Kazan/Rozdział XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Oliver Curwood
Tytuł Kazan
Wydawca „Polska Zbrojna“
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia „Polski Zbrojnej“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stanisław Poraj
Tytuł orygin. Kazan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PROFESOR PAWEŁ WEYMAN FOTOGRAFUJE KAZANA I SZARĄ WILCZYCĘ.

Przez dwa dni szła jeszcze para nasza, kierując się wciąż ku zachodowi. Okolica, gdzie się teraz znalazła, zwana „Waterfound“[1], była niezmiernie wilgotna, gęsto przesiana moczarami. Kazan został tam z Szarą Wilczycą aż do końca lata.
W tej-że okolicy metys pewien, syn Francuza i Czerwonoskórej, nazwiskiem Henryk Loti, zbudował sobie chatę.
Szczupły, o cerze mocno kolorowej, Loti był jednym z głośniejszych myśliwców, polujących na rysie w całej tej obszernej krainie, przylegającej do zatoki Hudsona. Waterfound bowiem był dla wszelakiej zwierzyny krainą mlekiem i miodem płynącą, gdzie zwłaszcza białe króliki roiły się tysiącami. Rysie, żywiące się królikami, były tam równie liczne. Henryk Loti przybył tam na jesieni z jednego z posterunków na pobrzeżu zatoki, by tropić owego zwierza i wystawił sobie chatę o jakieś pięć czy sześć mil od legowiska, jakie na lato obrały sobie Kazan i Szara Wilczyca.
Z początkiem zimy, skoro tylko spadły pierwsze śniegi, metys wrócił do chaty sankami, zaprzężonemi w psy, wioząc z sobą zapasy żywności i potrzaski na zwierza.
Wnet potem przewodnik jakiś pewnego dnia przyprowadził mu nieznajomego, który go poprosił o gościnność.
Był to człowiek trzydziestoparoletni, mocny, rozrosly i pełen życia, profesor zoologji, gromadzący materjaly do obszernego dzieła, jakie zamierzał napisać pod tytułem „O instynkcie i zdolności rozumowania zwierząt Wildu“.
Miał z sobą znaczny zapas papieru do robienia notatek, aparat fotograficzny i portret młodej kobiety. Jedyną jego bronią był nóż składany.
Od pierwszego zaraz wejrzenia wydał się metysowi sympatycznym. Dobrze się stało, Loti bowiem dnia tego był wściekły, jak sto djabłów. Tegoż samego wieczora wyjaśnił gościowi powód swego złego humoru przy fajkach, które obaj zapalili, siadłszy przy kominie, skąd błyskały czerwone głownie.
— Dziwy się tu dzieją, dziwy! — opowiadał metys. — Już siódmego rysia znajduję w zastawionym na nie potrzasku porwanego na strzępy. Lisy by tak królika nie porozdzierały. Żaden zwierz przecie, nawet niedźwiedź nie rzucał się nigdy dotąd na rysia, złapanego w żelaza. Pierwszy raz w życiu zdarza mi się coś podobnego. Siódmy ryś... Straciłem conajmniej dwieście dolarów. Wilki mi takie psoty wyrządzają. Dwa wilki, zawsze dwa razem. Wypatrzyłem to dobrze po śladach. Włóczą się moim tropem od potrzasku do potrzasku i na dodatek wyżerają mi wszystkie króliki, jakie się tylko złapały w sidła. Kota – rybojada, kuny, tchórza, gronostaja nie ruszą, widać nie smakuje im ich mięso. Ale niech się im ryś przytrafi, to — do stu djabłów! — rzucają się nań i sierć zeń rwą, jakby kto wyrywał dziką bawełnę, rosnącą w gąszczach. Jużem im i strychninę podrzucał w łoju reniferowym i łapki zakładałem stalowe, dobrze osłonięte gałazkami, i potrzaski takie ze sprężyną, co na śmierć zwierza zatłuką, by jeno potrącił. A one nie; kpią sobie z tego wszystkiego. Jeśli mi się nie uda rozprawić z niemi, to będę się chyba musiał stąd wynosić. Z dwunastu pięknych rysiów, którem tu złapał, siedem mi podarły na sztuki! Nie, dłużej to tak trwać nie może!
