Kazan/Rozdział XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Oliver Curwood
Tytuł Kazan
Wydawca „Polska Zbrojna“
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia „Polski Zbrojnej“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stanisław Poraj
Tytuł orygin. Kazan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZERWONY MÓR.

Długo biegł Kazan wraz z Szarą Wilczycą ku północy, aż wreszcie przybył w okolice, zwane „Fond-du-Lac[1].
Tam właśnie przebywały oba stworzenia, gdy Jacques, goniec Kompanji zatoki Hudsona[2] przyniósł do sąsiednich posterunków pierwszą sprawdzoną wiadomość o straszliwej klęsce: w całym Wildzie srożyła się nagminnie ospa.
Od szeregu tygodni już dochodziły o tem zewsząd pogłoski. Rosły coraz, coraz się stawały uporczywsze. Nadciągały ze wschodu, z południa, od zachodu, mnożąc się do tego stopnia, że wreszcie wszędy w rozległych odludziach przybysze zwiastować poczęli, że śladami ich ciągnie „Czerwony Mór“ — „the Red Terror“[3]. Aż w dreszczu niezmiernego przerażenia niby od straszliwego wichru zachybotały się najdalej ku północy wysunięte, ostatnie cywilizowane krainy Wielkiej Białej Pustyni.
Już przed dziewiętnastu laty obiegały również podobne pogłoski, a za niemi pojawiła się i Czerwona Groza. Aż do owych czasów upamiętnił się też strach, jaki spadł wówczas na mieszkańców Wildu i trwał śród nich, upamiętniając się tysiącami mogił bez krzyży, omijanych przez wszystkich zdaleka jak zadżumione, a które usiały całą krainę od zatoki Jamesa aż po jezioro Athabasca, świadcząc o ilości ofiar, jaką klęska ta pochłonęła[4].
W ustawicznej swej włóczędze napotykał częstokroć Kazan wraz z Szarą Wilczycą niewielkie kopczyki mogilne i tajemniczy instynkt, wyższy nad człowiecze zrozumienie, mówił im, że śmierć się tam kryla pod niemi. Być też może, że zwłaszcza Szara Wilczyca, która przy swej ślepocie stała się nierównie czulszą na wyziewy powietrzne i ziemne, chwytała węchem to, czego dojrzeć nie mogłaby oczami.
W każdym bądź razie wilczyca pierwsza wyczuła w powietrzu Czerwoną Grozę.
Pewnego dnia Kazan szedł wraz z nią za pierwszą linją potrzasków, na jakie się natknął. Trop, jaki go do nich doprowadził, był już dawny. Od dłuższego czasu nikt już tamtędy nie przechodził. W pierwszym potrzasku, ukrytym śród gęstych sosen, znalazł napół już przegniłego królika. W innym znów — szkielet lisa, obgryziony do kości przez sowę, która pozostawiła opodal kilka piór po sobie. Większość żelaz zatrzasnęła się, nie pochwyciwszy zwierzyny. Inne śnieg znowu zasypał. Próżno Kazan myszkował na całej ich linji; zwie rzyny żywej jeszcze nigdzie nie znalazł.
Tymczasem zaś ślepa wilczyca węszyła śmierć wszechobecną. Czuła jej powiew w powietrzu, ponad sobą, na wierzchołkach jodeł. Wyczuwała ją w każdym z potrzasków, jakie jej i Kazanowi udawało się odnaleźć. Śmierć człowiecza była dokoła nich. Idąc też coraz dalej, wilczyca skomlała coraz jękliwiej, leciuchno gryząc w kark Kazana, który jak zawsze biegł obok niej truchtem.
Znaleźli się w pewnej chwili na polanie, gdzie stała chata Ottona, myśliwca, polującego na futra.
Szara Wilczyca przystanęła, przysiadła na zadzie i podniósłszy ślepy łeb ku szaremu niebu, zawyła przeciągle, jakby się skarżąc. Kazanowi sierć się poczęła stroszyć na grzbiecie. Siadł w pobok i wraz z Szarą Wilczycą począł wyć ku śmierci.
