Keraban Uparty/Część druga/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki


Rozdział V Keraban Uparty • Część druga • Rozdział VI • Juliusz Verne Rozdział VII
Rozdział V Keraban Uparty
Część druga
Rozdział VI
Juliusz Verne
Rozdział VII

Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w XIX w.
Stosowane słownictwo i ortografia pochodzą z tej epoki, prosimy nie nanosić poprawek niezgodnych ze źródłem!


Karawanseraj rysarski, zarówno jak inne tego rodzaju budowle, zapewniał wszelkie wygody podróżnych udającym się do Trebizondy. Właściciel jego, Turek nazwiskiem Kidros, chytry i przebiegły, utrzymywał go bardzo starannie, starał się zadawalniać przybyłych gości, rozumiejąc dobrze iż wymaga tego własny jego interes. Uprzejmość swoją posuwał tak daleko, że w razie żądania zmniejszał nawet swoje bezmiernie przesadzone podawane rachunki; jak mówił, jedynie dla zadowolnienia tak znakomitych gości, chociaż w rzeczywistości pomimo obcięcia pozostała suma kilkakrotnie przewyższała jeszcze jego należność.

Karawanseraj rysarski, stanowił wielki dziedziniec zamurowany do koła, a w środku miał szeroka bramę wychodzącą na drogę. Po obu stronach tej bramy stały małe strażnice zdobne tureckim pawilonem, ze szczytu których można było widziéć czy drogi są bezpieczne. W otaczających budowlach było bardzo wiele drzwi prowadzących do oddzielnych pokoi, w których nocowali podróżni, bo rzadko się zdarzało żeby w dzień bywały zajęte. Z jednej strony dziedzińca rosło kilka sokomorów, rzucających nieco cieniu na grunt piasczysty, któremu południowe słońce nie skąpiło swoich promieni. W środku dziedzińca studnia nieco wystająca po nad ziemię; po za murami kryte szopy ze żłobami, dla koni, wielbłądów i mułów.

Tego wieczoru przybyła do karawanseraju znaczna liczba podróżnych; ze dwadzieścia pokoi było zajętych, i większość gości spożywała w nich wieczerzę. Około dziewiątej dwóch tylko mężczyzn przechadzało się po dziedzińcu; rozmawiali żywo, przerywając sobie tylko niekiedy, aby rozejrzéć się na zewnątrz. Obaj ubrani byli bardzo skromnie, nie chcąc widać zwracać uwagi podróżnych; był to bogacz Saffar i intendent jego Skarpant.

– Tak, panie Saffar, mówił Skarpant, dziś właśnie Yarhud polecił nam przybyć do karawanseraju rysarskiego.

– I czemuż, ten pies niewierny nie czeka tu na nas! zawołał Saffar.

– Zapewnie nadejdzie lada chwila.

– Cóż znów za pomysł mu przyszedł, żeby zamiast wprost do Trebizondy, tu przyprowadzać całą karawanę?

Jak widzimy Saffar nie wiedział o rozbiciu się Guidary i wynikłych z niego następstwach.

– List Yarhuda wysłany był z portu Atina, odpowiedział Skarpant, nie ma w nim żadnej wzmianki o porwanej dziewczynie, prosi tylko abym dziś wieczorem znajdował się w tym karawanseraju.

– I nie ma go dotąd! zawołał Saffar; niech się strzeże, może drogo przypłacić to nadużywanie mojej cierpliwości! Przeczuwam jakąś katastrofę!

– Morze Czarne nadzwyczaj był wzburzone, morze burza zapędziła tartanę do portu Atiny, i dlatego nie mogła dopłynąć do Trebizondy.

– Lecz nie mamy pewności, że udało mu się porwać dziewczynę z Odessy?

– Panie mój, Yarhud jest nietylko wytrawnym i śmiałym marynarzem, ale zarazem nader zręcznym i przebiegłym człowiekiem.

