Keraban Uparty/Część druga/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki


Rozdział IV Keraban Uparty • Część druga • Rozdział V • Juliusz Verne Rozdział VI
Rozdział IV Keraban Uparty
Część druga
Rozdział V
Juliusz Verne
Rozdział VI

Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w XIX w.
Stosowane słownictwo i ortografia pochodzą z tej epoki, prosimy nie nanosić poprawek niezgodnych ze źródłem!


Nie potrzebujemy opisywać jak wielką była radość narzeczonych że się spotkali tak niespodzianie, jak gorąco dziękowali Ałłahowi za tak cudowne prawie uratowanie i oswobodzenie Amazyi.

Amazya i Nedia zaspakajając niecierpliwą ciekawość Kerabana i Ahmeta, opowiedziały szczegółowo co zaszło w Odessie po ich wyjeździe. Za drogą zapłatę kupiono dla obu dziewcząt jaką taką odzież; Ahmet przydział także prostu ubiór krajowców, poczem panowie i służba zasiedli na drewnianych stołkach przed kominkiem na którym suty płonął ogień, a na zewnątrz burza zaczynała się uspakajać.

Z jakiemże to przejęciem słuchali tego co zaszło w villi bankiera, w kilka godzin potem gdy Keraban zniewolił ich pędzić po drogach Chersonesu.

Nie w celu to sprzedania Amazyi drogocennych materyi, Yarhud zorzucił kotwicę w małej zatoce, u stóp villi bankiera Selima, ale w zamiarze spełnienia ohydnego czynu, jakim było porwanie młodej dziewczyny, i wszystko kazało wnosić że gwałt ten od dawna i rozmyślnie był przygotowany. Natychmiast po porwaniu obu dziewcząt, tartana odpłynęła na pełne morze.

Tego tylko nie wiedziały i nie mogły powiedziéć, że Selim dosłyszawszy ich krzyki pobiegł im na pomoc właśnie w chwili gdy Guidara wypływała już z zatoki, i że nieszczęśliwy Ojciec padł ugodzony kulą z jej pomostu, może śmiertelnie ranny, co nie dozwoliło mu puścić się w pogoń lub wysłać ludzi dla ścigania zbrodniarzy.

Co do pobytu na statku, oddano im najlepszą kajutę, i tak kapitan jak osada obchodzili się z niemi z uszanowaniem, zapewnie w skutku wydanych im rozkazów. Sypiały i jadały oddzielnie w swojej kajucie; mogły wychodzić na pomost kiedy chciały, czuły jednak że śledzą je bacznie, aby czasem w przystępie rozpaczy nie przełożyły śmierci nad czekającą ich dolę.

Ahmet słuchał tego opowiadania ze ściśnionem sercem, stawiając sobie pytanie: czy dopuszczając się tego gwałtu kapitan działał w własnym interesie, aby, jak to często miewa miejsce, sprzedać piękne dziewczęta na targach Azyi Mniejszej, lub też z polecenia jakiegoś bogacza z Anatolii.

Ale tej wątpliwości żadna z dziewcząt rozjaśnić nie mogła.

Ilekroć, miotane rozpaczą, błagały ze łzami Yarhuda aby im powiedział jaki los je czeka, zawsze im tego odmawiał, nie chcąc nawet powiedziéć dokąd płynie – czego Ahmet tak pragnął się dowiedziéć.

Z początku żegluga była dobrą, tylko z powodu że przez kilka dni wiatru prawie nie było, płynęli wolno, co bardzo niepokoiło Yarhuda, z czego można było wnosić że potrzebował przybyć na czas oznaczony: ale gdzie? tego odgadnąć było niepodobna. To przecież zdawało się pewnem że Guidara zmierzała do jakiegoś portu morza Czarnego, w Azyi Mniejszej.

Z nastaniem pomyślniejszego wiatru, Guidara prze dwa tygodnie szybko płynęła ku wschodowi; żaden wypadek się nie wydarzył. Nieraz tartana mijała okręty żaglowe, wojenne lub handlowe albo też szybkie sztemery regularnie przepływające tę część morza Czarnego, lecz wtedy Yarhud zmuszał je aby weszły do kajuty, z obawy aby nie dały jakiegoś sygnału wzywającego ratunku, co mogłoby być dostrzeżone ze statków.

Zwolna stan powietrza stawał się coraz gorszym, a nareszcie groźnym. Już na dwa dni przed rozbiciem Guidary straszna nastała burza. Yarhud nie posiadał się ze złości że zniewalało go to do zmiany zamierzonej drogi, gdyż wicher w przeciwną popychał go stronę.