W chacie istotnie taiła się śmierć. U szczytu dachu zatknięta była długa żerdź jodłowa, a na niej powiewał strzęp czerwonego perkalu. Był to sztandar, zwiastujący Czerwony Mór; wszyscy od zatoki Jamesa aż po jezioro Athabasca wiedzieli, coby to miało znaczyć.
Traper Otto, jak setki innych podobnych mu myśliwców, zatknął ów pogrzebny sygnał, nim się położył przed skonaniem.
Tejże samej nocy, skąpanej w zimnem świetle księżyca, ruszył dalej Kazan wraz z Szarą Wilczycą, nie chcąc przebywać w pobliżu owej chaty.
Od faktorji do faktorji leciały tymczasem złowróżbne wieści. Jeden z gońców, przybywający z ponad Reniferowego jeziora drogą okólną pobrzeżem jeziora Wollaston[5], przeprawił się po lodzie przez jezioro Athabasca i dotarł wreszcie do posterunku Fond-du-Lac.
— Czerwony Mór — opowiadał — ogarnął również Indjan, hen, od wybrzeży zatoki Hudsona aż po siedziby Kresów i Czipewajów pomiędzy fortem Albany a fortem Churchilla. Spieszę się, mam pędzać z wiadomością dalej na zachód.
W trzy dni potem następny goniec przybył z fortu Churchilla, wioząc pismo urzędowe od głównego agenta z wiadomością dla mieszkańców posterunku, by się gotowali do walki z Czerwonym Morem.
Człowiek, który otrzymał pismo, czytając, zbladł tak, że się wydawał bielszy niż papier, trzymany w ręku.
— To znaczy, że powinniśmy zacząć kopać mogiły! Jedyne to celowe przygotowania, jakie porobić możemy.
Odczytał list na głos, poczem wszyscy zdrowi mężczyźni, znajdujący się w obrębie posterunku, rozjechali się na wszystkie strony, by zawiadomić rozproszonych po lasach towarzyszy.
Poczęto śpiesznie zaprzęgać psy. Każde ruszające w drogę sanki zabierały prócz zwykłych leków zwój czerwonego perkalu do robienia złowieszczych sygnałów zarazy; aż na widok owych zwoi drżały z przerażenia ręce ludziom, ładującym je na sanki.
Szara Wilczyca i Kazan napotkały ślady takich właśnie sanek na lodzie, skuwającym rzekę Szarego Bobra i biegły za nim coś z pół mili. Nazajutrz znalazły inny ślad sanek, a następnego dnia — jeszcze inny, trzeci.
Ślad ten był tak świeży, że Szara Wilczyca poczęła ujadać zaciekle, szczerząc kły, jakgdyby znagla ukłuł ją jakiś kolec niewidzialny. Jednocześnie oboje ich zaleciała ostra i gorzka woń dymu.
Kazan i Szara Wilczyca wdrapały się na jakieś wzgórze pobliskie. Oba stworzenia dojrzały stamtąd w dolinie gdzieś u swych stóp płonącą chatę; jednocześnie sanki jakieś, w psy zaprzężone a powożone przez człowieka, niknęły właśnie miedzy jodłami. W chacie leżał drugi człowiek, zmarły na straszliwą chorobę; zwłoki spalić się miały wraz z chatą. Takie było prawo Północy.
Na widok stosu pogrzebowego Szara Wilczyca jakby się w kamień zmieniła, a Kazanowi rwały się z gardzieli jakieś zawodzące, żalne skowyty. I nagle oba stworzenia zawróciły na miejscu i poczęły uciekać, jakby je ogień gonił po stepie. Zatrzymały się dopiero o jakieś dziesięć mil stamtąd, na zamarzniętym moczarze, i zaszyły się w gęste, zwarte haszcze.