– Największa przebiegłość zawodzi niekiedy! odezwał się kapitan maltański, już od kilku chwil stojący w progu karawanseraju.

Saffar i Skarpant odwrócili głowy; a intendent zawołał: „Yarhud!”

– Jesteś nareszcie! rzekł dość gburowato Saffar, zwracając się ku przybyłemu.

– Tak, panie Saffar, odrzekł kłaniając się kapitan tak… jestem… nareszcie!

– A gdzież jest córka bankiera Selima? zapytał Saffar; więc nie udało ci się w Odessie?

– Córka bankiera Selima została porwana przez mnie przed sześciu blizko tygodniami, zaraz prawie po odjeździe narzeczonego jej Ahmeta, który zmuszony był towarzyszyć wujowi swemu, w podróży około morza Czarnego. Odpłynąłem natychmiast ku Trebizondzie, ale wichry równonocne zagnały tartanę moją na wschód, i pomimo największych usiłowań moich, Guidara rozbiła się o nadbrzeżne skały Atiny, i cała osada śmierć znalazła.

– Cała osada! krzyknął Skarpant.

– A Amazya? zapytał Saffar, nie troszczący się wcale o rozbicie Guidary.

– Została uratowaną wraz z młodą jej służącą, którą porwałem razem z nią, odrzekł Yarhud.

– Więc skoro została uratowaną, gdzież jest? zapytał Saffar.

– Panie mój! odrzekł Yarhud, fatalizm widocznie…

– Mówże prędzej co się stało! krzyknął Saffar groźnie.

– Córka bankiera Selima została uratowaną przez swego narzeczonego, Ahmeta, który nieszczęsnym trafem znajdował się na miejscu rozbicia.

– On ją więc uratował!… krzyknął Skarpant.

– Gdzież jest obecnie Amazya? zapytał Saffar.

– W drodze do Trebizondy, pod opieką narzeczonego, wuja jego Kerabana i kilku towarzyszących im osób, odrzekł Yarhud. Z Trebizondy wszyscy jechać mają do Skutari, gdzie odbyć się ma wesele.

– Niedołęgo! krzyknął Saffar; powinieneś był sam uratować Amazyę.

– Byłbym to zrobił choćby z narażeniem własnego życia, i obecnie jużby znajdowała się w pałacu w Trebizondzie, gdyby fatalizm nie sprowadził tam Ahmeta.

– Nie godzien jesteś poleconej ci sprawy! krzyknął Saffar z gniewem.

– Racz pan wysłuchać mnie cierpliwie, a przekonasz się że Yarhud zrobił wszystko co tylko było możebnem.

– To nie dosyć, skoro chodzi o spełnienie mego rozkazu! krzyknął Saffar.

– Co się stało, odstać się nie może, rzekł Skarpant; zastanówmy się teraz co obecnie czynić należy. Porwanie córki bankiera Selima z Odessy, mogło się nie udać, jednakże zostało dokonanem. Przez rozbicie Guidary narażona była na śmierć, a jednak żyje. Do tej chwili mogłaby być już żoną Ahmeta, jednak nie została nią jeszcze! Zatem nie ma nic straconego!

– Nic! nic! odrzekł Yarhud. Po rozbiciu Guidary, nie przestałem śledzić Ahmeta i jego towarzyszy, od chwili wyjazdu ich z Atiny. Podróżują spokojni nie przewidując żadnego niebezpieczeństwa, a jakże to długa jest jeszcze droga z Trebizondy przez Anatolję do brzegu Bosforu. Ani Amazya ani towarzysząca jej służąca nie wiedzą dokąd płynęła Guidara, a co więcej nikt z całej karawany nie zna ani pana Saffara ani Skarpanta – trzebaby więc tylko wciągnąć karawanę w jakąś zasadzkę.