– My przeciwnie, mówiła Amazya, witałyśmy burzę tę z radością, ponieważ zrozumiałyśmy że oddala nas od celu do którego zmierzał Yarhud, a stokroć wolałyśmy śmierć niż los jaki nam gotował… Ale wybuchnęła ta gwałtowna burza, mająca stać się dla nas zbawieniem… ujrzałam ciebie na skale… i zostałyśmy ocalone.

– Ałłach nie chciał waszej zguby, droga Amazyo! rzekł Ahmet; czy wiesz że uprzedziłem wuja Kerabana, który chciał rzucić się w morze aby cię ratować?

– Na Mahometa! krzyknął, uczyniłbym to gdyby mnie gwałtem nie powstrzymali.

– I ktoby się spodziewał że człowiek tak uparty ma tak dobre serce! rzekła cicho Nedia.

Dosłyszał to jednak Keraban.

– Czy to słychana rzecz! zawołał; ta mała śmie mi przymawiać! Przyznacie przecież, kochani przyjaciele, że uporowi memu wiele zawdzięczamy.

– Czy podobna! zawołał mimowolnie Van Mitten, nie mogący w to uwierzyć aby upór mógł kiedykolwiek wyjść na dobre.

– Najniezawodniej, odparł Keraban. Pomyśl tylko, przyjacielu Van Mittenie, gdybym był uległ waszym naleganiom, aby jechać kolejami żelaznemi Krymu i Kaukazu, zamiast odbywać podróż morskiem wybrzeżem, Ahmet nie byłby tu w chwili rozbicia, a tem samem nie uratowałby swej narzeczonej.

– Zapewnie, odrzekł Van Mitten, ale gdybyś nie zmusił go do opuszczenia Odessy, porwanie jego narzeczonej nie miałoby miejsca, a więc…

– Tak to zaczynasz rozumować, Van Mittenie; zamyślasz już rozpocząć sprzeczkę w tym przedmiocie…

– Ależ nie!… nie!… przerwał Ahmet; już późno, wartoby spocząć trochę…

– Aby jutro wyjechać jak najraniej! dodał Keraban.

– Jak najraniej, kochany wuju? rzekł Ahmet; trzebaby może aby Amazya i Nedia wypoczęły nieco…

– Nie, nie, Ahmecie, już nie czuję zmęczenia, rzekła Amazya.

– Oho! panie siostrzeńcze! zawołał Keraban, nie pilno ci jakoś od czasu jak Amazya jest z nami… Nie należy przecież zapominać o tym nieszczęsnym terminie… koniec miesiąca się zbliża… a tak ważnego interesu zaniedbywać się nie godzi… Pozwól mi więc być praktyczniejszym od ciebie. Tak więc starajmy się wszyscy spać jak najlepiej, a jutro obmyślimy w jaki sposób dalszą odbyć drogę.

Rozgospodarowali się jak mogli w chatce rybaka. Po tak silnych wrażeniach, bardzo potrzebowali kilku godzin wypoczynku. Van Mittenowi śniło się że stacza kłótnię ze swym niezgodnym przyjacielem; ten zaś śnił że spotkał się oko w oko z Saffarem, na którego nie przestawał przyzywać pomsty proroka.

Sam tylko Ahmet nie mógł zasnąć. Rozmyślał nad tem co mogło skłonić Yarhuda do porwania Amazyi? Niepokojąc się zarazem o przyszłość, stawiał sobie pytanie, czy z rozbiciem Guidary ustawało niebezpieczeństwo. Mógł wnosić że cała jej osada zatonęła, i nie wiedział że kapitan ocalał; ale niepodobna było przypuszczać że katastrofa ta się nie rozgłosi, a wtedy ów bogacz czy może pasza z prowincyi anatolskich, z którego polecenia Yarhud porwał Amazyę, niezawodnie dowie się o wyratowaniu dziewcząt, i z łatwością wyśledzić zdoła w którą udali się stronę. A jakże to łatwo było urządzić jakąś zasadzkę na tej prawie pustej drodze, ciągnącej się między Trebizondą a Skutari. Kto wie jak straszne jeszcze może zagrażają im niebezpieczeństwa?

Postanowił tedy czuwać nieustannie, miéć się na ostrożności, i nie odstępować Amazyi. Odtąd postanowił sam objąć kierunek podróży, a w razie potrzeby wybrać pewnego przewodnika, któryby prowadził ich najkrótszemi drogami wybrzeża.