Dnie i tygodnie jeszcze ciągnęła się zima 1910 roku, jedna z najstraszliwszych, jakie się zapisały w dziejach Northlandu. Czerwony Mór, mróz i głód okropny do tego stopnia przeważały złowrogą szalę śmierci, że okres ten upamiętni się na długie jeszcze lata nawet śród przyszłych pokoleń.
Kazan i Szara Wilczyca obrały sobie na moczarze legowisko w spróchniałym pniu zwalonego drzewa. Legowisko tak dobrze było osłonięte od śniegu i od wiatru, że lepszego trudno sobie było wymarzyć. Znalazła je pierwsza Szara Wilczyca wnet objęła je w posiadanie, położywszy się na brzuchu i dysząc głośno z zadowolenia. Kazan wszedł tuż poza nia.
Żywność ich składała się w dalszym ciągu z białych królików i leśnych kuropatw. Kazan czaił się na nie za jodłami, a gdy siadały na ziemi, spadał na nie susem, nim zdążyły posłyszeć go i porwać się do lotu.
Szara Wilczyca przestała się już trapić ślepotą; zaprzestała trzeć ślepia łapami, skowytać za złotem słońcem, za księżycem i roziskrzonemi gwiazdami. Węch i słuch zaostrzały się jej coraz bardziej. Zwęszyć teraz mogła za wiatrem oddalonego o dwie mile karibu, a człowieka poczuć na znaczniejszą jeszcze odległość. W ciszy nocnej pół mili słyszała rzucanie się pstrąga w strumieniu.
W czasie polowania stawała się też dla towarzysza cenną pomocnicą. Jej zadaniem było teraz zwęszenie zwierzyny i wskazanie na nią Kazanowi, który na niezawodnem jej powonieniu polegał całkowicie. Próbowała też mimo ślepotę puszczać się w pogoń za spłoszoną przez się zwierzyną. Czyniła to jednak bez powodzenia.
Wyjątkowe okoliczności, w jakich się oboje znaleźli, sprawiły, że stadło ich stało się związkiem nie na jeden tylko okres godów miłosnych, lecz że trwać miało nazawsze. Kazan w czasie łowów nie mógł się przecież obyć bez Szarej Wilczycy, Szara Wilczyca zaś pojęła w swojej ślepocie, że bez Kazana zginęłaby niechybnie.
Towarzysz jej był dla niej odtąd całem jej życiem. Pieściła go też i troszczyła się oń nieustannie. Jeśli niekiedy warczał na nią w przystępie złego humoru, nie szczerzyła nań kłów, lecz pokornie chyliła łeb ku ziemi. Ciepłym, wilgotnym językiem topiła sople lodu, przymarzające w czasie łowów do sierci między paluchami łapy.
Pewnego dnia, gdy sobie wbił drzazgę w poduszkę stopy, lizała mu dopóty miejsce obolałe, aż wreszcie z upływem krwi dobyła koląca drzazgę. W czasie spoczynku kładła zawsze swój śliczny oślepły łeb na grzbiecie albo na karku Kazana.
Okolica obfitowała w drobną zwierzynę, a w dziupli w wypróchniałym pniu drzewnym było zacisznie i ciepło. Polując nawet, zrzadka tylko zapuszczała się para poza granice rozległych moczarów. Niekiedy z oddali, z obszernych równin lub ze wzgórzy na widnokręgu dochodziło ich ujadanie wilków, polujących na grubszego zwierza. Ale ani Kazan ani Szara Wilczyca nie drżały już na zew gromady ani ich nie brała chęć połączenia się z szarą bracią.
Zapuściwszy się pewnego dnia nieco dalej niż zwykle, para minęła jakąś równinę ze śladami letniego pogorzeliska, wdrapała się na wzgórze i znów weszła w równinę.
Szara Wilczyca przystanęła tam, węsząc powietrze. Kazan wpatrywał się w nią, czujny jak zawsze i drżący z oczekiwania. Wnet jednak zrozumiał, czemu nastawione dotychczas ku przodowi uszy Szarej Wilczycy nagle zwróciły się wstecz, a on sam jakby skulił się w sobie i przywarował. Tym razem wilczyca zwęszyła nie bliską zwierzynę, lecz dochodzący skądciś złowróżbny swąd człowieczy.
