Karol Szalony/Tom I/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Karol Szalony
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Chroniques de France: Isabel de Bavière
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

A teraz, jeżeli czytelnicy pozwolą, dla lepszego przedstawienia wypadków, jakie zobowiązaliśmy się opowiedzieć, wyprowadzimy ich poza mury miasta Béziers. Opuścimy bogate płaszczyzny Langwedocyi i Prowansalii i przeniesiemy się do górzystej Bretanii, w odwieczne jej lasy dębowe; usłyszymy pierwotny jej język i zobaczymy Ocean o wodach głębokich i zielonych; aż w końcu zboczymy o kilka mil od starego miasta Vannes i wstąpimy do jednego z tych zamków obronnych, których w owe czasy mnóstwo było na ziemi francuskiej. Zamek ten jest rezydencyą jednego z tych wielkich a burzliwych lenników, z których każdy gotów był w jednej chwili zmienić się z podwładnego we wroga swojego pana. Tam, uchyliwszy wielkich drzwi rzeźbionych, prowadzących do sali na parterze, która służyła za jadalnię, zobaczymy dwóch ludzi, siedzących przy stole. Pomiędzy nimi duży srebrny dzban cyzelowany, pełen hypokrasu, do którego jeden z nich często zagląda, podczas gdy drugi, z wstrzemięźliwością niezwykłą u mężczyzn owej epoki, odrzuca wszystkie czynione mu propozycye i przykrywa swój kubek ręką, za każdym razem, kiedy towarzysz go do przyjęcia udziału w libacyach namawia. Ten, któregośmy najpierw przedstawili, jeno mniej wstrzemięźliwy, jest człowiekiem około lat pięćdziesięciu kilku. Zestarzał on się pod zbroją wojenną, którą i w tej chwili cały jest okryty. Czoło jego śniade i wysokie, nad którem dzielą się siwiejące włosy, pomarszczone już nie tyle przez wiek, ile przez ciągłe dźwiganie na głowie ciężkiego hełmu. W chwilach wolnych od zajęć przy dzbanie, który, jak widzieliśmy, w wielkiem miał zachowaniu, opierał on oba łokcie na stole, a podbródek na ogromnych dłoniach; usta jego, ocienione gęstymi wąsami, które dolną wargą muskał od czasu do czasu, znajdowały się w równej wysokości z krawędzią kubka, w którym śledził szybki i ciągły ubytek napoju.
Naprzeciw niego, w wielkim rzeźbionym fotelu aksamitnym, z książęcą koroną na poręczy, leżał raczej, niż siedział, piękny i wysoki młodzieniec, cały strojny w atlasy i aksamity. Podniósł on się zaledwie na tyle, aby, jak widzieliśmy, ręką zasłaniać swój kubek w chwilach, gdy stary wojak dzban do niego przybliżał.
— Do pioruna, kuzynie de Craon — mówił starszy, napełniając raz jeszcze swój kubek — prawdę powiedziawszy, jakkolwiek przez kobiety krewnym jesteście króla Roberta, jednakże przyjęliście wielce filozoficznie obrazę, wyrządzoną przez Jego Wysokość księcia de Touraine.
— Eh! — odparł Piotr de Craon, nie zmieniając pozycyi — cóżeście u dyabła chcieli, kuzynie Bretański, iżbym przedsięwziął przeciw bratu królewskiemu?
— No, przeciw bratu królewskiemu, nie mówię; chociaż z tem wszystkiem, jabym tam na to nie zważał; brat króla jest tylko księciem i szlachcicem takim dobrym, jak ja — i gdyby mnie zrobił to, co wam... Ale ja się tam na to nie narażę, więc nie mówmy o tem. Zresztą przypuszczacie, że to nie książę sam. ale kto inny całą sprawę tak urządził...
— Tak myślę — odpowiedział flegmatycznie młodzieniec.