– Słuchaj Skarpancie, i ty Yarhudzie, chcę bądź co bądź dokuczyć Kerabanowi i porwać Amazyą, bo wiem że to mu sprawi największą przykrość. Nie dopuszczę się tem karogodnego przestępstwa; z Amazyą nawet się nie zobaczę i polecę obejście z nią jak najgrzeczniejsze, pełne uszanowania. Będzie więc to figiel dla Kerabana może za dokuczliwy, ale nie więcej, jak niewinny figielek, aby poznał że choćby nie wiem jaki fatalizm zawziął się na mnie, potrafię stoczyć z nim walkę i zostać zwycięzcą.

– O to nie ma obawy, odrzekł Skarpant. Yarhud ma słuszność; od Trebizondy do Skutari roztaczają się puste okolice… możnaby więc postarać się aby karawana w nich zbłądziła… nastręczając jej przewodnika któryby rozmyślnie wprowadził ją na bezdroża. Tam napadliby na nich nastawieni umyślnie ludzie… Jednakże wolałbym działać podejściem niż uciekać się do siły.

– Ale jakimże sposobem? spytał Saffar.

– Powiedziałeś, Yarhudzie, spytał Skarpant zwracając się do niego, że Ahmet i jego towarzysze, jadą teraz do Trebizondy?

– Tak, a nadto przybędą tu niezadługo, i niezawodnie będą nocować.

– Możeby się udało wynaleźć jakąś przeszkodę… wplątać ich w jakąś sprzeczkę; któraby zatrzymała ich tu dłużej… a nadewszystko rozłączyła Amazyę z Ahmetem?

– Wolałbym uciec się do siły, rzekł Saffar.

– Uciekniemy się do niej jeźli podstęp się nie uda, odrzekł Skarpant.

– Cicho! zawołał Yarhud, ktoś nadchodzi.

Jakoż dwóch mężczyzn weszło na dziedziniec; jednym był Kidros nadzorca karawanseraju, drugi musiał być ważną jakąś osobistością, jak przynajmniej należało wnosić z dosłyszanej rozmowy.

Saffar, Skarpant i Yarhud ujrzawszy go cofnęli się w ciemny kąt podwórza, zkąd niewidzialni mogli słyszéć całą rozmowę, tym więcej że przybyły nie wystrzegał się wcale i mówił głośno i wyniośle.

Był to bogaty bardzo Kurd, nazwiskiem Yanar.

Górzysta część Azyi obejmująca starożytną Assyryą, nosi w nowoczesnej geografii nazwę Kurdystanu. Kurdystan dzieli się na dwie części, turecką i perską, odnośnie do tego czy graniczy z Turcyą czy z Persyą, a mianowicie część północna, znacznie większa, należy do sułtana, zaś część mniejsza, południowa do szaha. Część należąca do Turcyi liczy kilkakroć sto tysięcy mieszkańców, pomiędzy któremi bogaty Yanar wcale niepoślednie zajmował miejsce.

Yanar przybył w przeddzień do karawanseraju Ryssar, wraz z siostrą swoją panią Sarabul. Już od dwóch miesięcy opuścili Mossul, odbywając podróż dla przyjemności. Jechali teraz do Trebizondy, gdzie zamierzali zabawić kilka tygodni. Pani Sarabula, mająca lat przeszło trzydzieści, była od lat już kilku wdową po tureckim dygnitarzu, paszy i gubernatorze sandżaku.

Yanar, był to mężczyzna czterdziestopięcio letni, wysoki, silny, z dzikim wyrazem twarzy, patrząc nań zdawało się że musiał przyjść na świat ze zmarszczonemi brwiami.

