino z wody

tedy bym już skończyć nie chcieli tego: „W żłobie leży“, „Bóg się rodzi, moc truchleje“, „A wczora z wieczora z niebieskiego dwora“. — A po zieczerzy to znowu książki do rangki i daléj „śpiewajmy, chwałę Bogu dajmy“, jek te pastuszki wesołe, co to rozłochocają małego Pana Jesusa i spsiewam i graniam i

Nawet na kozłowym rogu
Kryczą chwałę Bogu.

Já zawdy przy moji matulce stoją i dulcza w ji książka, a łona mi pokazuje słowa i łuczy spsiewać. Małe słowa jużam w łostatná zima mogła zcytać, a kiedy ráz spsiewali „Aniół pasterzom mówił“, pokazała mi matulka duże „A“ i takam pomału już wszystkie duże litery pozbadła. I drudzy przychodzą do naju i cytają i spsiewają. Drzázg już zá dnia wyszukám i kłada na psiec do łususzki — tedy sia pálą jek pochodnie i máwa przy kominie jasno jek w kościele.
Ráz Mazurki nocowały łu náju przed łolstyńskam jermarkam czy targam. Siedziały na długi łazie za stołam i słuchały, jek my spsiewali. Wtam já do nich: „Pódźta i wy kobzietki do psieca do náju i pomóżta náma Boga chwálić“. Przyszły i spsiewały, że sia aż rozlegało. Mają dobre gardła te Mazurki. A jekie łone słociuchne! Na matulka muziły: „námnilsa, złotorna, jedwabna pani“, a na mnie: „ślicna panienecko“.
Skończyła Baśka, lecz Nulka więcejby jeszcze słyszała o ludziach i o ziemi, w której zamieszkać miała, dla tego prosi:
— Poziedzże Barwuchno jeszcze co ło tych przylepnych Mazurkach.
— Nie, już dość ło tam; teraz na ciebzie kolej. Teráz ty poziedz ło twojech glandach[10], ło twojam łoddazie.[11] Czy i mnie zaprosisz na wesele? Czyby nie buła ze mnie szykowna przydanka?[12]
— Bąku ty, gromi matka, myśl ło pácierzu, a nie ło weselu i ło szykowności!
— A wy matulku czyście sia nie radowali, kiedy w Łączkach[13] na wáju mózili: piękne Warmijaczki?...
Plas — i dostało się Basi od matki w szczebiotliwą buzię za niewłaściwe słowa.
— Już to z tami dzieciarni matka náziancy wytrzymá; siuła to nocy bezsannych, siuła trudu i kłopotu, niż jich łodchowász. Chandożysz i łuczysz — a łone zawdy swojego; kieby nie przyter i łostro nie nakliniuł, toby sia z człozieka jeszcze wyśmały. Já téż zitki zawdy pod báłkiem mám na pogotoziu, chocam mojam dzieciom mocno dobrá jest. Stará Bujnka to mnie zawdy tak połuczała: „Bez rózgi nie łuchowász dobrych dzieci“. A já rada słuchám starych ludzi, bo łoni ziedzą co gádają i co robzią.
W tem bierze Baśka rękę matki i rumieniąc się całuje ją i leci do dzieci.
Spostrzega to Dywicka i z wypogodzoną twarzą wtrąca:
— Gdzie też to łone ciasy, kiedy my sia tak łucieszały. Jek to psianknie przyglądać sia tam malcom. Za moji pamniańci to i dorosłá młodzież w niedziela po łobziedzie wspólnie sia na wsi aż do niszporu baziuła: a nie buło tyle łobrazy boski, co teráz. W zima w śniegu, abo na lodzie na rozgártach pod Łolstyn, w lato chłopáki na drodze „w kula“, dziwczáki przy drodze przyglądały sia i chwáliły zgrabnych a ganiuły nieragów — ale kiedy zabrząkali na niszpór, to wszyscy na wyścigi do kościoła. Tedy buł spsiew śweży i wesoły, co radość; ale teraz dzieci choćby chciały spsiewać, cytać ni mogą. Za to bonują i labują, robzią rozgardyjas, chwaliwory perzą, jeżą, paradują, krygują sia; psiją, cygary pálą w karty grają — — wszańdzie huczno, buczno a w psianty zimno. Za to przy robocie jano pesklają, to téż nic ni mają wszystko jidzie w perzyna.
Nareszcie zmarszczyła się nie byle.
— Ciotko, nie patrz że tak czarno, wtrąca mile gospodyni: czyś nie przysłuchała sia na dziesiejszam niszporze tam dzieciom, co teráz tak wesoło w mrugi, w lisa, w kula grają że i w niech jeszcze nasz duch jest?
— Máta szczerá práwda — przytakuje Linowska — dzieci trzeba łostro przytrzymać, kiedy z nich chcesz mieć radość. Bo kiedy nie płaczą dzieci na rodziców w młodości, to płaczą rodzice na dzieci w starości. Znám já w parasii B. pochylonego grózka[14], chtóry sia nazywa Bujek. Tan sia bojáł łuderzyć dzieci swoje, kiedy małe były. A teraz płacze na nie i chodzi no żebranam chlebzie. Dzieci sia nie trzeba boić, jek tan Bujek, ale żwawam być na nie jek Bujna i żona jego. Nasz łojczulek náju łostro trzymáł i wszystkich téż do czego doprowadziuł. Niech mu Bóg za to stokrotnie wynagrodzi i śweci duszy jego.
— Oj bodáj, co to taki rodzic znaczy — przytakuje Ługwałdzka — dzieci go nigdy dość nie łutścią, łon jest w cani łu Boga i łu ludzi — nawet po śnierci.
— Jół siostro, pokazałoć sia to na pogrzebzie jego — opisuje dalej Dywicka. — Jano łumer, zaczęli sia schodzić ludzie i łodmáziać nad zwłokami iego trzy razy różaniec, a na zieczór spsiewali jeszcze „Z głambokości“, „Przez czyścowe łupálenie“, „Jezu Chryste Panie mniły“ i „Zieczny łodpoczynek“, a w pustá[15] noc tom spsiewali i modlili sia aż do zranku, aż kiedy zaczęli we wsi zwołuwać na pogrzeb i pod łoknami wołać: „Chto sia przysłuży łumerłamu, tamu sia przysłuży Pan Bóg.“[16] i zeszło sia ludzi kupeczka. Tedym wyjechali i pośli, jek chto móg do wsi kościelny. Na przodku szed wóz z trumną.
Przy krzyżum na smantárzu łustali, znieśli trumna na mary i czekali na ksiajży. Tedy zazwoniły zwony, pokazały sia chorągzie, dzieci szkólne z łorganistą i siedmiu ksiajży.
Kiedy sia zbliżyli zaśpiewali żałobnam głosam psieśń:

Jezu Chryste Boże w ciele
Dla mnieś cierpsiał, prac, mąk ziele...[17]

Pieśń przy pogrzebie dorosłych.

Jezu Chryste, Boże w ciele
Dla mnieś cierpiał prac mąk wiele,
Na krzyżuś się ofiarował,
Abyś mi życie darował.

Proszę Cię dla gorzkiej męki,
Nie wypuść mię z Twojej ręki,
Przy ostatnim życia zgonie,
Trzymaj mię w Twojej obronie.

Gdy mi kołem staną oczy,
Głuchota uszy otoczy,
Zapach wcale mi ustanie,
A smak się gorzkością stanie;

Gdy się język zacznie padać,
Nie będę mógł sobą władać,
Wtenczas, o Jezu, mój Boże,
Niech mnie litość Twa wspomoże.

Przyjmij mą duszę do Siebie,
Niech się z Tobą cieszy w niebie,
I ciało gdy zmartwychwstanie,
Niech Ci wiecznie służy, Panie.


Przy pogrzebie dzieci.

Rychło ze świata zebrane
Dziecię rodziców kochane
Wziąć do grobu dziś mamy.
Co za boleść, co za smutek,
Sprawiła śmierć, jej to skutek,
Którego doznawamy.

Nie dawno na świat wydane,
A już nie ma być widziane
Od dziś więcej na świecie.
Już zamknęło swe powieki,
Nie chce świata znać na wieki,
Jest z aniołami w poczecie.