— Ale widzicie, człowiekiem tym, który tu jest winien — mówił dalej książę Bretanii, napełniając znowu swój kubek i podnosząc go do ust — człowiekiem tym... jest... nie kto inny, jak tylko ów niegodny Clisson! Zaręczam wam, że prawdą jest, co mówię — tak, jak prawdą jest, że hypokras ten, który zresztą, jak się zdaje, nie smakuje wam, zrobiony jest z najlepszych gron, jakie zbierają pod Dijonem, z najlepszego miodu, jaki pszczoły składają w okolicach Narbony, i z najaromatyczniejszych ziół, jakie ziemie Azyi wydają!...
Kończąc te słowa, książę wypróżnionym już kubkiem i pięścią zarazem z całej siły w stół uderzył.
— I mnie się tak zdaje, Mości książę — odpowiedział J. M. de Craon ze spokojem. Zdawał się on, jakby umyślnie tem większy okazywać spokój, im więcej zapalał się książę Bretanii.
— I opuściliście Paryż z tem przekonaniem, nie starając się zemścić na tym człowieku? Miałem przez chwilę ten zamiar, ale wstrzymała mnie pewna myśl.
— Jakaż to, jeśli wolno wiedzieć? spytał książę, wyciągając się na fotelu.
— Jaka? — powtórzył Piotr, a oparłszy łokieć o stół tak, jak to czynił książę Bretański, położył podbródek na dłonie i, wlepiwszy wzrok w księcia, tak mówił dalej:
— Jaka — chcecie wiedzieć, Mości książę! Oto taka: Powiedziałem sobie, człowiek ten, który mnie obraził, mnie, prostego rycerza — obraził pewnego dnia ciężej jednego z najpierwszych mężów Francyi, księcia pewnego, i to księcia tak potężnego i tak bogatego, że mógłby był wojnę prowadzić z królem! Książę ten darował razu pewnego zamek de Gare sławnemu wówczas Janowi Chandos; gdy potem powiedział Clissonowi o tej donacyi, którą miał prawo przecież uczynić, Clisson odpowiedział w ten sposób: „Dyabła zje Anglik, Mości książę, zanim będzie moim sąsiadem!“ Tego jeszcze wieczora zamek de Gare był zdobyty, a nazajutrz rano z ziemią zrównany! Nie przypominam sobie, któremu to księciu Wielki Marszałek wyrządził tę zniewagę, to jednak wiem napewno, że ją wyrządził jakiemuś księciu... Zdrowie wasze, Mości książę!
Piotr de Craon podniósł kubek, wypróżnił go jednym haustem i silnie postawił na stole.
— Na duszę mojego ojca! — wykrzyknął książę, blednąc — kuzynie, mówicie to, aby mi dokuczyć! Wiecie dobrze, że mnie się to wydarzyło, ale wiecie także, że w sześć miesięcy później winowajca był więźniem w tym samym zamku, w którym teraz się znajdujemy!
— Tak, był — ale wyszedł stąd zdrów i cały.
— To prawda, lecz zapłacił sto tysięcy liwrów i wydał mi miasto jedno i trzy zamki obronne.
— Tak, ale życie wyniósł swe przeklęte — wrzasnął de Craon — życie, którego nie śmiał mu odebrać potężny książę Bretanii z obawy przed gniewem swego pana! Sto tysięcy liwrów! Miasto! Trzy zamki!... Piękna mi zemsta nad człowiekiem, który posiada około dwóch milionów liwrów, dziesięć miast i dwadzieścia fortów. Nie, nie, kuzynie!... Mówmy otwarcie; mieliście go tu w waszej mocy bezbronnego, skutego w łańcuchy, w głębi jednego z lochów waszego grodu, nienawidziliście go śmiertelnie, a nie śmieliście wziąć mu życia za wasze krzywdy.
— Dałem rozkaz Bavalanowi, ale go Bavalan nie wykonał.
— I miał racyę, Mości książę, gdyż król byłby zażądał wydania go, jako zabójcy Wielkiego Marszałka, a ten, który mu dał rozkaz, nie byłby może śmiał narazić się na gniew królewski! Może by wierny sługa, który był tylko mieczem w waszych rękach, został był opuszczony przez ramię, co go naprzód popchnęło! A z im lepszej sali jest miecz, tem łatwiej go złamać...
