Karain: wspomnienie/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Karain: wspomnienie
Pochodzenie Opowieści niepokojące
Wydawca Wacław Czarski & Ska
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Jan Cotty“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Karain: A Memory
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III


Odwiedzaliśmy go przez dwa lata w krótkich odstępach czasu. Polubiliśmy go, nabraliśmy do niego zaufania, podziwialiśmy go prawie. Spiskował i przygotowywał wojnę, wykazując tyle cierpliwości i przezorności, taką świadomość celu i wytrwałość, o jakie nie posądziłbym go nigdy, zważywszy na jego rasę. Wydawał się nieustraszony wobec jutra i zdradzał w planach bystrość, ograniczoną jedynie przez głęboką swoją ignorancję w stosunku do pozostałego świata. Staraliśmy się go oświecić, ale napróżno; nie był w stanie pojąć, jak nieodpartemi są siły, którym się przeciwstawiał i nic nie mogło ostudzić zapału, z jakim gotował się do walki o swoje prymitywne ideały. Nie rozumiał nas i odpowiadał argumentami, które doprowadzały do rozpaczy dziecinną swą przebiegłością. Ciasnota jego pojęć była nieuleczalna. Czasem błyskała w nim mroczna, żarząca się wściekłość — ponure a niejasne poczucie doznanej krzywdy — i skupiona żądza gwałtu, niebezpieczna u Malaja. Szaleństwo porywało go jak natchnienie. Pewnego razu, gdy rozmawialiśmy długo w noc w kampongu, skoczył nagle na równe nogi. Wielkie, jasne ognisko paliło się w gaju; światła i cienie tańczyły między drzewami; wśród cichej nocy migały nietoperze, wylatując z pod gałęzi, jak roztrzepotane płatki zgęszczonego mroku. Karain porwał miecz z rąk starego zausznika, wyciągnął z pochwy, aż świsnęło w powietrzu i wbił ostrze w ziemię. Nad cienką, prostą klingą srebrna rękojeść, oswobodzona z uwięzi, słaniała się przed Karainem jak coś żywego. Cofnął się o krok i głuchym głosem przemówił dziko do wibrującej stali: „Jeśli jest cnota w ogniu, w żelazie, w ręce, która cię wykuła, w słowach nad tobą wyrzeczonych, w pragnieniu mego serca i w mądrości twoich twórców — odniesiemy razem zwycięstwo!“ — Wyciągnął miecz z ziemi i popatrzył wzdłuż ostrza. „Bierz!“ rzekł przez ramię do starego zausznika. A ów, siedząc bez ruchu na piętach, obtarł ostrze rogiem saronga, wetknął zpowrotem broń do pochwy, i w dalszym ciągu piastował ją na kolanach, nie spojrzawszy wgórę ani razu. Karain uspokoił się nagle i zasiadł napowrót z godnością. Od tej chwili daliśmy pokój perswazjom, pozostawiając go na drodze wiodącej ku chwalebnej porażce. Wszystko, co można było dla niego zrobić, polegało tylko na jednem: pilnowaliśmy, aby proch był dobry i strzelby zdatne do użytku, choć stare.
Ale gra stała się wkońcu zbyt ryzykowna i chociaż my sami, prowadząc ją tak często, niewiele robiliśmy sobie z niebezpieczeństwa, pewni wielce szanowni ludzie, siedzący zacisznie po biurach, rozstrzygnęli za nas, że ryzyko jest za wielkie, i że odbędziemy już tylko jedną jedyną wyprawę. Rozpuściwszy, jak zwykle, wiele mylnych pogłosek co do celu naszej podróży, wymknęliśmy się spokojnie i po krótkiej przeprawie wjechaliśmy do zatoki. Był wczesny ranek i zanim jeszcze kotwica dna sięgnęła, szkuner został otoczony przez łódki.