Ahmet postanowił sobie także zawiadomić Ojca Amazyi, o wszystkiem co zaszło od chwili porwania jego córki. Wiele bardzo zależało na tem aby bankier Selim dowiedział się o swobodzeniu Amazyi, i przybył do Skutari w oznaczonym czasie, to jest za dni piętnaście. List wysłany z Atiny lub Trebizondy nie doszedłby na czas do Odessy, to też zamierzał wysłać telegram z Trebizondy, nie wspominając o tem wujowi, który uniósłby się niepohamowanym gniewem, na samo wspomnienie korespondowania za pomocą drutu telegraficznego. Postanowił także zawiadomić go że może nie jedno jeszcze grozi im niebezpieczeństwo, dobrzeby więc było gdyby wyjechał naprzeciw nim z kilku pewnymi ludźmi.

Nazajutrz, dnia 15 sierpnia, zawiadomił o tem Amazyę, która ucieszyła się niewymownie że Ojciec jej tak prędko otrzyma uspokajającą co do niej wiadomość, i równie gorąco jak Ahmet pragnęła jak najśpieszniej przybyć do Trebizondy.

Po kilkogodzinnym wypoczynku, wszyscy byli gotowi do drogi. Keraban niecierpliwił się więcej jak kiedykolwiek; Van Mitten gotów był poddać się wszelkiem jego wymaganiom; Brunon tylko spoglądał z boleścią na swój opadły brzuszek, myśląc że przed końcem tej przeklętej podróży wyschnie jak szczapa.

Atina, dawne „Ateny” Pontus-Euksinus, jest to dziś nędzna mieścina. Zachowało się w niej jeszcze kilka kolumn porządku doryckiego, resztki świątyni Pallady, ale ruiny te tylko Van Mittena zaciekawiały; Ahmet przebiegł koło nich nie spojrzawszy nawet. On nad wszelkie choćby najstarożytniejsze ruiny, wolałby znaleźć jakiś wehikuł nie tak niewygodny jak ich wóz kupiony na granicy turecko-rossyjskiej. Ale na nieszczęście nic lepszego dostać nie mógł; trzeba więc było zatrzymać arabę i umieścić w niej Amazyę i Nedię, a dla reszty podróżników nabyć konie, osły lub muły, aby na nich mogli dojechać do Trebizondy.

Ah! jakże Keraban żałował teraz swojej tak wygodnej karety, rozbitej na drodze żelaznej w Poti! Jak złorzeczył nienawistnemu Saffarowi, który, według niego winien był wszystkiemu!

Amazya i Nedia bardzo zadowolnione były ze swojej araby: nigdy jeszcze tak nie jechały. Siedzenie miękko wysłane był wygodne; nieprzemakalne pokrycie broniło od zmian powietrza, i czegoż trzeba więcej! Już sama podróż w tak niezwykłych odbywana warunkach miała dla nich urok nowości, a nadto tak niedługo trwać miała! Wszakże za parę tygodni przybędą do Skutari.

– Oh! pewna jestem, mówiła Nedia, że śpiąwszy się dobrze na palce, możnaby już ztąd dojrzéć Skutari!

W rzeczywistości teraz z całej tej gromadki dwóch tylko ludzi budziło politowanie: Keraban, który niepokoił się bardzo czy z powodu tak utrudnionej podróży, zdołają przybyć na czas oznaczony, i Brunon którego rozpacz ogarniała na samą myśl jechania na mule trzydzieści pięć mil oddzielających ich jeszcze od Trebizondy. Nizib pocieszał go że tam przybywszy, Ahmet będzie mógł zapewnić im wygodniejszą podróż.

Około jedenastej rano, karawana opuściła Atinę. Po gwałtownej wczorajszej burzy zupełna cisza nastała w powietrzu. Chmury się rozeszły; słońce rzucało promienie ożywiając krajobraz. W morzu tylko wrzało jeszcze głuche wzburzenie; fale roztrącały się o skaliste wybrzeża.

Keraban i towarzysze jego, jechali teraz jak mogli najśpieszniej drogą przerzynającą Lezgistan zachodni: pragnęli przebyć przed wieczorem granicę paszaliku Trebizondy. Droga ta nie była pustą; przeciągały po niej karawany liczące setki wielbłądów. Obijał się ciągle o ich uszy ogłuszający odgłos grzechotek i dzwonków przyczepionych do karków wielbłądów, a jaskrawe różnobarwne pompony i muszle w jakie były przystrojone, bawił wzrok. Karawany te ciągnęły do Persyi lub z niej powracały.

I morskie wybrzeża dość były ożywione; co krok spotykano gromady rybaków i myśliwych. Z zapadnięciem nocy, rybacy wypływają na łodziach, których tyły oświetlają, dla połowu rodzaju sardeli zwanych „kamzi”, których niezliczona liczba spożywana jest na całych wybrzeżach anatolijskich, jako też w środkowych prowincyach Armenii.