— Kuzynie! — zawołał książę, powstając gwałtownie — zdaje się, że o honorze moim powątpiewać śmiecie!? Dałem Balavanowi słowo, że go bronić będę, i na Boga w niebie, byłbym go obronił, choćby przeciw królowi Francyi, choćby przeciw cesarzowi Niemiec, choćby przeciw papieżowi rzymskiemu! Jeden mi tylko pozostał żal w duszy — mówił dalej książę, siadając na swojem miejscu z miną gniewną i pełną nienawiści — ten właśnie, że Balavan nieposłuszeństwem się splamił i że nie znalazł się nikt, któryby chciał uczynić to, czego on zrobić nie śmiał!
— A gdyby też znalazł się ktoś taki, czy mógłby być pewien, że po spełnieniu tego czynu, znajdzie przy księciu Bretanii schronienie i obronę?...
— Schronienie tak pewne, jak pewnem jest sanktuaryum w kościele — rzekł książę głosem uroczystym — obronę tak silną, jak to ramię dać ją może. Przysięgam wam na prochy moich ojców, na tarczę naszą herbową, na głownię mojego miecza. Niech się tylko człowiek taki znajdzie, — słowo jest dane!
— I święte, Mości książę! — wykrzyknął Craon, podnosząc się i ściskając rękę starego księcia z siłą, jakiejby po nim spodziewać się nie było można. — Dlaczegoście, książę, nie mówili tego wcześniej, — jużby było po wszystkiem!
Książę ze zdziwieniem spojrzał na Craona.
— To znaczy — mówił Craon dalej, zakładając ręce — to znaczy, że sądziliście, iż zniewaga owa zsunęła się po mojej piersi, jak ostrze lancy po kirysie... Nie, nie! wdarła się ona w piersi i serce zraniła! Wydałem się wam wesołym i obojętnym — prawda? — ale sami mówiliście nieraz, że pobladłem! Wiedzcie też, iż ta rana serce mi toczyła i toczyć będzie zębami tego człowieka dopóty, dopóki człowiek ten nie zginie! Teraz rumieńce zdrowia i radości powrócą na moje lica; od dziś rozpoczyna się moja rekonwalescencya; za kilka dni, mam nadzieję, zdrów będę zupełnie.
— Jakto? — spytał książę.
Craon usiadł w fotelu.
— Posłuchajcie mnie, książę, gdyż na wasze słowo tylko czekałem, żeby wam wszystko powiedzieć. Mam ja w Paryżu, w blizkości cmentarza Ś-go Jana, duży pałac pod strażą jednego tylko stróża, człowieka zaufanego mi, którego pewny jestem! Przed trzema miesiącami pisałem do niego właśnie i kazałem mu w onym gmachu nagromadzić wielkie zapasy żywności, wina, mąki i solonego mięsiwa; zakupić tyle zbroi, ażeby można było nią uzbroić czterdziestu ludzi, a tych czterdziestu obowiązałem się sam dostarczyć i wybrać, Mości książę. Są to hultaje pierwszego kalibru, bez bojaźni Bożej, którzyby do piekieł zstąpili, gdybym tylko poszedł tam na ich czele.
— Ależ — zakrzyknął książę — spostrzegą was, jeśli z takiem wojskiem wejdziecie do Paryża.
— To też jam znowu nie taki nieoględny! Od dwóch miesięcy, w miarę, jak ich gromadzę, wysyłam jednego po drugim do stolicy. Gdy się raz dostaną do mego pałacu, mają rozkaz niewychodzenia już, a stróżowi kazano niczego im nie odmawiać; jest to pewien rodzaj zakonu, którego członkowie na piekło pracują. A teraz, czy rozumiecie mnie, Mości książę? Ten podły marszałek przepędza prawie wszystkie wieczory u króla. Wychodzi stamtąd o północy i, wracając do swego pałacu, położonego przy wielkiej ulicy Bretańskiej, przechodzi pustemi ulicami Świętej Katarzyny i de Prunes, obok cmentarza Świętego Jana i mojego pałacu.