Pierwszą rzeczą, którą usłyszeliśmy, była wiadomość, że tajemniczy zausznik Karaina umarł przed kilku dniami. Nie przypisywaliśmy tej nowinie wielkiego znaczenia. Zapewne, trudno było wyobrazić sobie Karaina bez nieodstępnego towarzysza, ale człowiek ów był stary, nigdy do żadnego z nas słowa nie przemówił — nie słyszeliśmy chyba wcale dźwięku jego głosu; i przyzwyczailiśmy się patrzeć nań, jak na coś pozbawionego życia — jako na część przepychu, wśród którego żył nasz przyjaciel — jak na miecz, który za nim noszono, lub czerwony parasol z frendzlami, pojawiający się w czasie uroczystych objazdów. Karain nie odwiedził nas popołudniu, jak to czynił zazwyczaj. Przed zachodem słońca przesłał nam pozdrowienie i dar, złożony z owoców i jarzyn. Nasz przyjaciel płacił nam jak bankier, a gościł nas jak król. Oczekiwaliśmy go do północy. Na rufie pod płóciennym dachem brodaty Jackson brząkał na starej gitarze i śpiewał ohydnym akcentem stare pieśni hiszpańskie; zaś młody Hollis i ja, rozciągnięci na pokładzie, graliśmy w szachy przy świetle latarki. Karain nie pojawił się jednak. Następnego dnia byliśmy zajęci wyładowaniem towaru i dowiedzieliśmy się, że radża jest niezdrów. Oczekiwane przez nas zaproszenie nie nadeszło. Przesłaliśmy przyjazne pozdrowienia, lecz bojąc się przeszkodzić jakimś tajemnym obradom, nie opuściliśmy statku. Na trzeci dzień wczesnym rankiem wyładowaliśmy już wszystek proch i karabiny, a także i sześciofuntową mosiężną armatkę z łożyskiem, którą zakupiliśmy wspólnie na dar dla naszego przyjaciela. Popołudniu uczyniło się parno. Strzępiaste brzegi czarnych chmur wyglądały z za pagórków; niewidzialne burze krążyły naokół, warcząc jak dzikie bestie. Przygotowaliśmy szkuner do odjazdu, aby odpłynąć następnego ranka o świcie. Dzień cały prażyło zatokę bezlitosne słońce, okrutne i blade, rozżarzone do białości. Na lądzie panowała martwota. Wybrzeże było puste, osady zdawały się wyludnione, dalekie drzewa stały w nieruchomych kępach, jak namalowane; biały dym z niewidzialnych ognisk snuł się nisko u brzegu, niby opadająca mgła. Nad wieczorem trzech zaufanych ludzi Karaina, przybranych w najpiękniejsze stroje i uzbrojonych od stóp do głowy, przybyło w czółnie, wioząc skrzynkę z dolarami. Posępni byli i przybici; mówili nam, że przez pięć dni nie widzieli swojego radży. Nikt go nie widział! Uregulowaliśmy wszystkie rachunki, poczem wysłannicy Karaina, podawszy nam kolejno ręce w głębokiem milczeniu, zeszli jeden po drugim do łodzi i ruszyli ku brzegowi. Siedzieli blisko siebie w jaskrawych strojach, zwiesiwszy głowy; złote hafty kaftanów błyszczały olśniewająco, gdy oddalali się, sunąc po gładkiej wodzie; żaden z nich nie obejrzał się ani razu. Przed zachodem warczące chmury zdobyły szturmem pasmo wzgórz i zsunęły się, kotłując, po wewnętrznych zboczach. Wszystko zniknęło: czarna, wirująca mgła wypełniła zatokę, a w środku niej szkuner kołysał się tam i sam w zmiennych podmuchach wiatru. Pojedynczy wystrzał piorunu zagrzmiał z siłą, która — zdało się — rozniesie w kawałki pierścień wysokich wzgórz; ciepły potop spłynął na ziemię. Wiatr zamarł. Sapaliśmy z gorąca w dusznej kabinie; z twarzy lał się nam pot; zatoka syczała, jak gotująca się woda; ulewny deszcz zlatywał w prostopadłych kolumnach, ciężkich jak ołów; chlustał o pokład, lał się z rei, bulgotał, szlochał, pluskał, szemrał w ślepym mroku. Lampka paliła się ciemno. Hollis, obnażony do pasa, leżał bez ruchu na skrzyni, z zamkniętemi oczami, niby obdarty trup; u jego głowy Jackson brząkał na gitarze i podśpiewywał wśród westchnień ponurą dumkę o beznadziejnej miłości i oczach jak gwiazdy. Wtem usłyszeliśmy na pokładzie przerażone głosy, krzyczące wśród deszczu, śpieszne kroki rozległy się nad naszemi głowami i Karain ukazał się nagle we drzwiach kabiny. Nagie jego piersi i twarz połyskiwały w świetle; przemoczony sarong oblepiał mu nogi; w lewej ręce trzymał kriss w pochwie, a kosmyki mokrych włosów, wymykając się z pod czerwonego turbana, zwisały mu na oczy i policzki. Przesadził próg jednym susem, oglądając się przez ramię jak człowiek ścigany. Hollis odwrócił się prędko na bok i otworzył oczy. Jackson przycisnął wielką dłoń do wibrujących strun i brzęk zamarł. Wstałem z krzesła.