Myśliwi spotykają tu niezwykłą obfitość zwierzyny. Tysiące ptaków morskich z gatunku czubatych nurów, zwanych tu „kukarinas” unosi się na wybrzeżach tej części Azyi Mniejszej. Nadzwyczaj poszukiwane i drogo płacone ich skórki, hojnie opłacają trudy polowania i czas jemu poświęcony.

Około trzeciej po południu zatrzymali się na obiad a miasteczku Mapawra, leżącem przy ujściu rzeki tego nazwiska, której czyste wody mieszają się ze strumieniami nafty, nadpływającemi z okolicznych źródeł. Nie potrzebujemy mówić że podano na stół sardele świeże i solone, gdyż w paszalikach Azyi Mniejszej, jest to ulubiona potrawa. Oprócz tych ryb podano jeszcze parę pożywniejszych potraw, które podróżnicy nasi spożyli z dobrym apetytem. Wszyscy tak byli uradowani że podróż zbliża się do końca, tak uszczęśliwieni uratowaniem Amazyi, iż sam ten dobry humor najlepszą stanowił przyprawę.

– No, cóż Van Mittenie, czy bardzo jeszcze ubolewasz nad uporem – uporem tak uzasadnionym twego przyjaciela i korespondenta, który zniewolił cię do odbycia tej podróży? zapytał Keraban.

– O nie! przyjacielu Kerabanie, jestem bardzo zadowolniony, i jeźli zechcesz, gotów jestem odbyć drugą podobną podróż.

– Zobaczymy!… zobaczymy!… przyjacielu Van Mittenie!… No! a ty, pieszczotko, rzekł zwracając się do Amazyi, co też myślisz o twoim niedobrym przyszłym wuju, co ci porwał twojego Ahmeta?

– To co myślałam zawsze, odpowiedziała, że jest najlepszym z ludzi.

– I najuleglejszym… dodała Nedia. Co więcej zdaje mi się nawet że pan Keraban nie jest już tak upartym jak dawniej.

– Masz tobie!… ta szalona dziewczyna poważa się żartować sobie ze mnie, zawołał Keraban śmiejąc się wesoło.

– Ależ nie… panie mój… czyżbym śmiała… rzekła Nedia.

– Eh! mała, nie zapieraj się!… masz słuszność… nie sprzeczam się już i nie upieram… Już nawet przyjaciel Van Mitten nie zdołałby podniecić mnie do kłótni.

– Ho!… ho!… wolno o tem wątpić! rzekł Holender powątpiewająco poruszając głową.

– To rzecz jasna jak słońce, Van Mittenie.

– Gdyby tak zwrócić rozmowę na pewne przedmioty…

– A choćby na nie wiedziéć jakie!… przysięgam ci…

– Nie przysięgaj.

– A to czemu?… alboż mi to nie wolno?… odrzekł zaczynając się unosić, no! mówże, dlaczego nie mam przysięgać?

– Bo często nader trudno jest dotrzymać przysięgi.

– Zawsze łatwiej niż powstrzymać język który widocznie cię świerzbi, Van Mittenie, i widocznie dla przyjemności swojej sprzeczasz się ze mną.

– Co?… ja!… ja!… przyjacielu Kerabanie?…

– Tak ty… i gdy ja powtarzam ci że postanowiłem nigdy o nic się nie sprzeczać i nie upierać, proszę bardzo abyś i ty także nie sprzeczał się ze mną i nie upierał…

– O! już co tym razem nie ma pan bynajmniej słuszności, panie Van Mitten, rzekł Ahmet.

– Ani odrobinki słuszności!… dodała Amazya.

– Nawet cienia słuszności!… potwierdziła Nedia.

Poczciwy Holender już ani pisnął, widząc że ma wszystkich przeciw sobie.

Czy w rzeczywistości Keraban uparty poprawił się z tej wady, jak to utrzymywał, czy skutkowały nauczki jakie odbierał w ciągu tej tak nierozważnie przedsięwziętej podróży gorsze jeszcze niż dotąd mogącej sprowadzić niebezpieczeństwa? przyszłość pokaże. To tylko pewna że w gruncie duszy towarzysze podróży podzielali niedowierzanie Van Mittena, że guz uporu nie zmniejszył się na jego czaszce.

– Czas nam w drogę! zawołał Keraban wstając od stołu, obiad był wcale nie zły, ale czeka nas daleko lepszy.

– Gdzie? zapytał Van Mitten.

– W mojej willi w Skutari.