— Na honor, kuzynie — zawołał książę — rzecz to świetnie obmyślana i rozpoczęta.
— I skończy się dobrze, Mości książę, jeżeli się w to Bóg nie wmiesza, gdyż wszystko to dyabla sprawa!...
— A jakże długo myślicie jeszcze u mnie zabawić, gdzie zresztą pożądanym jesteście gościem?
— Tak długo, jak długo będzie potrzeba do osiodłania mojego konia, Mości książę, gdyż oto mam właśnie list od mego rezydenta, przysłany dziś rano przez jednego ze służby, w którym donosi mi, że ostatni z moich rekrutów już przybył i że kompania jest w pełnym komplecie.
Po tych słowach Piotr de Craon zagwizdał, a gdy wszedł koniuszy, dał mu rozkaz, przygotowania konia.
— Pozostań-że jeszcze noc tę w murach zamku de l’Hermine, mój kuzynie — rzekł książę.
— Wdzięcznym wam jestem wielce, Mości książę, ale w tej chwili, gdy wiem, że wszystko już gotowe i że tylko na moją osobę czekają, jakże możecie żądać, żebym opóźniał się o godzinę, o jedną minutę, sekundę nawet... Jakże chcecie, żebym spoczął na łożu i zasiadł przy stole? Muszę jechać, Mości książę i to jechać najprostszą i najkrótszą drogą. Potrzeba mi powietrza, przestrzeni, ruchu. Żegnam was, Mości książę; pomnijcie, że mam słowo wasze!
— Daję je wam powtórnie!
— Żądać od was powtórnie słowa, byłoby to tyle, co wątpić. Dziękuję!...
Po tych słowach J. M. pan Piotr de Craon przepasał się pasem, na którym wisiał miecz jego, wyciągnął poza kolana długie swoję buty ze skóry czarnej, podbitej czerwonym pluszem i, pożegnawszy raz jeszcze księcia, lekko wskoczył na konia. Jechał tak dobrze i tak szybko, że ku wieczorowi siódmego dnia od czasu swego wyjazdu z zamku de l’Hermine, spostrzegł z dala Paryż. Zatrzymał się umyślnie do ciemnej nocy, a wjechawszy do miasta, przybył do swego pałacu, pocichu, bez zwracania czyjejkolwiek uwagi. Zaledwie jednak przybył i wszedł do swego pokoju, kazał zawołać odźwiernego i polecił mu „pod grozą wyłupienia oczu z głowy,“ jak mówią kroniki, aby nikogo pod żadnym warunkiem nie wpuszczał do pokoju, w którym się znajdował.
Takie zachowawszy ostrożności, J. M. pan Piotr de Craon wybrał najzdolniejszych ze swoich ludzi i wskazał ich odźwiernemu, aby swobodnie wychodzić im pozwalał; wybranym zaś swoim polecił śledzić Wielkiego Marszałka i chodzić za nim trop w trop. W ten sposób każdego wieczora wiedział, co robił Clisson w ciągu dnia i gdzie miał się udać w nocy. Taki stan rzeczy trwał dość długo, bo sposobność do przygotowanej zemsty nie nadarzyła się od 14 maja aż do 18 czerwca, t. j. do uroczystości Bożego Ciała.