Opowieść ta zaciekawiła niesłychanie Pawła Weymana. Był to jeden z tych światłych umysłów, których bywa obecnie coraz to więcej, sadzących, iż egoizm rasowy zaślepia człowieka, nie pozwalając mu dostrzegać całego szeregu niezmiernie ciekawych zjawisk w przyrodzie. Nie wahał się tego głosić i temu też twierdzeniu zawdzięczał sławę swą, jaką pozyskał w całej Kanadzie, mówiąc, że nie sam tylko człowiek zdolen jest opierać czyny swe na rozumowaniu i że w zmyślnym, celowym postępku zwierzęcia kryć się może coś jeszcze, nie sam tylko instynkt.
Sądził więc teraz, że w tem wszystkiem, o czem opowiadał Henryk Loti, taiła się jakaś głębsza przyczyna, którą poznać byłoby rzeczą niezmiernie ciekawą. Do północy też gawędzili o owych tajemniczych wilkach.
— Jeden z owych dwu „outlaw’ów“ — opowiadał metys — jest większy i on to zawsze wyzywa rysia do walki i bije się z nim. To mi też powiedziały tropy wilcze na śniegu. W czasie walki ów mniejszy wilk trzyma się na uboczu i dopiero gdy ryś się zmęczy, podsuwa się i on i pomaga większemu rozszarpać kota na strzępy. I to mi też śniegi opowiedziały. Raz się tylko zdarzyło, że i mniejszy również się wdał w bójkę. Walka musiała być tym razem gorętsza, bo prócz krwi rysia widać było też na śniegu i inne krwawe ślady. Ze dwie mile szedłem krwawym tropem za tem przeklętemi wilkami. Wreszcie zagubił się gdzieś, jak zawsze w jakichś niedostępnych haszczach.
Następnych dni zoolog chodził razem z Henrykiem sprawdzać zastawione potrzaski i sam się mógł był z kolei przekonać, że zawsze trop był podwójny.
Trzeciego dnia obaj znaleźli się u potrzasku, w który schwytał się duży, piękny ryś za łapę. Widać jeszcze było miejsce, gdzie mniejszy wilk przysiadł w śniegu na zadzie, czekając, aż towarzysz jego zagryzie rysia. Metys dojrzawszy, co zostało ze zwierza, którego cenne futro poszarpane było na strzępy, — poczerwieniał z wściekłości i buchnął potokiem francuskich i angielskich przekleństw.
Co do Pawła Weymana, to ten, nie wiele co mówiąc do swego towarzysza, by go bardziej nie jątrzyć, przekonywał się tem jaśniej, że istotnie coś się tam kryć musiało w tem dziwnem postępowaniu wilków. Czemu się te wilki tak specjalnie srożyły na rysie. Jakież ta śmiertelna nienawiść miała podłoże?
Paweł Weyman szczególnie był tem wszystkiem przejęty. Lubił on wszystkie dzikie stworzenia i dlatego to właśnie strzelby z sobą nie nosił. Na widok metysa, rozkładającego trutki na tropie obu rabusiów, serce mu się w piersi ścisnęło. Skoro jednak następnych dni trutki owe znaleziono nietknięte, sprawiło mu to żywą radość. Zbudziła się w nim jakaś dziwna, niezrozumiała sympatja dla nieznanych, dzielnych „outlaw’ów“, które żadnemu rysiowi nigdy nie darowały życia.
Za powrotem do chaty zoolog notował skrzętnie swe spostrzeżenia i wnioski, jakie stąd wyprowadzał.
Pewnego wieczora zapytał też metysa bez dłuższych wstępów:
— Powiedz mi, Henryku, czy nigdy cię nie ogarniają wyrzuty sumienia, że mordujesz tyle biednych stworzeń?
Metys popatrzał mu prosto w oczy i wstrząsnął głową.
— Istotnie, — odrzekł — upolowałem już ich w życiu tysiące tysięcy. I jeszcze tysiące ich upoluję, a nie przejmuję się tem tak bardzo.