Jestci jego śmierć dotkliwa,
Ale dla niego szczęśliwa,
Bo grzechu nie zaznało.
Nie zostały po nim długi,
Owszem zaraz bez zasługi
Do nieba się dostało.

Wy rodzice, się smucicie,
Kiedy ze łzami patrzycie,
Że już dziecię bez duszy:
Dusza wzięta jest do chwały
Takiej, której nie słyszały
Żadne śmiertelne uszy.

Dziecię nieba żyj w pokoju,
Opływaj w rokoszy zdroju,
Gdy się wiek twój tu skończył.
My twe ciało pogrzebiemy,
Boga współ prosić będziemy,
Aby nas z Tobą złączył,

potam spsiewał „Z głambokości“ po łacinie ksiądz przyjáciel, co go chowáł, na przemian z dzieciami, znamiciuł „exsultabunt Domino“, pokropsiuł i zaprowadzili! do kościoła na całe zilije. Po zilijach buło kázanie, na chtóram mocnom sia spłakali, boć łumerłych trzeba łopłakać, a jeszcze takich, ło których by sia nigdy zábaczyć ni mniało. Dopsiero mszá śwantá łukojuła náju nie mało; w ty to jest nálepszá pomoc i pociecha. Takam godnie zanieśli łojczulka do grobu. Stacje w kościele bandą pamniątką po niam.
Ale w domu to buto kuc no po pogrzebzie. W każdam kącie, jekby czegoś brák buło. Wszańdzie matyjaszno, a w jizbach pusto, gdzie łumerły leżáł; bo duch ducha czuje i tajskni sia za niam. Duszno buło łu náju kila niedziel po pogrzebzie.
— Aleć Bogu dziangki dobize łumer — pociesza Spręcowska. — Ksiądz w łostatny chorobzie dwa razy go łopatrzuł, a kiedy zaczął konać, wszyscym go łodstąpsili, a já łodczytała nad niam głośno „sietom zámków“. Tedy máju jeszcze ráz napomináł, żebym łostali dobrami, żebym sia ráz wszyscy w niebzie łobączyli, dáł łostatne błogosłaziaństwo — i tak przykładnie Bogu ducha łoddáł.
Podczas tych smutno-poważnych rozmów „wynikła“ się Kulka do dużej iżby, gdzie od niejakiegoś czasu „záłsnęła“[18] braciszka studenta i namówiła go kapryśne ciotki rozłochocić. Te jeszcze o różnych rzeczach gawędziły a najwięcej Gietrzwałdzka o objawieniach gietrzwałdzkich.
Pozdrowił wszystkie raźnie, przywitał i pocałował w usta każdą z osobna. Ale też i z ócz i z min widać było, że mu są wszystkie bardzo życzliwe, dobre — to by go też raz kiedyś chciały widzieć panem, a że u ludu warmijskiego tylko ksiądz w prawdziwem tego słowa znaczeniu panem jest[19], więc też zaraz go się pytają:
— A kiedy náju zaprosisz na psierszá mszá, bo tego to łod dáwna szczérze sobzie życzywa.
Na co student z widoczną trwogą odpowiada:
— Moje miłe ciotki, jabym wam rad tę wielką radość uczynił, lecz nie mogę nic przyobiecać, bo to jeszcze za długo i za dużo jeszcze wody do tego czasu upłynąć musi: to egzamin do czerwonej czapki, poczem jeszcze cztery lata w kamiennym domu[20] a jeżeli mię zabiorą na rok do wojska, to znowu dłużej, a jeszcze nie wiem, czy będę miał powołanie do kapłaństwa.
— A to já tedy już tego nie doczekám — wzdycha Linowska.
I já też nie, bo já starszá — dodaje Ługwałdzka. — To też i połowa życia w tych murach trzeba dać sia suszyć, niż na co wyjdzie; aleć tobzie nie wadzi, já już chudszech sztudantów zidziała. Czego wy sia też tam tyle lát łuczyta?
— Rozmaitości, moja ciotko, zawsze jest co, a czem wyżej tem więcej; lecz to by was mało interesowało, gdybym wam tu wszystko miał rozkładać, o trójkątach, czworobokach, o fizyce, Cyceronie, o pisarzach całem gronie;