Dzień Bożego Ciała król obchodził uroczyście w swoim pałacu Ś. Pawła, a wszyscy baronowie i panowie, którzy się dnia tego znajdowali w Paryżu, zaproszeni zostali na obiad, przy którym obecne były królowa i Jej Wysokość księżna de Touraine. Po owym obiedzie, dla uprzyjemnienia chwil damom, odbył się turniej w zamkniętym podwórcu pałacowym. Później wieczorem, tańczono aż do godziny pierwszej po północy. O tej godzinie goście królewscy zaczęli się rozchodzić. J. M. pan Olivier de Clisson pozostał do samego prawie końca i, jeden z ostatnich pożegnawszy króla, wyszedł przez pokoje księcia de Touraine. Zastał on księcia Ludwika zajętego poprawianiem swej toalety; spytał go z uśmiechem, azali nie pójdzie przepędzić resztę nocy u Paulain’a. Paulain ów był podskarbim księcia i często też dla większej swobody książę, pod pretekstem sprawdzania rachunków w swoim skarbcu, opuszczał z wieczora pałac Ś. Pawła, z którego nie mógłby wyjść w nocy — straż bowiem ścisła trzymaną była w rezydencyi królewskiej — i udawał się na ulicę du Trahoir, gdzie mieszkał Paulain, a stamtąd szedł za swemi przyjemnościami. Książę zrozumiał dobrze, co chciał powiedzieć Wielki Marszałek, a kładąc mu rękę na ramieniu, rzekł, śmiejąc się:
— Marszałku kochany, nie wiem jeszcze, gdzie noc dziś przepędzę, i czy blizko, czy też daleko pójść mi wypadnie. A może też dziś wcale nie wyjdę z pałacu Św. Pawła! Ale na was już czas, późno jest, idźcie w pokoju!
— Daj, Boże, dobrej nocy — rzekł marszałek.
Dziękuję, chociaż pod tym względem nie mogę się jakoś skarżyć na Pana Boga! Lepiej widać, pamięta o moich nocach, niż o dniach. Dobranoc, Clisson!
Marszałek zrozumiał dobrze, że przeszkodziłby mu, gdyby został dłużej; skłonił się tedy na pożegnanie i zeszedł do swoich ludzi, którzy go oczekiwali u bramy pałacu. Straż ta składała się z ośmiu ludzi i dwóch pachołków z pochodniami. Gdy marszałek dosiadł konia, zapalono światła i orszak puścił się drogą w kierunku wielkiej ulicy Ś. Katarzyny. Pochodnie niesiono przodem, reszta służby postępowała za marszałkiem, oprócz jednego koniuszego, którego przywołał do swego boku, aby mu polecić urządzenie obiadu, jaki miał dać nazajutrz dla księcia de Touraine i kilku innych panów.
W tej chwili nagle dwóch jakichś obcych ludzi przebiegło około świecących i zagasiło im pochodnie. J. M. pan Olivier zatrzymał się, ale przypuszczając, że to nowy żart księcia de Touraine, który go dogonił, zawołał wesoło:
— Mości książę, na honor, to niepięknie z Waszej strony, ale przebaczam wam i to, gdyż młodzi jesteście i wszystko dla was jest zabawą i żartem.
Lecz odwróciwszy się, ujrzał nagle oddział jeźdźców nieznajomych, zamieszanych między jego ludzi, i spostrzegł, że dwu z nich było już zaledwie o kilka kroków od niego samego. Wtedy dopiero począł podejrzewać niebezpieczeństwo jakieś, a stanąwszy, zawołał:
— Kto jesteście i co to ma znaczyć?...
— Śmierć mu! Śmierć Clissonowi! — wykrzyknął ten z pomiędzy nieznajomych, który najbliżej był marszałka.
— Śmierć Clissonowi! — powtórzył marszałek — to zbyt zuchwałe słowa! Któż ty jesteś, ty, któryś je wymówił?
— Jam jest Piotr de Craon, twój wróg! — zawołał rycerz — tyłeś mi już dokuczył, że zemścić się teraz muszę!
I, powstawszy w strzemionach, odwrócił się do ludzi swoich, wołając:
— Oto jest ten, przeciw któremu wyruszyliśmy!... Śmierć mu!...
Z temi słowy rzucił się na Wielkiego Marszałka, podczas gdy towarzysze jego rozpędzali służbę napadniętego. Jakkolwiek bez zbroi i napadnięty niespodzianie, Olivier nie był dzikim zwierzem, łatwym do upolowania. Wydobył on szybko nóż, dwie stopy długi, który wziął ze sobą raczej dla ozdoby, niż dla obrony, i zasłaniając głowę lewem ramieniem, cofnął konia do muru, aby zasłonić się od ataków z tyłu.