— Wielu jest takich jak ty ludzi w Wildzie, — ozwał się na to Paweł Weyman. — Od wieków już byli tacy sami. Jak ty, śmierć sieją wszędzie dokoła. Możnaby to nazwać, jeśli chcesz, wojną człowieka ze zwierzęciem. Jeszcze nie wszędzie, Bogu dzięki, zdołali wytrzebić dzikiego zwierza. Są jeszcze tysiące mil kwadratowych łańcuchów górskich, moczarów, lasów nieprzebytych, dokąd cywilizacja ludzka nie dotarła. Zwierz tam tylko może po wiek wieków wydeptuje swoje ścieżyny. Powiedziałem: może... Bo w głuchej pustyni wznoszą się dziś wsie i miasta nawet. Słyszałeś co kiedy o osadzie, zwącej się North Battleford?
— Czy to w stronę Montrealu czy Quebeku? — zapytał Henryk Loti.
Weyman uśmiechnął się i wydobył z kieszeni fotografję. Była to podobizna młodej kobiety.
— Nie, odrzekł. — To znacznie dalej na zachód, tam gdzie Saskatchewan. Jeszcze przed siedmiu laty chodziłem tam co roku w porze łowów strzelać kury łąkowe, kujoty[2] i łosie. Nie było tam jeszcze żadnego North Battlefordu. Setkami mil kwadratowych ciągnęły się tam tylko przepysze łąki. Chata jedna jedyna, stała tam nad brzegiem rzeki Saskatchewan, tam właśnie, gdzie dziś wznosi się North Battleford. Gościłem wówczas w owej chacie. A mieszkała w niej z ojcem i matką prześliczna dwunastoletnia dziewczynka. Gdym chodził na polowanie, dziewczynka częstokroć mi towarzyszyła. Gdym coś zabił, nieraz zalewała się łzami, a ja się z niej naśmiewałem... Potem wybudowano tam kolej żelazną, jedną i drugą. W tem miejscu właśnie, gdzie stała chata, skrzyżowały się dwie linje kolejowe. Wówczas nagle wyrosło tam miasteczko. Przed siedmiu laty jeszcze, słyszysz, nie było tam nic prócz chaty. Przed dwoma laty osada miała już tysiąc ośmiuset mieszkańców. W tym roku, gdym tamtędy przejeżdżał, właśnie gdym tu zamierzał przybyć, było już pięć tysięcy. Za dwa lata będzie ich dziesięć...
Paweł Weyman pociągnął kłąb dymu z fajki, poczem mówił dalej:
— W miejscu, gdzie stała chata, są teraz trzy banki, każdy z kapitałem czterdziestu miljonów dolarów. Wieczorami o dwadzieścia mil dokoła widać lunę lamp elektrycznych z North Battlefordu. Miasto ma gimnazjum, które kosztowało sto tysięcy dolarów, szkołę normalną, przytułek, wspaniałe koszary straży ogniowej, dwie dzwonnice, urząd ministerstwa pracy, wkrótce zaś posiadać będzie tramwaje elektryczne. Pomyśl jeno! Tak, tak; tam, gdzie przed siedmiu laty rozlegało się wycie kujotów... Napływ osadników jest tak wielki, że ze spisem ludności nigdy nie można nadążyć. Za lat pięć, powiadam ci, będzie to miasto o dwudziestu tysiącach mieszkańców! A ta dziewczyna z samotnej chaty jest śliczną dziewiętnastoletnią panną. Rodzice jej zaś... Co tu dużo gadać; rodzice jej są dziś bardzo bogaci. Najważniejszą przecież w tem wszystkiem rzeczą jest to, że z wiosną mamy się pobrać. Chcąc się jej podobać właśnie, przestałem zupełnie polować. Ostatniem zwierzęciem, jakie zabiłem, była pewna wilczyca łąkowa. Miała właśnie małe. Helena wyhodowała i oswoiła jedno z wilcząt. Dlatego też z pośród wszystkich stworzeń Wildu najbardziej lubię wilki. I spodziewam się, że owe dwa, o których mówimy, nie dadzą się schwytać w twe potrzaski, ani ich nie zgładzisz swemi trutkami.