Miał nos orli, oczy głęboko zapadłe, ogromne wąsy i głowę ogoloną, przedstawiał raczej typ armeński niż turecki. Na głowie miał wysoką futrzaną czapkę, otoczoną wielkim kawałem jaskrawo czerwonej materyi; ubrany był w długą zwierzchnią suknię, z długiemi szerokiemi i otwartemi rękawami, pod nią kaftan zahaftowany złotem, szerokie, do kostek sięgające pantaliony, skórzane oblamowane buty, a w pasie opasany był wełnianym szalem, za którym mieściła się cała zbrojownia pistoletów, sztyletów i jataganów. Wszystko to razem nadawało mu tak straszną minę, iż mrowie przechodziło patrząc na niego. To też Kidros mówił do niego z wielką uniżonością, prawie na wpół zgięty, miał minę człowieka zmuszonego uśmiechać się stojąc przed otworem armaty nabitej kartaczami.

– Tak, panie Yanar, mówił z jak najbardziej przekonywającą miną, zapewniam że sędzia przybędzie tu jeszcze dziś wieczór, a jutro, skoro świt, rozpocznie śledztwo.

– Kidrosie, rzekł, jako właściciel tego karawanseraju, odpowiadasz za bezpieczeństwo podróżnych, i niech cię Ałłach skarze, jeźlibyś tego zaniedbał.

– Dokładam też wszelkich starań…

– A jednak, rzekł wskazując na otwartą bramę, przeszłej nocy złodzieje czy inni jacyś złoczyńcy, poważyli się wejść tędy i wtargnąć aż do pokoju siastry mojej, pani Sarabuli.

– A!… łotry! krzyknął Kidros.

– Nie opuścimy karawanseraju dopokąd złoczyńcy nie zostaną pojmani, osądzeni i powieszeni, rzekł Yanar.

Kidros nie był przekonanym zupełnie czy zamiar okradzenia miał rzeczywiście miejsce; to tylko było pewnem że pani Sarabula obudziła się w nocy i wybiegłszy z pokoju zaczęła krzyczéć przyzywając brata, a krzyczała tak głośno że pobudziła wszystkich. Jednakże pomimo najtroskliwszych poszukiwań, nawet na jakiś ślad złoczyńców nigdzie nie natrafiono.

Skarpant przysłuchiwał się uważnie tej rozmowie, i myślał już czy nie da się wyciągnąć z tego pewnej korzyści.

– Jestem Kurdem, wołał prostując się dumnie Yanar, Kurdem z Mossulu, tej wspaniałej stolicy Kurdystanu, nie dozwolę aby krzywda wyrządzona mnie i siostrze mojej Kurdystance, uszła bezkarnie!

– Ależ żadna krzywda nie miała miejsca, odważył się powiedziéć Kidros, cofając się przecież przezornie o parę kroków. Nic wreszcie nie ukradziono.

– Tak, ale tylko dzięki odwadze i dzielności mojej siostry, równie biegle władającej pistoletem jak jataganem.

– Widać przeczuwając to złoczyńcy uciekli, rzekł Kidros.

– Gdyby też nie to, energiczna, dzielna siostra moja, byłaby rozsiekała z pięciu… z dziesięciu nawet. I dlatego też dzisiejszej nocy będzie czuwać zarówno jak ja uzbrojona od stóp do głów, i biada temu ktoby odważył choćby zbliżyć do jej pokoju!…

– Lecz, rzekł nieśmiało Kidros, broniąc bezpieczeństwa swego zakładu, może nie byli to złoczyńcy… ale spekulanci za porwanie domagający się okupu.

– Przez Mahometa! krzyknął Yanar, chwytając za rękojeść jataganu, tegoby jeszcze brakowało!… Dla podobnego zuchwalca więzienie, szubienica, wbicie na pal… wszystko to byłoby jeszcze za mało… jeźliby nie zajmował odpowiedniego stanowiska i majątku, aby mógł zostać jej mężem.

– Uspokój się, szanowny panie, rzekł Kidros; śledztwo wykaże sprawców winy. Jeździłem sam do Trebizondy, do sędziego, przyrzekł przybyć niezwłocznie, zapewniając że posiada niezawodny sposób wykrycia przestępcy.