— Czy wszystkich pozabijać? — pytali głośno ludzie Piotra de Craon.
— Wszystkich — odpowiedział on, nacierając na Wielkiego Marszałka — ale teraz wszyscy tu! do mnie! Niech raz zginie ten przeklęty Clisson! tu, wszyscy!
Dwu, czy trzech z jego ludzi przybiegło.
Mimo siły i zręczności Clissona, walka tak nierówna nie mogła trwać długo, i podczas gdy on odbijał ciosy lewem ramieniem, a prawem je zadawał, miecz Craona spadł na odsłoniętą głowę jego; Marszałek, głębokie wydawszy westchnienie, wypuścił z ręki nóż i spadł z konia, głową uderzając o drzwi, które się po chwili rozwarły. Tak leżał on wyciągnięty na ziemi, przewaliwszy się połową ciała przez próg drzwi jakiegoś piekarza, który chleb swój rozczyniał, a słysząc wielki hałas i chrzęst zbroi, uchylił drzwi, aby zobaczyć, kto jest zgiełku tego przyczyną. J. M. pan Piotr de Craon próbował wejść przez te drzwi, nie zsiadając z konia, ale zmieścić się z koniem nie mógł.
— Czy zsiąść i dobić go? — zapytał jeden z jeźdźców.
Craon, nie odpowiadając, najechał koniem na nogi i biodra marszałka, a gdy ten nie dawał znaku życia, zawołał:
— Niepotrzeba — ma dosyć!!... Jeśli jeszcze nie jest bez duszy, to pewno nie wiele mu się należy. Dostał tęgo w łeb, a przysięgam wam, dostał z mojej ręki! Teraz w nogi, panowie!... Każdy w inną stronę. Zjedziemy się za bramą Św. Antoniego.
Natychmiast po oddaleniu się złoczyńców, ludzie Wielkiego Marszałka w popłochu zgromadzili się znów około leżącego na ziemi ciała. Piekarz, poznawszy w rannym męża wysokiej godności, z największą chęcią ustąpił swojej izby. Położono go na łożu, przyniesiono światła i wszyscy wielkie poczęli zawodzić żale, gdyż, widząc tak wielką ranę w głowie sędziwego rycerza i tyle krwi rozlanej na twarzy i sukniach, nie wątpili nawet, że żyć przestał. Mimo to, jeden z nich pobiegł do pałacu Sw. Pawła. Gdy tam po barwach poznano, iż należał do służby Clissona, wpuszczono go do króla, który, zmęczony po całodziennych trudach, opuściwszy apartamenta królowej, przygotowywał się do przepędzania nocy w swojej sypialni. Karol już układał się na łożu, gdy wbiegł ów człowiek blady, przerażony, wołając:


Natychmiast po oddaleniu się złoczyńców...

— Panie! ach, Najjaśniejszy panie! Jakiż smutek i co za nieszczęście!...
— Cóż się stało? — zawołał król.
— J. M. pan Olivier de Clisson, wielki Wasz Marszałek, przed chwilą został zamordowany.
— Któż się tej zbrodni dopuścił? — wykrzyknął przerażony król.
— Niestety, Najjaśniejszy Panie, nie wiemy tego, ale nieszczęście to stało się nieopodal pałacu Waszej Królewskiej Mości, w wielkiej ulicy Świętej Katarzyny.
— Czekajcie! zaraz! — zawołał Karol, — Pochodni, służba! Pochodni!... Żywym, czy umarłym jest wielki mój marszałek, chcę go raz jeszcze oglądać!