Około ósmej wieczorem przybyli do miasteczka Rize, gdzie mieli zanocować. Pokoik dano im tak mały i tak niewygodny, że Amazya i Nedia postanowiły przespać noc w arabie. Szło głównie o to aby konie i muły mogły pożywić się i wypocząć dla nabrania sił na dzień następny, a na szczęście siana i jęczmienia nie brakło w żłobach. Keraban i towarzysze jego dostali świeżej słomy na posłanie; poprzestali na tem chętnie, pocieszając się nadzieją że nazajutrz nocować będą w Trebizondzie, w którymś z najlepszych hoteli tego wielkiego miasta, gdzie już znajdą wszelkie wygody.

Ahmet nie położył się wcale, dręczony jakimś niewysłowionym niepokojem. Nie mógł odegnać tej myśli, że z rozbiciem się Guidary nie ustało gzożące Amazyi niebezpieczeństwo, i dlatego przez całą noc czuwał uzbrojony w pobliżu araby.

I nie myliło go przeczucie.

Rzeczywiście przez cały ten dzień kapitan Yarhud nie spuszczał z oka karawany, lecz wiedząc że Ahmet, a szczególniej obie dziewczęta poznałyby go niezawodnie, ukrywał się przed ich wzrokiem. Szedł za nimi, śledził, szpiegował, układał plany w celu powtórnego porwania Amazyi, i napisał do oczekującego w Trebizondzie Skarpanta, aby nazajutrz znajdował się w karawanseraju Rissar, o milę od Trebizondy. Nie zawiadomił go jednak o rozbiciu Guidary i wynikłych z tego następstwach.

W nocy, Yarhud zakradł się cicho, aby się przekonać czy dziewczęta pozostały w arabie, ale szczęściem dla niego spostrzegł dość wcześnie bacznie czuwającego Ahmeta, i oddalił się niewidziany.

Tym razem zamiast jak dotąd iść w pewnej odległości za karawaną, zwrócił się na drogę wiodącą do Trebizondy, aby wyprzedzić naszych podróżnych i naradzić się ze Skarpantem zanim oni przybędą do tego miasta. Wsiadł na konia którego nabył w Atinie i prędko popędził do Rissar.

Nazajutrz, dnia 16 września, wszyscy wstali równo ze dniem, zdrowi i weseli; Keraban był w doskonałym humorze.

– Chodź do mnie, śliczna Amazyo, niech cię uściskam na dzień dobry.

– Najchętniej, kochany wuju, jeźli pozwolisz mi teraz już tak cię nazywać?

– Jeźli pozwolę! ależ kochane dziecię, nazywaj mnie nawet Ojcem; przecież Ahmet jest jakby synem moim.

– Konie czekają, rzekł Ahmet wchodząc, śpieszmy się żeby wieczorem stanąć w Trebizondzie.

– Jesteśmy gotowi, Ahmecie, a zwracając się do Van Mittena dodał:

– No, przyjacielu, napisane było w przeznaczeń księdze, żebyś zobaczył Trebizondę.

– Trebizondę!… jaka to wspaniała nazwa! odrzekł Holender. Według mego „Przewodnika” który zdaje się doskonale ułożony, w Trebizondzie to i na jej wzgórzu Diesięc tysięcy Ksenefonta odbywało igrzyska i ćwiczenia szermierskie, pod przewodnictwem Drakoncyusza. Doprawdy, rad jestem bardzo że zobaczę Trebizondę.

– Przyznaj sam, przyjacielu Van Mitten, że podróż ta pozostawi ci niezwykłe wspomnienia, rzekł Keraban.

– Przyznaję to najchętniej.

– Tylko że nie skończyła się, i nie wiemy co jeszcze spotkać nas może!… szepnął Brunon swemu panu, niby złowrogi prorok przypominający jak zmienne są rzeczy ludzkie.

O siódmej rano puścili się w drogę. Niebo piękną jaśniało pogodą, promienie słoneczne rozpraszały mgły poranne.

O dwunastej, zatrzymano się na śniadanie w małej mieścinie Of. Tu zajazd był bardzo biedny, musieli więc poprzestać na posiadanych jeszcze resztkach zapasów podróżnych.

O piątej zatrzymali się na obiad w miasteczku Surmeneh, zkąd wyjechali o szóstej, z zamiarem przybycia przed nocą do Trebizondy; ale przeszkodziło temu złamanie się koła araby, o dwie mile od miasta. Było już około dziewiątej; zmuszeni więc zostali zanocować w stojącym tuż przy drodze kazawanseraju, dobrze znanym podróżnym przebywającym często tę część Azyi Mniejszej.