Metys Henryk Loti poglądał szeroko rozwartemi oczami na Pawła Weymana. Ten zaś podsunął mu fotografję pod oczy. Była to podobizna młodej, ładnej panienki o łagodnym wyrazie twarzy i głębokiem, jasnem wejrzeniu. Profesor dojrzał, jak przyglądajacy się fotografji metys zmarszczył czoło i przygryzł wargi.
— Miałem i ja swoją ukochaną, — odrzekł z wzruszeniem. — Iowoka moja, Indjanka, zginęła przed trzema laty. I ona również lubiła nade wszystko dzikie zwierzęta... Ale tym przeklętym wilkom, rozszarpującym mi rysie, nie daruję, jak Bóg na niebie! Jeśli ich nie pozabijam, to sam się stąd będę musiał wynosić.
Myślał o owych wilkach ustawicznie, to też kiedyś wypatrzywszy świeży trop rysia, zwrócił uwagę, że ślad prowadził pod wielkie zwalone drzewo, którego mocne konary wspierały się o ziemię, dźwigając na sobie pień drzewny o jakieś dziesięć do piętnastu stóp nad ziemią i tworząc coś nakształt altany o ścianach z żywopłotów. Śnieg był dokoła zdeptany i usiany króliczą siercią.
Metys zatarł ręce i zgóry się już radował.
— Złapię rysia! — rzekł. — I wilki z nim razem!
Poczem niezwłocznie zastawiać począł żelaza.
Przedewszystkiem pod zwalonem drzewem w głębi zastawił pierwszy potrzask stalowy, umocowany łańcuchem do jednego z konarów. Następnie dokoła w obrębie dziesięciu stóp porozstawiał pięć innych wnyków, nieco mniejszych, również łańcuchami przymocowanych do gałęzi. Wreszcie w pobliżu największego potrzasku, dobrze wraz innemi ukrytego pod mchem i chróstem, umieścił przynętę.
— Największe żelaza, te z przynętą — tłumaczył Pawłowi Weymanowi — to na rysia. Te zaś naokoło — na wilki. Skoro się ryś złapie i skoro wilki nadejdą a zaczną go szarpać, djabeł im chyba dopomoże, by się nie złapały w jeden z tych mniejszych potrzasków.
Nocy nastepnej Szara Wilczyca i Kazan przechodziły o jakieś sto kroków od zwalonego drzewa. Czujny węch Szarej Wilczycy pochwycił odrazu woń człowieczą, unoszącą się w pobliżu śladów. Trąciła niezwłocznie Kazana barkiem, by zwrócić mu na ową woń uwagę. Poczem oba stworzenia zawróciły na miejscu i wyniosły się szybko z podejrzanej miejscowości.
Nazajutrz jednak spadł lekki śnieg i przyprószył ślady, zacierając woń człowieczą.
Przez trzy dni i trzy następne noce, wyiskrzone od gwiazd, nie zaszło nic szczególnego. Henryk się jednak tem nie przejmował. Wytłumaczył profesorowi, że ryś był również doświadczonym, cierpliwym myśliwym i chodził za śladami, jakie sam był przed tygodniem wypatrzył.
Piątego dnia istotnie ryś powrócił do zwalonego drzewa i ruszył wprost ku przynęcie, jaką dojrzał pośród gałęzi. Żelaza o ostrych zębach chwyciły go też niezwłocznie za tylną łapę.
Kazan, włócząc się wraz z Szara Wilczycą o jakieś pół mili opodal, posłyszał szczęk zwierających się żelaz i podźwięk łańcucha, którym próżno szamotał ryś, chcący się wyrwać z uwięzi. W dziesięć minut potem już był na miejscu.
Noc była tak jasna, tak wyiskrzona gwiazdami, że nawet Henryk mógł się był przy ich świetle puścić na polowanie.
Ryś, już zmożony próżnem szarpaniem się, leżał na śniegu, gdy Kazan wraz z Szarą Wilczycą zajrzał pod zwalone drzewo. Pies się jak zazwyczaj pierwszy rzucił do walki, Szara Wilczyca zaś trzymała się nieco na uboczu.