I zarzucił na siebie naprędce płaszcz, włożono mu na nogi obuwie, a w pięć minut ludzie zbrojni i cała służba była gotowa do drogi. Karol nie chciał czekać nawet, aż mu przyprowadzą konia, i wyszedł pieszo z pałacu Świętego Pawła w towarzystwie dwóch swoich szambelanów, J. M. panów Wilhelma Martele i Heliona de Lignac. Przyśpieszając kroku, stanęli wkrótce przed domem piekarza. Służba ze światłem i szambelani pozostali na ulicy, król zaś wszedł szybko do izby, a podchodząc do łóżka, wziął za rękę rannego i rzekł:
— To ja, mój drogi marszałku, jakże się czujecie?...
— Słabo bardzo, Miłościwy panie — odpowiedział marszałek.
— Któż to was do tego smutnego doprowadził stanu, dzielny mój wodzu?
— J. M. pan de Craon i jego wspólnicy, którzy napadli na mnie bezbronnego zdradziecko.
— Marszałku! — zawołał król uroczyście, podnosząc rękę — przysięgamy ci, że nigdy zbrodnia surowiej ukarana nie była, jak ta ukarana będzie! Ale teraz zajmijmy się przedewszystkiem tobą samym i twoim ratunkiem. Gdzież są lekarze?
— Posłano po nich, Miłościwy panie — odpowiedział jeden ze służby.
W tej-że chwili weszli oczekiwani. Król postąpił naprzeciw nich i zawołał:
— Obejrzyjcie panowie dobrze marszałka i postarajcie się szybko zbadać stan jego, albowiem gorzej strapione jest serce moje ciosami, jakie on otrzymał, niżeli gdyby miecze tych łotrów mnie samego dotknęły.
Lekarze wzięli się do opatrunku, ale Karol tak był niespokojny i niecierpliwy, że, nie dając im dokończyć, wołał co chwila:
— Odpowiedzcież mi raz nareszcie!... Czy życie jego jest zagrożone?!
Wreszcie ten, który wydawał się najbieglejszym pomiędzy nimi, odwrócił się, mówiąc:
— Nie, Najjaśniejszy panie, zaręczam Wam, że za dni piętnaście Wielkiego Marszałka na koń podsadzimy.
Król, usłyszawszy tak dobrą nowinę, nie mając przy sobie ani łańcucha jakiego, lub sakwy, którąby mógł wynagrodzić zwiastuna dobrej wieści, pocałował go. Potem podszedł do łoża Wielkiego Marszałka i zapytał:
— No i cóż, Olivierze, czy słyszysz? — za piętnaście dni będziesz tak zdrów, jakby ci się ten przypadek wcale nie był wydarzył. Dobre daliście nam wiadomości, panowie lekarze, nie zapomnimy też tego wcale. Co do ciebie, marszałku, nie troszcz się o nic, jeno o to, abyś wyzdrowiał; powiedzieliśmy bowiem i powtarzamy raz jeszcze, że nikt nigdy na świecie takiej nie otrzymał kary, jak ta, jaką my wymierzymy, a nigdy zbrodnia ciężej odpokutowaną nie była, nigdy krew rozlana więcej krwi na pomstę nie otrzymała!... Pod tym względem polegajcie na mnie. Rzecz ta do mnie już należy.
— Niech Bóg was ma w swej opiece, Najjaśniejszy panie — rzekł marszałek — i niech was przedewszystkiem wynagrodzi za te odwiedziny, sercu memu tak miłe.
— Nie będą one ostatnie, mój zacny Clissonie; wydam bowiem zaraz rozkaz, aby was przeniesiono do mego pałacu.
Clisson chciał podnieść do ust rękę królewską, ale Karol nachylił się ku niemu i ucałował go, jak brata.
— A teraz już opuścić was muszę — rzekł — kazałem bowiem, aby się stawił w zamku Ś. Pawła prefekt Paryża po moje rozkazy.
Pożegnawszy się z rannym, król wrócił do swego pałacu, gdzie nań oczekiwał już wezwany prefekt, któremu Karol polecił żywego, czy umarłego dostawić zbójcę Craona wraz z towarzyszami.