„Wejta jeno, co to tego,
„Toć jak chleba powszedniego,

a dzisiaj nie czas na to; w kiermas to się trzeba radować i weselić między swoimi, których się cały rok nie widziało.
— Mász práwda mój sztudańciku — przytakuje zawsze wesoła Spręcowska — Zaspsiewáj jano náma co nowego, bo já mocno rada spsiew słuchám, a sztudanty to bodáj mogą miedzy sobą śliczne nuty wymyślać i kurlantki spsiewać.
Wesoły student nie dał się dużo raczyć... Tam było uciechy ze trzy miechy i duże półkorcze.
Lecz surowa ciotka Linowska ostro patrzy na studenta i ostrzej jeszcze przysłuchuje się kurlantkom jego i wnet zdaje swój sąd mówiąc:
— Sztudańciku, przy takich niezinnych spsiewach i wesołościach możesz łostać ksiandzam i być mniłam Bogu i ludziom; — ale terá náma poziedz, skąd ta prostá mowa naszá i co ty ziesz ło Gietrzwáłdzie i ło łodpuście bartajskam.
— Kochane ciocie, trudne to są i nierozwiązane dotąd sprawy, lecz co o nich wiem, to powiem.
Każdy język, a więc i polski ma swoje odrębne djalekty czyli narzecza. W niemieckiej mowie te różnice djalektowe są jeszcze większe aniżeli w polskiej i to tak że Meklemburczyk i Hanowerczyk chyba z trudnością zmówi się ze Szwabem i Szwajcarem.
Djalekty czyli narzecza mają swoje racje, z nich jak z świeżego zdroju odnawia się i odświeża język poprawny, literacki. Jak zaś pojedyncze djalekty powstały, tego już trudno dociec, ponieważ rzecz ta zaszła w dawnych czasach, kiedy to mało było ludzi piśmiennych i sztuki drukowania jeszcze nie znali.
W naszych stronach w dawne czasy mieszkali pogańscy Prusini, naród podobnym językiem mówiący jak Litwini i Łotysze. Dawni Prusini dzielili się na kilka lub nawet kilkanaści szczepów i nawzajem się zabijali. Potem wielka ich moc poległa na wojnach z Krzyżakami. Reszta w przeciągu czasu zlała się to z kolonistami niemieckimi to z polskimi. Język staroprusiński dawno wymarł i zdaje się, że na lepiej wyrobione języki niemiecki i polski żadnego nie wywarł wpływu, z wyjątkiem chyba dość licznych prowincjonalizmów jak np. „kadyk“ (jałowiec).
Sprowadzeni z daleka przez krzyżaków i biskupów koloniści niemieccy przynieśli ze sobą swoje narzecze rodzinne. I tak osadzeń około Brunsberka, Fromborka i Melzaka przybysze od Lubeki mówili djalektem dolnoniemieckim, nazwanym także koślińskim (plattdeutsch, käslauisch). Koloniści zaś sprowadzeni ze Śląska, osiadli około Ornety, Gutsztatu, Licperka i Zyborka, posługują się narzeczem średnioniemieckim, nazwanym też wrocławskim (mitteldeutsch, breslauisch).
Kolonizacja polska w Starych Prusach (Altpreussen, Oslpreussen) rozpoczęła się także o około roku 1300 po Chrystusie. Do dzisiejszych Mazur napływała sąsiednia ludność z pogranicznego Mazowsza polskiego, gdzie było przepełnienie czyli nadmiar ludności, a w starych Prusach wskutek długoletnich wojen z hardymi Krzyżakami był wielki brak ludzi, mianowicie dla bartnictwa i gospodarstwa.
Warmijscy biskupi pochodzący ze Śląska sprowadzali z tamtąd z okolic Prudnika, Głogówka, Opola na zachód Warmji koło Olsztyna polskich kolonistów, o czem świadczy dzisiejsza mowa prosta, zwana a-djalektem. Nadto przybyli tudotąd polscy osadnicy z bliskiej ziemi chełmińskiej, lubawskiej i łomżyńskiej zwłaszcza z Kurpiów.
Po roku 1410-ym, kiedy Polacy i Litwini za króla Jagiełły pod Olsztynkiem Krzyżaków zbili i z Warmji wygnali, przybyli po raz drugi do spustoszonych stron naszych ludzie z tych samych okolic oprócz Śląska, zmieszali się z pozostałą ludnością i od tych my pochodzimy.
Roku 1525 mistrz krzyżacki Albrecht został luterakiem i odebrał Mazurom wiarę katolicką, przez co ich tem więcej oddalił od katolickich Polaków i od Warmjaków.
— Tak to może być — potwierdza Linowska — uprawa lnu i płótna máwa ze Ślązka, naszá gádka jest podobná do ty, co Ślązáczka miała, jek łu náju z płótnam chodziuła, a czy pod Chełmnem tak gádają, nie ziam, bom tam nie buła; ale w Łączkach pod Lubawą, zieta wszystkie, że jenáczy gadają, bośta tam wszystkie były. A teráz poziedz náma, sztudańciku, co to są Kurpsie?
— Tak się nazywają — objaśnia student — mieszkańcy powiatu ostrołęckiego za Opaleńcem, Chorzelami Myszyńcem w Polsce. Nazwisko swe otrzymali od obuwia, które jest plecione z lipowego łyka a zwie się „kurpiami“. Mieszkają w tych miejscach, gdzie niegdyś rozciągały się puszcze, jak Biała Puszcza, Zielona, Myszyniecka, Czarna i zajmowali się z początku jedynie bartnictwem tj. pszczelnictwem i myślistwem tj. jegierką.