Ryś ów był to stary, doświadczony zapaśnik, sześcio czy siedmioletni, w całym rozkwicie sił i wagi. Szpony, na cal długie, zagięte miał w kabłąk nakształt tureckich jataganów. Gdyby go Kazan napotkał na wolności, niewątpliwie długo musiałby się z nim borykać. Ale i teraz nawet, choć z łapą w potrzasku, olbrzymie kocisko groźnym jeszcze było przeciwnikiem. Przytem ruchy Kazana krępował mocno brak miejsca na osłoniętem gałęźmi polu walki.
Na widok psa ryś cofnął się, ciągnąc za sobą żelazo i łańcuch, by zyskać rozpęd do skoku. Natrzeć nań trzeba było od czoła, co też Kazan uczynił. Dał nagle susa i obaj zapaśnicy zderzyli się barkiem o bark.
Pies chciał porwać przedewszystkiem rysia za gardziel, ale spudłował o włos. Nim zdołał cios ponowić, ryś we wściekłym wysiłku wyszarpnął tylną łapę ze stalowego uścisku wnyków. Aż Szara Wilczyca posłyszała straszliwy zgrzyt żelaza, drącego skórę i mięso. Ujadając jak wściekły, Kazan cofnął się żywo, ryś jednak zdążył mu już rozorać łopatkę aż do kości.
W owej chwili los pomyślny zdarzył, że ryś wpadł w drugi z kolei potrzask, aż żelazo ostro szczęknęło, chwytając go tym razem za przednią łapę. Ocaliło to Kazana od nowego natarcia i śmierci niechybnej. Mógł był wytchnąć przez chwilę.
Tymczasem ślepa wilczyca, odgadując, czego nie mogła zobaczyć, że towarzyszowi jej grozi niebezpieczeństwo i słysząc jego bolesny skowyt, sama rzuciła mu się na ratunek.
Skoczyła ku rysiowi i wpadła wprost na trzecie żelaza, które pochwyciły ją za łapę, aż się zwaliła na bok, kłapiąc zębami z wściekłości i głucho warcząc.
Kazan, który wnet porwał się znowu do walki, ujadając coraz zacieklej i skacząc rysiowi do gardła, potrącił czwarty potrzask, zdążył uskoczyć nim się żelaza zawarły, ale wpadł wreszcie w piąty, w którym uwięzła mu tylna lapa. Było wówczas nieco po północy.
Aż do rana srożyło się tam pod gałęźmi zwalonego drzewa piekło straszliwe szamotań się, ujadań groźnych i skowytów; wilczyca, pies i ryś, szarpiąc się w żelazach, jeszcze się rwały do siebie, rozżarte i rozjuszone.
Wreszcie o świcie osłabły już zupełnie i pokładły się, zadyszane, z okrwawionemi paszczami, wyczekując, aż nadejdzie człowiek a razem z nim i śmierć.
Henryk Loti i Paweł Weyman wstali dnia tego wcześnie. Już w drodze do zwalonego drzewa metys dojrzał na śniegu podwójny trop Ślepej Wilczycy i Kazana, aż mu się ciemna twarz, drgająca z przejęcia, rozjaśniła żywą radością.
Gdy wreszcie podeszli już do zdradzieckiej pułapki, obaj aż przystanęli zdumieni. Henryk nawet się nie spodziewał tak pomyślnego wyniku, a widowiska podobnego nie oglądał jeszcze nigdy w życiu: dwa wilki i ryś, schwytane jednocześnie, wszystkie trzy za łapy i wszystkie trzy łańcuchami przykute do miejsca.
Wnet jednak zbudził się w Henryku instynkt myśliwski. Oba wilki miał bliżej siebie, już więc podniósł strzelbę do oka, mierząc przedewszystkiem w łeb Kazanowi.
Równie szybko jednak Paweł Weyman porwał go za ramię. Wydawało się, że zmysły postradał.
— Czekaj-no chwilę, nie strzelaj! — krzyczał głośno. — Patrz, przecież to nie wilk. Przyjrzyj mu się! Obrożę nosił, widzisz. Jeszcze mu sierć nie zupełnie odrosła na obtartym karku. To pies, nie wilk!
Metys opuścił broń i przyglądał się uważnie.