— Nie słyszeliśmy okrzyknięcia waszej łodzi! — zawołałem.
— Łodzi?... Ależ ten człowiek dostał się tu wpław — wycedził Hollis na swojej skrzyni. — Spojrzyjcie na niego!
Patrzyliśmy w milczeniu na Karaina, a on stał z obłąkanemi oczami, dysząc ciężko. Woda ciekła z niego, zbierała się w ciemną kałużę i biegła ukośnie przez podłogę kabiny. Usłyszeliśmy na pokładzie głos Jacksona, który wyszedł, aby spędzić naszych malajskich majtków ze schodków wiodących do kabiny; klął i groził wśród ciężkiego plusku ulewy. Wielkie wzburzenie panowało na pokładzie; wartownicy oszaleli z przestrachu na widok ciemnej postaci wskakującej przez burtę — jakby wprost z morskiej otchłani — i zaalarmowali całą załogę.
Wreszcie Jackson wrócił z pokładu gniewny i obsypany kroplami deszczu, błyszczącemi na brodzie i włosach, a Hollis, jako najmłodszy z nas, przybrał pozę pełną niedbałej wyższości i rzekł, nie poruszając się wcale:
— Dajcie mu suchy sarong — ten mój — wisi tam w łazience.
Karain położył na stole kriss, rękojeścią ku sobie, i wykrztusił kilka słów zduszonym głosem.
— Co takiego? — spytał Hollis, który nic nie usłyszał.
— Usprawiedliwia się, że wszedł z bronią w ręku — rzekłem oszołomiony.
— Cóż to za ceremonjalny facet... Powiedz, że mu wybaczamy, jako naszemu przyjacielowi... I to jeszcze w taką noc — cedził Hollis. — Cóż się słało?
Karain wsunął przez głowę suchy sarong, mokry opuścił na ziemię i wystąpił z niego. Wskazałem mu drewniany fotel — jego fotel. Usiadł na nim wyprostowany. „Ha!“ wyrzekł silnym głosem; krótki dreszcz przebiegł szerokie jego barki. Spojrzał niespokojnie przez ramię, zwrócił się do nas, jakby chcąc coś powiedzieć, ale wytrzeszczył tylko dziwne, jakby oślepłe oczy i obejrzał się znowu. Jackson wrzasnął: „Hej tam, baczność na pokładzie!“ Usłyszał słaby odzew i wyciągniętą nogą zatrzasnął drzwi kabiny.
— Teraz już wszystko w porządku — oświadczył.
Wargi Karaina drgnęły zlekka. Jaskrawa błyskawica zapaliła nagle wprost niego dwa okrągłe okienka, które błysnęły jak para okrutnych, fosforyzujących oczu. Wydało się nam przez chwilę, że płomień lampy rozsypał się w brunatny proch, zaś lustro nad kredensem wyskoczyło z za pleców Karaina, niby gładki płat sinego światła. Huk piorunu zbliżył się i zawisł nad nami; szkuner drżał cały, a wielki głos miotał wciąż swe straszne groźby, oddalając się w przestwór. Przez krótką chwilę wściekły deszcz szorował o pokład. Karain powiódł zwolna wzrokiem od twarzy do twarzy i cisza stała się tak głęboka, że usłyszeliśmy wyraźnie oba chronometry, tykające w mojej kabinie — jeden za drugim — z niesłabnącym pośpiechem.