Kurpiarze odnaczają się otwartością, rzetelnością, pobożnością. W mowie Kurpie mazurzą czyli scypsią, jak Mazurzy, oprócz tego mówią: gajsi, bańdzie, śwanto i miękczą bardziej niż gramatyka przepisuje, naprzykład: siga, bziały, zietr, psiwo, zino, jak pruscy Mazurzy na pograniczu Warmji i my Warmjacy.
— To práwda — odzywa się naraz kilka głosów — niejeni psielgrzymni w Gietrzwáłdzie tak gádali, tylo my nie ziedzieli, skąd łoni — to z Kurpsia!
— A z tych stron właśnie — dodaje student — polscy biskupi sprowadzali kolonistów dla Warmji po zlutrzeniu Mazurów.
— A to ciekawe — odzywa się Pajtuńska — to tedy mowa warnijska i mazurska jest „rychtyczná“ mowa polská, a nie łosobná mazurská, jek rektorzy na Mazurach gádają. Ale czamu my nie scypsiem, kiedy Kurpsiarze szczypsią?
— Na Warmję — odpowiada student — polszczyzna dotarła z dwóch stron: z zachodu od Ostróda, Lubawy, Chełmna, z południa z Łomży od Kurpiarzy mazowieckich. Pewnie pierwsi polscy koloniści na Warmji mówili narzeczem śląskiem i chełmińskiem, dla tego do dziś dnia u nas nie mazurzą. Nieco później z południa napływali osadnicy z Mazowsza i wprost z Ostrołęki, Łomży, Kolna, Goniądza, Tykocina, jak księgi chrzestne i ślubne wykazują, ale że pierwotna mowa na Warmji nie mazurzyła, więc i późniejsi osadnicy nie zdołali przeprowadzić zmazurzenia, owszem i oni z czasem zaniechali tego i nie mówili już: Boże, nasa, capka, ale: Boże, nasza, czapka; albo: Bozie, nasia, ciapka, jak i teraz jeszcze mówią w Silicach, Patrykach itd. I zmiękczenie zostało, tak że mówim dzisiaj: zieś, psiwo, zino, zieczór, ziertel, sigiel, psies.
Wyrobił się więc osobny dialekt polsko, warmijski uwydatniający się tem dobitniej, że na północ ogrodzony był przez Niemców — Koślinów, z drugich zaś stron od sąsiednich Mazurów, którzy wyznawali inną religję i należeli do innego państwa.
— Co też to łuczone ludzie wszo wymądrzą — wtrąca tu Stańslewska — aleć i na Warniji różnie wymáziają: jeni na „a“ — drudzy na „e.“ — Wenowejcie, nakci u was pod Łolstynem gádają wszędzie na „a“, u nas w Stańslezie, Bredynku, Stryjezie, Węgoju, Łabusze, Raszęgu, pod Biskupem i Wartemborkiem aż do Lęgájn i Giłáw gadają na „e“. Poznać ptászka po psiórach.
— Ci ostatni z drugich pierwotnie okolic pochodzą — odwraca student — jak ci z „a“ djalektu i zachowali swoją dawniejszą właściwość.
W innych stronach i językach rzecz się ma podobnie, jak np. na Kaszubach, gdzie każda wioska nieco odmiennie mówi.
„A“-djalekt, tj. mówienie „całą gambą“, zachodzi także w drugich okolicach wśród włościan i jest w porównaniu do języka literackiego wymową bardzo prostą, chłopską, starą.
— Te Kaszuby też do náju do Gietrzwáłda przychodzą — woła Nulka — tych ciajżko rozumieć, kiedy po swojemu gádają, a náciajży Litsinów. Ci spsiewają na trzy głosy, ale my jich nie rozumiewa. Czy i do nich Náśwantszá Panna po polsku rozmáziá? My wszyscy zierzywa w cuda, co sia dzieją w Gietrzwáłdzie.
— Co ty poziesz na to, sztudańciku? — poważnie pytają się ciotki.
— Ma się rozumieć — oddaje tenże — iż Najświętsza Panna w każdym człowiekowi zrozumiałym języku mówić będzie, jeżeli tego zajdzie potrzeba z woli Bożej. W Lourdes mówiła 1854 do Bernadety 18 razy po francusku, w Niemczech po niemiecku jak czytamy w różnych objawieniach.
W Gietrzwałdzie więc, gdzie mieszka polska ludność, z pewnością mówiła, jeżeli tam się objawiła, po polsku do tamtejszych polskich dzieci i niewiast.
Nasza mowa nie jest najlichszą, żeby ją P. Bóg i Święci jego wyrzucali, jak to czynią niesłusznie zarozumiali ludzie, pyszałki. Jak inne tak i nasza mowa od Pana Boga pochodzi i godna jest naszej pieczołowitości.
Co do cudów gietrzwałdzkich Kościół nic jeszcze o nich nie orzekł, więc kto o nich przekonany może wierzyć w nie, kto nieprzekonany — drwić nie powinien. Szczęśliwy, kto jeszcze wierzyć może...
W Gietrzwałdzie się wiele ludzi nawróciło ze złej drogi, a to jest największym cudem dla grzesznika!
I w Bartęgu jest cudowny obraz Opatrzności Boskiej. Duże, piękne oko w środku w trójkącie Trójcy przenajświętszej wyraża, że Bóg wszystko widzi wie i zna. Bóg w nieograniczonej miłości swej do ludzi chce im pomódz więc dzisiejszy śpiew pod gołem niebem:

Szczęśliwy kogo Opatrzność Boska
Ma w swej opiece niech się nie troska;
W żadnym przypadku ten nie szkoduję
Kogo Opatrzność Boska piastuje.

Jak w kaplicy królewskiej w Gdańsku, w Toruniu itp. tak i w Bartęgu zaprowadzono bractwo do Opatrzności Boskiej, różnymi odpustami ubogacone, a że ten odpust bartęzki skuteczny, widać i dziś z niezmiernej liczby ludzi i ofiar.
— Já tan łodpust już co rok łodpsiła — potwierdza Linowska — bo robzić w powszednie, a rozmáziać z Bogam w niedziele i śwanta i przyjąć go pokornie i ciajsto w komuniji, to prowadzi do nieba.
— I my są zapsisane w tam bractsie — dodają inne.[21]
— Chciałam ci jeszcze i o co zapytać sztudanta, aleć już wyszed.
— Baśka po niego przyszła, na śliwki — tłumaczy Nulka — tam w łogrodzie są dzieci, dziádek i ciotka Luca z Kaśką na rangku.
Tedy się pyta Wartemborska:
— Czy to práwda, że na jesien w Spręcozie zdać chcą Marychne mnejsce?
— A rająć sia, jek słuchać, i dziś po łodpuście mieli jechać w rajby, może wnet glandy zrobzią.
I jeszcze wiele miały dobre ciotki do opowiadania, do obradzenia, obżałowania. Nie wyszłoby im materjału choć przez cały wieczór i dłużej.
Przyjrzyjmy się teraz powolniejszym panom, co oni porabiają.