Przez kilka chwil oba stworzenia jakby się zdawały wahać. Szara Wilczyca cofnęła się poza Kazana, jakby szukając osłony i zaczęła zcicha skowytać. Po chwili Kazan ruszył przodem.
W odległości niespełna trzechset jardów rósł niewielki młody zagaj jodłowy, a w nim znajdowała się chata indyska, niemal zupełnie zasypana śniegiem.
Chata stała pustką. Nie było w miej ani ognia ani śladu życia. Stąd to doleciała ich woń człowiecza.
Nastroszywszy sierć i szczerząc zęby na niewidzialnego wroga, Kazan podsunął się bez szelestu ku wejściu do chaty. Zajrzał do środka. W chacie, na popiołach wygasłego ogniska leżał trupek małego dziecka, owinięty w napół opaloną derkę. Kazan dojrzał jego drobne stópki, obute w malusieńkie mokasynki. Trupek był już zupełnie wyschły; węchem ledwie się wyczuwało jego obecność.
Kazan cofnął łeb z otworu i dojrzał, jak ślepa wilczyca obwąchiwała jakiś podługowaty kopczyk, ledwie rysujący się pod grubą warstwą śniegu. Obeszła go trzykrotnie dokoła, a potem przysiadła na zadzie w pewnej odległości.
Z kolei Kazan podszedł do kopczyka i jął go obwąchiwać. Pod śniegiem i gdzieś głęboko pod ziemią taiła się i tu również śmierć, jak tam w opuszczonej chacie. Aż tam dotarł Czerwony Mór.
Podwinąwszy ogony pod siebie, położywszy uszy, para jęła się czołgać ku zagajowi, aż się zaszyła w gęstwę. Dopiero wynurzywszy się znów na równinę, Kazan i Szara Wilczyca ruszyły biegiem i nie oparły się aż w swojem legowisku na moczarze.
W ciągu następnej nocy księżyc w pełni wydał się jakby pobladły, bez blasku; krawędź natomiast białawego kręgu obwiedziona była szkarłatną otęczą. Była to zapowiedź niezwykłych, straszliwych mrozów.
Czerwony Mór zawsze chodził w parze z wielkiemi mrozami. I im zimniej się stawało na świecie, tem śmierć coraz gęściej poczynała kosić swe ofiary.
W ciągu nocy mróz brał coraz to sroższy. Dobrał się nawet do zacisznego schroniska w spróchniałem drzewie, aż się Kazan i Szara Wilczyca poczęły cisnąć i tulić do siebie.
O świcie, skoro gdzieś koło ósmej pojawiło się słońce, pies i wilczyca wyszły wreszcie na świat z zacisznego ukrycia. Gdyby tam był gdzieś termometr, wskazałby niewątpliwie jakieś pięćdziesiąt stopni poniżej zera. Kuropatwy siedziały na gałęziach jodeł, nastroszywszy piórka i tuląc się wzajem do siebie; nie miały najmniejszego zamiaru sfruwać na ziemię ani szukać pożywienia pod śniegiem. Białe króliki pokryły się w najodleglejszych zakątkach norek.
Kazan i Szara Wilczyca nie były w stanie wytropić najmniejszego śladu i po półgodzinnej próżnej włóczędze wróciły do legowiska.
Przed dwoma czy przed trzema dniami Kazan zakopał w śniegu połowę niedojedzonego królika; czynią to psy niejednokrotnie. Teraz odkopał zmarzłe mięso i podzielił się niem z Szarą Wilczycą.
Mróz brał przez cały dzień coraz większy. Noc była jasna, bez chmur; księżyc był blady niby wielka lampa łukowa; gwiazdy iskrzyły się, jakby niebo posypane było srebrzystym piaskiem. Temperatura obniżyła się jeszcze o jakieś dziesięć stopni, aż wszystko w przyrodzie znieruchomiało. Nawet zwierz mający puszyste futra, tchórz, gronostaj, ryś nie wychodzi w podobne noce na świat, a traperzy odnajdują rankami nietknięte potrzaski.