– Jakiż to jest ten sposób? zapytał z szyderskim uśmiechem Yanar.

– Tego mi sędzia nie powiedział, zaręczał tylko za jego nieomylność.

– No! zobaczymy to jutro; idę teraz do mego pokoju, ale nie zasnę, całą noc czuwać będę nad bezpieczeństwem mojej czcigodnej siostry.

Kidros odetchnął spokojniej, mówiąc sobie:

– Nareszcie jutro się to przecie skończy! Co zaś do złodziei, jeźli byli rzeczywiście, mieli wielki rozum że uciekli.

Przez ten czas Skarpant rozmawiał cicho z Saffarem i Yarhudem.

– Dzięki temu Yanarowi, rzekł, mamy dobrą sposobność.

– Sądzisz więc?… rzekł Saffar.

– Sadzę że uda mi się wywołać jakąś awanturę, dzięki której Ahmet przez jakie kilka dni zmuszony będzie pozostać w Trebizondzie, a może nawet zostanie rozłączony ze swoją narzeczoną.

– Dobrze, ale jeźli podstęp się nie uda? rzekł Saffar.

– Wtedy uciekniemy się do siły, odrzekł Skarpant.

W tej chwili dopiero spostrzegł ich Kidros; podszedł ku nim zapytując:

– Co panowie rozkażą?

– Nic, czekamy tu na mających przybyć na noc podróżnych, odrzekł Skarpant.

Wtem karawana jakaś zatrzymała się przed bramą.

– Zapewnie zajeżdżają, rzekł Kidros, i poszedł nowo przybyłych.

Ale i Skarpant jednocześnie wyjrzał za bramę, zapytując Yarhuda:

– Byłżeby to Ahmet i jego towarzysze?

– Tak… tak… to oni!… odrzekł Yarhud, cofając się prędko aby go nie poznali.

– Bądźmy ostrożni, rzekł Skarpant, schowajmy się aby nas nie widzieli.

– Słyszę głos Kerabana, rzekł Yarhud.

– Co!… Kerabana? krzyknął Saffar, i rzucił się ku drzwiom.

– Co się panu stało? zapytał zadziwiony Skarpant; dlaczego nazwisko Kerabana tak silne na pana wywarło wrażenie?

– To on!… on!… spotkałem się już z nim na kolei kaukazkiej… śmiał karetą swoją chciéć zagrodzić mi drogę, abym nie mógł przejechać.

– Więc zna pana?

– Zapewnie!… mogę wznowić tu tę sprzeczkę… kazać go aresztować…

– Nie pozbawiłoby to wolności jego siostrzeńca, odrzekł Skarpant.

– Potrafię się pozbyć obydwóch, rzekł Saffar.

– Nie!… nie!… unikajmy kłótni i rozgłosu, odrzekł Skarpant. Najlepiej będzie jeźli ten Keraban nic nie będzie wiedział o pańskiej tu obecności, ani tem więcej że Yarhud porwał w Odessie córkę bankiera Selima… Mogłoby to całkiem popsuć sprawę.

– Niechże i tak będzie, spuszczam się na twoja przebiegłość, ale pamiętaj nie zawiedź mego zaufania, odrzekł Saffar.

– Jestem pewny swego, jeźli tylko będę miał swobodę działania. Wracaj pan dziś jeszcze do Trebizondy.

– Dobrze, odjadę.

– I ty Yarhudzie oddal się ztąd natychmiast; znają cię, więc mogliby poznać.

– Otóż i oni! rzekł cofając się Yarhud.

– Ale jakże odjechać, aby nie spotkać się z niemi? zapytał Saffar.

– Tędy, rzekł Skarpant, otwierając furtkę z lewej strony muru.

Saffar i kapitan tartany odeszli prędko.

– W sam czas! rzekł do siebie Skarpant; a teraz powinienem wszystko widziéć i wszystko słyszéć.