Wszyscy trzej, dziwnie wytrąceni z równowagi, nie byliśmy w stanie zdjąć oczów z Karaina. Stał się zagadkowy, wzruszył nas swoją tajemnicą, która wygnała go w noc i burzę i zmusiła do szukania ucieczki w kajucie szkunera. Nikt z nas nie wątpił, że patrzymy na zbiega, mimo całej dziwaczności takiego przypuszczenia. Miał twarz wynędzniałą, jakby nie spał całemi tygodniami; schudł, jakby od kilku dni nic nie jadł. Policzki jego zapadły się, oczy wgłębiły; muskuły piersi i ramion drgały zlekka, jak po wyczerpującej walce. Prawda, że ciężką miał przeprawę aż do szkunera, ale z twarzy jego wyzierało znużenie innego rodzaju — gniewna i trwożna udręka, jak po zmaganiu się z myślą, z pojęciem — z czemś nieuchwytnem, nie dającem ani chwili wytchnienia — z cieniem, z niczem — niezwyciężonem i nieśmiertelnem, które żeruje na naszem życiu. Znaliśmy owo coś równie dobrze, jak gdyby krzyknął nam jego nazwę. Pierś Karaina rozszerzała się raz po raz; zdawało się, że nie może opanować uderzeń serca. Miał przez chwilę władzę właściwą opętanym — władzę budzenia ciekawości, bólu, politowania i przerażająco bliskiego odczucia rzeczy niewidzialnych, rzeczy mrocznych i niemych, które otaczają ludzką samotność. Oczy jego błądziły czas jakiś bez celu i zatrzymały się wreszcie. Rzekł z wysiłkiem:
— Uciekłem!... Przeskoczyłem częstokół, jak zbieg po klęsce! Biegłem w ciemnościach. Woda była czarna. Zostawiłem go wołającego na brzegu czarnej wody... Zostawiłem go stojącego samotnie na brzegu. Płynąłem... wołał za mną... płynąłem...
Drżał od stóp do głowy, siedząc bardzo prosto i patrząc przed siebie. Kogo zostawił? Kto go wołał? Nic nie wiedzieliśmy. Nie mogliśmy zrozumieć o co chodzi. Powiedziałem na chybił-trafił:
— Opanuj się!
Dźwięk mego głosu zdawał się go krzepić; zesztywniał nagle, żadnej zresztą na mnie nie zwracając uwagi. Przez chwilę nasłuchiwał, czy jakby czekał na coś, potem znów mówił dalej:
— On tu przyjść nie może — dlatego uciekłem do was. Do was, ludzie o białych twarzach, którzy gardzicie niewidzialnemi głosami. On nie może znieść waszej niewiary i waszej siły.
Zamilkł. Po chwili usłyszeliśmy cichy okrzyk:
— Ach! jakże silni są ludzie bez wiary!
— Niema tu nikogo prócz ciebie, radżo, i nas trzech — rzekł spokojnie Hollis, który leżał wciąż nieruchomo z głową wspartą na łokciu.
— Wiem — rzekł Karain. — Nie gonił tu za mną nigdy. Przecież mądry człowiek zawsze mi towarzyszył. Ale odkąd zmarł stary mędrzec, który znał moją niedolę, słyszałem tamten głos każdej nocy. Zamknąłem się na wiele dni w ciemnościach. Dochodziły mnie strapione szepty kobiet, szum wiatru i bieżącej wody, szczęk broni w ręku wiernych mężów, ich kroki — i jego głos!... Blisko... tuż! W samo ucho! Poczułem go dziś koło siebie... oddech jego owionął mi szyję. Wyskoczyłem na dwór bez krzyku. Wszyscy naokoło spali spokojnie. Pobiegłem ku morzu. Leciał u mego boku bez najlżejszego szmeru, szepcząc, szepcząc dawne słowa — szepcząc mi do ucha dawnym głosem. Wbiegłem w morze; popłynąłem ku wam z krissem w zębach. Ja, zbrojny mąż, uciekłem przed tchnieniem — do was. Weźcie mnie do waszego kraju! Stary mędrzec umarł, a z nim przepadła moc jego słów i zaklęć. I nikomu nie mogę nic powiedzieć. Nikomu. Niema tu nikogo, ktoby był na to dość wierny i dość mądry — na to aby wiedzieć! Tylko przy was, niewiernych, nieszczęście moje rozpływa się, jak mgła pod okiem dnia.