  1. Lud warmijski zwie „Mazurami“ piaszczystą ziemię protestancko-mazowiecką, jako też i ludność mazurską, lubiącą nazbyt gorzałkę, dla tego się nieco lekko o ziemi i o mieszkańcach jej wyraża.
  2. „Koślinami“ nazywają Warmjacy prosty lud niemiecki, graniczący polską Warmją. Słowo to pochodzi z niemieckiego Käslauer lub Köslauer, którym to djalektem mówi znaczna część niemieckich Warmijczyków — kolonistów ze Śląska (może z Koźla, po niemiecku Kosel?). Wedle drugiej wersji słowo Käslauer pochodzi od kolonistów z Flandrji, Holandji, gdzie robią ser = Käse. Pod Brunsberkiem mówią djalektem kiezławskim (Käslauer) pod Gutsztatem djalektem wrocławskim (Breslauer).
  3. nieżyd = Steinschnupfen.
  4. rząpś, studnia miałka, cysterna, żuraw studnia głęboka studnia ze slupem i gibaczką; czysto na Mazurach.
  5. Stypa = uczta w domu lub w karczmie wsi kóścielnej po pogrzebie.
  6. Giełda = wyrównanie wydatków i dochodów wiejskich z końcem roku. Co zostanie, przepija się.
  7. Wso, wszo = wszystko.
  8. Powyższe pozdrowienie, które w całem pruskiem Mazowszu codziennie pomiędzy mazurską ludnością przy spotykaniu się lub przy pracy słyszeć można, zawiera wszystkie trzy właściwości djalektu mazurskiego: sz = s; cz = c, ż = z; właściwość ta jest także główną różnicą zbliżonych do siebie poniekąd djalektów warmijskiego i mazurskiego. Mazur i Warmjak mówią: zino, psiwo, zietr (wiatr), zietrak, zielgi (wielki) („Bóg zielgi zapłać“ — kiedy dają), mózią, ziara; ale po warmijsku: móziuł, łupsiula się (albo: sia); = po mazursku; móził, upsiła się. Buła = była, szczypsie = scypsie, czerwona czápeczka = cerwona cápucka, żółty papier = zołty papsier, czuła żona = cuła zonka, Szczepański = Scepek, Brzeszyński = Bzesceński.
  9. Po roku 1886 zmieniło się to na niekorzyść mowy ojczystej.
  10. Glandy (ględy) czyli zaręczyny, które na Warmji odprawiają przed kapłanem.
  11. Oddaw (łoddáw) czyli oddaziny tj. ślub w kościele.
  12. Przydanka tj. druchna.
  13. Klasztor Łąkowski pod Lubawą, dokąd przed walką kulturną corocznie dążyła kompanja z Warmji.
  14. Grózek tj. dziadek.
  15. Pusta noc jest 10 ostatnia noc przed pogrzebem którą cała w czuwaniu i modlitwie krewni umarłego i znajomi spędzają.
  16. Taki jest zwyczaj zapraszania po wsiach warmijskich na pogrzeb. Dalszych krewnych i powinowatych zaprasza się listownie przez pocztę, lub osobnego posłańca na koniu, zwłaszcza, że komunikacja pocztowa pomiędzy sąsiedniemi wsiami jest często bardzo powolna.
  17. Pieśń „Jezu Chryste“ śpiewaną od niepamiętnych czasów na polskiej Warmji przy pogrzebach dorosłych, jako i drugą przy pogrzebach dzieci podajemy tu w całości. Podanie donosi, że dwie te oryginalne pieśni ułożyło dwóch kapłanów z Bartęga i Purdy na Warmji.
  18. Spostrzegła.
  19. „Ksiądz to pan. — Przy ołtarzu jakby na Boga patrzał, a kiedy wezmą takiego, to jakby P. Jezusa wzięli“, tak tu mówią ludzie.
  20. Seminarjum brunsberskie, po większej części z kamieni zbudowane.
  21. cf. Dodatek o bractwie Opatrzności Boskiej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Walenty Barczewski.