Zoolog tymczasem przypatrywał się Szarej Wilczycy, która zwróciła się przodem, warcząc i szczerząc kły, grożąc niemi wrogom, jakich nie mogła dojrzeć. W miejscu, gdzie powinna była mieć oczy, widać było jedynie skórę, napół przysłonięta siercią. Z ust Pawła Weymana wyrwał się okrzyk zdumienia.
— Patrz, patrz, Henryku! Wielkie nieba, co to takiego?
— Jeden to pies, co się odbił od ludzi, pokumał z wilkami i zdziczał. Drugi zaś to wilk, a raczej wilczyca...
— I w dodatku ślepa! — dodał z współczuciem w głosie Paweł Weyman.
Oui, m’sieur! Ślepa! — odrzekł metys, plącząc w pomieszaniu wyrazy francuskie z angielskiemi.
I znów zmierzył do wilków. Ale Weyman znowu go chwycił za rękę.
— Nie strzelaj, proszę cię Henryku! Sprzedaj mi je żywe. Oceń sobie, ilebyś dostał za skórę rysia, którą ci poszarpały. Dolicz zwykłe premjum, wypłacane za wilki. Gotówem ci to wszystko zapłacić. Żywcem wzięte, wilki miałyby dla mnie niezmierną wartość. Pies i ślepa wilczyca, co się złączyły w stadło ze sobą! Pomyśl sam, przecież to są nadzwyczajne rzeczy.
I przytrzymywał wciąż strzelbę Henryka. Metys zaś niebardzo rozumiał, co uczony doń mówi, myśląc jeno w duchu, że do pewnego stopnia jednak musi on być niespełna rozumu.
Zoolog tymczasem zapalał się coraz bardziej. Aż mu się oczy iskrzyły.
— Pies i ślepa wilczyca w stadle ze sobą! Przecież to jest fakt niesłychanie rzadki, poprostu cudowny. Tam, po miastach, gotowiby rzec czytając moją książkę, żem to wysnuł z fantazji albo żem dostał bzika. Ale będę miał porzecież na to dowody. Zaraz, tu na miejscu zrobię cały szereg zdjęć tego niesłychanego dziwowiska. Potem będziesz sobie mógł zastrzelić swego rysia. Ale psa i wilczycę weźmiemy żywe. Płacę ci za nie po sto dolarów za sztukę. Zgoda, co?
Metys skinął głową.
Profesor wydobył niezwłocznie aparat fotograficzny z pudła, nastawił go i wypróbował wizjer.
Na szczęk migawki wilczyca i ryś odpowiedziały głośnem, rozżartem ujadaniem. Kazan tylko kłów nie wyszczerzył, a jeśli naprężył muskuły, to nie dlatego, by się miał bać, lecz że raz jeszcze uznawał przewagę człowieka.
Zrobiwszy wreszcie dwadzieścia zdjęć, profesor Weyman podszedł do psa i zagadał doń łagodnie. Tak łagodnie, że Kazanowi się wydało, jakgdyby to był głos kobiety i mężczyzny z opuszczonej chaty.
Następnie Henryk zastrzelił rysia, a Kazan szarpiąc za łańcuch i gryząc ogniwa, zawarczał jeszcze groźnie pod adresem swego wroga, prężącego się w ostatnich drgawkach konania.
Z kolei metys i profesor opasali Kazanowi kark mocnym rzemieniem i wydobyli mu łapę z potrzasku. Pies nie rwał się ani nie bronił, spokojnie pozwolił się zaprowadzić do chaty. Wnet potem wrócili z potrójnie splecionym rzemieniem i wzięli na smycz wilczycę. Była tak wyczerpana, tak opadła z sił, że i ona się nie opierała zupełnie.
Przez resztę dnia Henryk i Weyman wybudowali wielką, mocną klatkę, sporządziwszy ją z młodych sosenek. Gdy wreszcie była gotowa, zamknęli w niej oba schwytane zwierzęta.
Po dwóch dniach metys poszedł sprawdzać rozstawione potrzaski, Weyman, sam pozostawszy w chacie, podszedł do klatki i przesunąwszy rękę przez pręty, począł głaskać Kazana; pies się nie srożył ani nie boczył. Tegoż dnia rzucił mu też do klatki kawał surowego łosiowego mięsa, którem pies się uraczył obficie.