Zwrócił się ku mnie.
— Pójdę za tobą! — krzyknął, hamując głos. — Za tobą, który znasz tylu z pomiędzy nas. Chcę rzucić ten kraj — mój lud... i jego — tam!
Wyciągnął drżący palec, wskazując na chybił trafił gdzieś poza siebie. Ciężko nam było znieść widok tej obnażonej niedoli. Hollis patrzył w niego z uwagą. Zapytałem łagodnie:
— Gdzie jest niebezpieczeństwo?
— Wszędzie poza tem miejscem — odrzekł ponuro. — Gdziekolwiek tylko się znajdę. On czeka na mnie na ścieżkach, pod drzewami, przy łożu, gdy kładę się na spoczynek — wszędzie — tylko nie tutaj.
Powiódł wzrokiem po małej kabinie — po malowanych belkach i przybrudzonej politurze przepierzeń; obejrzał wszystko naokoło, jakby odwołując się do obcości i lichoty tego otoczenia, do nieporządnej zbieraniny nieznanych przedmiotów, co należą do zagadkowego życia, pełnego wysiłku, mocy, zabiegów, niewiary — do potężnego życia białych ludzi, które toczy się twardo i nieodparcie na krawędzi zewnętrznego mroku. Wyciągnął ramiona, jakby chciał objąć to życie wraz z nami. Czekaliśmy. Wiatr i deszcz ustały; cisza nocna wokół szkunera była tak głucha jakby nas otaczał martwy świat, złożony w grobie z chmur na wieczny spoczynek. Spodziewaliśmy się, że Karain zacznie mówić. Od chęci zwierzenia się drgały mu wargi. Są ludzie, którzy twierdzą, że Malaj nie odezwie się szczerze do białego człowieka. To błąd. Żaden człowiek nie przemówi do swego pana; lecz do wędrowca i przyjaciela, który nie przybywa, aby pouczać, albo rządzić, który niczego nie wymaga i zgadza się na wszystko — wobec takiego przyjaciela padają szczere słowa u ognisk obozowych, we wspólnej samotności morza, w pobrzeżnych osadach, w miejscach wypoczynku otoczonych lasami — słowa nie zważające na rasę czy kolor skóry. Jedno serce mówi — drugie serce słucha; a ziemia, morze, niebo, przelotny wiatr lub liść chwiejący się na gałęzi słuchają także błahej opowieści o brzemieniu życia.
Przemówił wreszcie. Niepodobna oddać wrażenia, jakie wywarły na nas jego dzieje. Jest to wrażenie niezniszczalne, choć żyje tylko we wspomnieniu, a głębia jego i wyrazistość nie może być objawiona tym, co go nie zaznali — tak jak niepodobna podzielić się z nikim wzruszeniem we śnie przeżytem. Trzeba było widzieć wrodzoną wspaniałość Karaina, trzeba było znać go przedtem — i patrzeć na niego w owej chwili. Chwiejny półcień małej kajutki; nazewnątrz głucha cisza, skroś którą dochodziło tylko pluskanie wody o boki szkunera; blada twarz Hollisa o spokojnych, ciemnych oczach; energiczna głowa Jacksona, ujęta w dwie wielkie dłonie i długa, żółta jego broda, spływająca na struny gitary zostawionej na stole; wyprostowana i nieruchoma poza Karaina, jego głos — wszystko to wywierało wrażenie, którego zapomnieć niepodobna. Siedział naprzeciw nas po drugiej stronie stołu. Ciemna głowa i bronzowy tors widniały nad matową taflą drzewa, lśniące i nieruchome, jak odlane z metalu. Tylko usta poruszały się, a oczy żarzyły, gasły, jaśniały znów lub patrzyły ponuro w przestrzeń. Słowa jego płynęły wprost z udręczonego serca. Snuły się cicho, niby smutny szmer bieżącej wody; czasem brzmiały rozgłośnie, jak łoskot wojennego gongu — albo wlokły się powoli jak znużeni wędrowcy — albo gnały naprzód zdjęte trwogą.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.