Głód wprawdzie morzył Kazana i Szarą Wilczycę, wszakże nie do tego stopnia, by je miał wygnać ze schroniska. Tuliły się tam w cieple aż do świtu i dobrze zrobiły. Nie spotkałyby na dworze najdrobniejszego stworzonka.
Wreszcie dzień wstał, ale choć wzeszło słońce, nie ociepliło się zupełnie. Około południa Kazan, pozostawiwszy Szarą Wilczycę w dziupli, sam się wybrał na łowy.
Trzy czwarte psa, jakie w nim tkwiły, sprawiały, że pożywienia potrzebował bardziej, niż jego towarzyszka. Tę bowiem, i całą jej szarą brać, natura wyposażyła w żołądek, zacznie na głód odporniejszy. W warunkach normalnych wilczyca mogła była z całą łatwością obywać się około dwóch tygodni bez jedzenia. Przy sześćdziesięciu stopniach poniżej zera, gdy utrata sił staje się nierównie szybsza, mogłaby jeszcze obyć się bez pokarmu około tygodnia do dziesięciu dni. Że zaś dopiero minęło trzydzieści godzin, gdy posiliła się ostatnim kęsem zmarzniętego królika, wolała więc zostać w zacisznem schronisku.
Kazan, któremu głód bardziej doskwierał, sam zatem począł myszkować po haszczach i po gęstych zagajach. Lekki śnieżek, drobniutki jak kasza, przyprószył przedtem świat, Kazan też odnalazł ledwie jeden jedyny trop gronostaja, którego zresztą nie był w stanie wypatrzeć.
Wnet potem dostrzegł pod jakiemś uschłem drzewem wylot norki, z której zaleciała go smakowita woń królicza. Ale królik, zaszyty w samej głębi schroniska, był tam równie bezpieczny, co kuropatwy na gałęziach jodeł. Kazan około godziny rwał pazurami zmarzłą ziemię, próżno usiłując dokopać się do królika; wreszcie musiał pomiechać zamiaru.
Za powrotem do Szarej Wilczycy, po trzygodzinnem nieudanem polowaniu, czuł, że go siły opuściły zupełnie. Gdy towarzyszka jego, wiedziona mądrym instynktem samozachowawczym Wildu, oszczędzała energję życiową, Kazan naraził się na bezużyteczną stratę sił i głód dokuczał mu tem dotkliwiej.
Gdy znowu noc zapadła i gdy księżyc wzeszedł znów jasny i świecący, Kazan ruszył ponownie na łowy. Skowycząc zcicha, wychodząc powielekroć razy na świat i znów powracając do legowiska, usiłował nakłonić Szarą Wilczycę, by poszła z nim razem. Ta jednak, opuściwszy uszy ku oślepłym oczom, uparcie leżała na miejscu i nie chciała się ruszać.
Tymczasem mróz srożył się coraz straszliwszy. Było zapewne jakieś sześćdziesiąt pięć do siedemdziesięciu stopni poniżej zera; przytem zerwał się wiatr przejmujący do szpiku kości i coraz potężniejący. Istota ludzka, wychyliwszy się na świat, padłaby niewątpliwie porażona mrozem.
O północy Kazan musiał był znów poniechać łowów i powrócić do schroniska.
Wiatr teraz szalał wściekły, a Kazan wdrapawszy się na pień zeschłego drzewa, buchnął straszliwem, złowieszczem wyciem, rwącem się salwami z gardzieli, to znów zamierajacem na chwilę, aż wydawało się niby przejmujący nawskroś, rozlegający się na cały świat, rozsrożony śpiew. Była to zapowiedź huraganów północnych, jakie z nad morza Podbiegunowego ciągnęły ku wielkim barrenom.