Poszukiwania narazie były daremne; tylko gwardziści królewscy, przebiegając pola okoliczne, pojmali w pewnej wiosce, w blizkości Paryża, dwóch ludzi zbrojnych i pazia, którzy nie mogli widocznie zdążyć za drugimi z powodu zmęczenia koni. Ludzie ci, schwytani i wprowadzeni do Paryża, zamknięci zostali w więzieniu Châtelet.
W dwie godziny po przybyciu, zostali przyprowadzeni na miejsce zbrodni, na ulicę Świętej Katarzyny, przed dom piekarza. Tam ucięto im ręce, poczem zawiedziono ich na plac targowy, gdzie głowy ich spadły pod mieczem kata, a wreszcie powieszono ich na szubienicy za nogi.
We środę następną taż sama kara spotkała stróża pałacu J. M. Piotra de Craona, który za to, iż zamiaru zbrodni nie wydał, był w oczach sprawiedliwości również winnym, jak ci, którzy go wykonali.
Co zaś dotyczę J. M. pana de Craon, wyrok nad nim wykonany został przez kontumacyę. Dobra jego skonfiskowano, ruchomości wcielono do skarbu, a, posiadłości w ziemi rozdano pomiędzy służbę królewską. Część także wziął książę de Touraine.
Admirał Jan de Vienlie, któremu poleconem zostało zajęcie ziemi i zamku, Bernard zwanego, wszedł tam nocą ze swymi ludźmi. Tam podczas nocy zastawszy Joannę z Chatillon, żonę Piotra de Craon, jedną z najpiękniejszych kobiet swego czasu, wyrzucił ją półnagą, wraz z jej córką za bramy zamku.
Pałac w Paryżu, w którym zamiar zbrodni się wykluł i dojrzał, został zburzony aż do fundamentów; pługi zaorały miejsce, gdzie niedawno jeszcze zamek ów dumne wznosił wieżyce. Grunt został podarowany cmentarzowi Świętego Jana, a ulica Craona, którą właściciel swojem ochrzcił był imieniem, dostała nazwę ulicy „Złych chłopców“ (des Mauvais Garçons), którą nosi do dzisiejszego dnia.
Gdy Piotr de Craon dowiedział się o tem, jaki na niego wydano wyrok, pomyślał sobie, że zamek Sablé, do którego się schronił był po dokonanym napadzie, nie jest dosyć bezpiecznym, i udał się do księcia Bretanii.
Książę ten wiedział już o rezultacie tej chybionej wyprawy, i wiedział, że wspólny ich nieprzyjaciel żyje; to też, gdy spostrzegł wracającego ze wstydem J. M. pana Piotra de Craon do tejże samej sali, z której niedawno wychodził z taką dumą, nie mógł powstrzymać się od zawołania na cały głos:
— Ach! kuzynie miły, widocznie waść jesteś bardzo niedołężnym, skoro nie mogłeś zabić tego człeka, któregoś miał w swej mocy!...
— Mości książę — odparł Piotr de Craon — chyba wszyscy dyabli, którym on dostać się musi kiedyś, ochronili go i wydarli żywym z moich rąk, gdyż ja mu sam zadałem co najmniej sześćdziesiąt ciosów takich, że, gdy spadł z konia, Bogiem się świadczę, miałem go już za trupa. Ale na jego szczęście drzwi, na które runął, były uchylone, więc padł do wnętrza izby... Gdyby był legł na ulicy, bylibyśmy go stratowali kopytami naszych koni.
— Tak, wierzę — odparł chmurnie książę — ale inaczej się stało, nieprawdaż? A ponieważ tu jesteście, pewny jestem, że niedługo też na siebie czekać dadzą posły Jego Królewskiej Mości. Ale mniejsza o to, kuzynie miły; cokolwiek mnie spotka i z kimkolwiek będę musiał walczyć z waszego powodu, macie słowo moje. Przybyliście — pozostańcie, rad wam jestem!
Stary książę podał rękę rycerzowi i zawołał służalca, któremu kazał przynieść dzban hypokrasu i dwa kubki.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.