Szarej Wilczycy nie pozyskał sobie tak łatwo. Ledwie poczuła zbliżającego się zoologa, cofała się w głąb i chowała pod nacięte gałęzie, jakie im rzucono do klatki na posłanie. Instynkt Wildu mówił jej, że człowiek jest jej wrogiem śmiertelnym.
A przecież ów właśnie człowiek niczem jej nie chciał grozić. Nie robił im nic złego. Kazan też nie bał go się zupełnie. Zwolna i w wilczycy trwoga z pierwszych dni ustąpiła miejsca ciekawości i wzrastającemu coraz zaufaniu. W końcu poczęła wysuwać z pod gałęzi oślepły łeb i węszyć w kierunku Weymana, gdy ten, stając przed klatką, usiłował pozyskiwać łaski i przyjaźń Kazana.
Mimo to jednak jeść nie chciała zupełnie. Próżno Weyman rzucał jej najsmakowitsze kawały tłuszczu łosia lub renifera. Minęło pięć, sześć dni, tydzień wreszcie, a wilczyca nie tknęła strawy zupełnie. Chudła też z każdym dniem, aż wreszcie żebra jej można było policzyć.
— Zdechnie niebawem, — rzekł po tygodniu do profesora Henryk Loti. — Głodem się zamorzy. By żyć, musiałaby mieć las, żywą zdobycz, krew jeszcze ciepłą. Ma już pewno ze dwa albo ze trzy lata. Za stara już jest, by ją można było obłaskawić.
Metys, rzekłszy to, położył się spokojnie spać. Profesor natomiast mocno się przejął jego słowami. Siedział naprzód do późna w noc, pisząc długi, długi list do owej młodej dziewczyny o słodkiem wejrzeniu w North Battleforde. Potem zgasił lampę i siedząc przed kominem, wpatrywał się w ogień i marzył o ukochanej.
Stawała mu przed oczyma taka, jaką ją spotkał po raz pierwszy w życiu w samotnej chacie nad brzegiem Saskatchewanu, z grubym, złocistym warkoczem na barkach, o licu tchnącem świeżością łąk.
Długi czas go nienawidziła; tak, tak, doprawdy go nienawidziła za to, że tak lubił polować. Wreszcie pod jej wpływem przeistoczył się zupełnie. Dzisiaj wdzięcznym jej był za to głęboko.
Wstał wreszcie i wyszedł przed chatę. Instynktownie zwrócił naprzód oczy w stronę, gdzie hen, w dali leżało North Battleford. Niebo iskrzyło się gwiazdami; przy ich lśnieniu widać było klatkę, w której więził Kazana i Szarą Wilczycę.
Posłyszał jakiś chrobot i począł się weń wsłuchiwać. To Szara Wilczyca w ciszy nocnej gryzła kraty swej klatki. Wnet potem rozległ się jakby jęk zduszony, niemal łkanie. To Kazan tęsknił za utraconą swobodą.
Gdzieś w pobliżu stała wsparta o ścianę chaty siekiera. Weyman pochwycił ją i uśmiechnął się zlekka. Pomyślał, że gdzieś tam hen, o tysiące mil ktoś o nim myślał, dzieląc we wszystkiem jego uczucia i poglądy.
Podszedł do klatki i podniósł w górę topór. Zamierzył się i począł rąbać, aż wnet parę sosnowych żerdzi padło w głąb. Wnet też cofnął się z przed klatki.
Szara Wilczyca pierwsza podeszła do otworu i wysunęła się bez szmeru, jak cień.
Nie odrazu jednak poczęła uciekać. Czekała na Kazana na polanie, ciągnącej się dokoła chaty.
Kazan wyszedł wnet po niej i przez chwilę oba stworzenia przystanęły w miejscu, jakby zdziwione. Wreszcie ruszyły drobnym truchtem, barkami wspierając się o siebie.
— Zawsze razem... — szepnął za niemi Weyman. — Razem aż do śmierci.





  1. Ziemia o gruncie przesiąkłym wodą.
  2. Wilki łąkowe; rodzaj niewielkiego wilka, zbliżonego do lisa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Oliver Curwood i tłumacza: Stanisław Koźmiński.