O świcie istotnie rozpętał się szalony huragan. Kazan i Szara Wilczyca, przytuliwszy się do siebie, drżały w swem schronisku; dokoła zaś srożył się na świecie mąt piekielny. Przez chwilę Kazan usiłował wyjrzeć ze schroniska, ale nim głowę wysadził, wiatr go pchnął z powrotem do dziupli.
Wszystkie stworzenia Wildu, wszystko, co jeno żyło, zaszywało się tem głębiej po kryjówkach. Zwierzęta o puszystych futrach najmniej się obawiały gwałtowności ani długotrwałości kataklizmów atmosferycznych. W głębi schronisk gromadzą bowiem przezornie w czasie lata zapasy żywności.
Wilki i lisy przylegały albo pod zwalonemi drzewami albo też w rozpadlinach skalnych. Wszelkie stworzenie skrzydlate szukało schronienia między zwartemi gałęźmi jodeł albo też kopało sobie kotliny w zaspach śnieżnych tak, by się osłonić od wiatru. Sowy, całkowicie pierzem pokryte, z pośród ptactwa najmniej stosunkowo cierpiały od mrozu.
Najdotkliwiej wszakże huragan północny dawał się we znaki wielkiemu stworzeniu, zbrojnemu w rogi i kopyta.
Renifery, karibu, łosie nie mogły się ze względu na wzrost przytulić gdzieś w rozpadlinach skalnych. Jedyną ich ucieczką było, gdy je wicher zaskoczył na odsłoniętej równinie, schronić się przed wiatrem poza jaką zaspę śnieżną, położyć i czekać, aż je zasypie śnieg białemi płatkami, osłaniając jakby pierzyną.
Długo tam wszakże nie mogły dotrwać, zasypane snieżnym puchem. Głód je wnet wypłaszał z owych kryjówek. Przez osiemnaście godzin na dobę łoś zimą musi poruszać szczękami, nie chcąc zamrzeć z głodu. Obszerny jego żołądek domaga się kilku naręczy pożywienia. Ileż czasu upłynie, nim je pozbiera, ogryzając młode pędy drzew i krzewów. Karibu jest prawie równie wymagający. Najmniej stosunkowo jadać musi renifer.
Huragan srożył się przez trzy dni i trzy noce. Wreszcie trzeciej nocy spadł obfity, zwarty śnieg, pokrywając ziemię dwustopową warstwą i zbijając się w olbrzymie zwały i zaspy. Był to śnieg zwany przez Czerwonoskórych „ciężkim śniegiem“, przytłacza bowiem całą powierzchnię ziemi jakby ołowianym całunem; króliki i inne drobne stworzonka giną wówczas pod nim całemi tysiącami.
Czwartego dnia wreszcie Kazan i Szara Wilczyca odważyły się wyjrzeć na świat ze swej kryjówki. Wiatr przycichł, śnieg przestał padać. Bezgraniczny, nieobjęty okiem biały całun przesłonił cały świat Northlandu. Mróz w dalszym ciągu przejmował do kości.
A gdy Czerwony Mór przestał już srożyć się śród ludzi, poczęły się teraz z kolei dnie głodu, dziesiątkujące dzikie stworzenia Wildu.





  1. W oryginale po francusku; nazwa oznacza dno (wyschłego) jeziora.
  2. Przedsiębiorstwo p. n. „Hudson’s Bay Costrpany“ utrzymuje w całym Northlandzie a nawet w obrębie kola podbiegunowego liczne posterunki i faktorje.
  3. Dosłownie „czerwona groza“.
  4. „James Bay“ czyli zatoka Jamesa (Dżemsa) jest częścią najbardziej na południe wysuniętą zatoki Hudsona. Jezioro Athabasca leży o 1000 km. ku północnemu zachodowi, pomiędzy 60 równoleżnikiem a kołem podbiegunowem. Okolica, zwana Fond-du-Lac ciągnie się na północ od jeziora Athabasca.
  5. Jezioro Reniferowe i jez. Wollaston leżą na południe od jeziora Athabasca; tamże leżą forty Albany i Churchill (Czerczil).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Oliver Curwood i tłumacza: Stanisław Koźmiński.