Karain: wspomnienie/Epilog

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Karain: wspomnienie
Pochodzenie Opowieści niepokojące
Wydawca Wacław Czarski & Ska
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Jan Cotty“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Karain: A Memory
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Lecz pamięć o nim nie zaginęła. W kilka lat później spotkałem na Strandzie Jacksona. Wspanialszy był niż kiedykolwiek. Górował wysoko nad tłumem. Broda jego była złota, twarz czerwona, oczy niebieskie; na głowie miał szerokoskrzydły kapelusz, ale brakowało mu kołnierza i kamizelki; wyglądał porywająco! wrócił dopiero co do domu — wysiadł na ląd tego samego dnia! Nasze spotkanie utworzyło wir w prądzie ludzkości. Śpieszący się ludzie wpadali na nas, potem obchodzili nas wkoło i wreszcie odwracali się raz jeszcze, aby spojrzeć na tego olbrzyma. Usiłowaliśmy wtłoczyć siedem lat życia w siedem wykrzykników, poczem, nagle zaspokojeni, ruszyliśmy statecznie jeden obok drugiego, udzielając sobie najświeższych nowin. Jackson rozejrzał się jak człowiek szukający znaków wodnych na morzu i stanął przed wystawą Blanda. Miał zawsze namiętność do broni palnej, zatrzymał się więc i przyglądał rzędowi sztucerów, doskonałych i srogich, wyciągniętych w szereg za taflą tkwiącą w czarnej ramie. Stałem obok niego. Zapytał nagle —
— Czy pamiętasz Karaina?
Skinąłem głową.
— Przypomniało mi go to wszystko — ciągnął z twarzą tuż przy szkle... i widziałem jak drugi Jackson, potężny i brodaty, patrzy w niego z natężeniem z pomiędzy ciemnych i gładkich rur, które umieją leczyć tyle złudzeń.
— Tak; to mi go przypomniało — ciągnął powoli. — Czytałem dziś rano dzienniki; walczą tam znowu. Karain tkwi w tem napewno. Już on potrafi dopiec tym caballeros. No, szczęść mu Boże, biedakowi! Był doprawdy zdumiewający.
Szliśmy dalej.
— Ciekawy jestem, czy też czar okazał się skuteczny — pamiętasz, naturalnie, czar Hollisa. Jeśli był skuteczny, to nie zmarnowano nigdy sześciu pensów z lepszym skutkiem. Biedak! Czy też pozbył się na dobre tego swojego przyjaciela? Mam nadzieję, że tak... Czy wiesz, zdaje mi się czasem, że — —
Stanąłem i popatrzyłem na niego.
— Widzisz... Chodzi mi o to, czy... ta historja — rozumiesz?... Czy to mu się doprawdy wydarzyło?... Jak myślisz?...
— Mój drogi — zawołałem — byłeś za długo poza krajem. Cóż za pytanie! Spójrz tylko na to wszystko.
Wodnisty blask zajaśniał na zachodzie i zagasł między dwoma rzędami murów; łamane zbiorowisko dachów, kominy, złote litery rozpełzłe po frontach domów i ciemny połysk okien — wszystko trwało zrezygnowane i markotne pod zstępującym mrokiem. Cała długość ulicy, głębokiej, jak studnia, i wąskiej, jak korytarz, pełna była ciemnego i nieustannego ruchu. Do uszu bił gwałtowny szelest i tupot szybkich kroków, przy wtórze głuchego i rozległego szmeru — szmeru o słabem tętnie, złożonego jak gdyby z gorączkowych oddechów, bijących serc, zdyszanych głosów. Niezliczone oczy spoglądały przed siebie, nogi poruszały się spiesznie, płynęły bladawe twarze, kołysały się ramiona. A ponad tem wszystkiem wąski, poszarpany pas nieba przesłoniętego dymem wił się między wysokiemi dachami, rozpostarty i nieruchomy, jak zbrukany sztandar powiewający nad zbiegowiskiem motłochu.
— Ta-a-a-k — rzekł Jackson w zamyśleniu.
Wielkie szprychy dwukołowych dorożek obracały się zwolna u skraju chodników; bladolicy młodzian wlókł się znużony u boku swojej laski, a poły jego płaszcza trzepotały się niemrawo w pobliżu pięt; konie stąpały ostrożnie po śliskim bruku, podrzucając łbami; dwie młode panienki o błyszczących oczach przeszły, żywo rozmawiając; piękny, stary pan o czerwonej twarzy kroczył miarowo i głaskał białego wąsa; sznur wysokich żółtych reklam z niebieskiemi literami zbliżał się chwiejnie i powoli, niby dziwaczne szczątki rozbitego okrętu, płynące po rzece z kapeluszy.
— Ta-a-a-k — powtórzył Jackson. Jego niebieskie oczy spoglądały na wszystkie strony, pogardliwe, rozbawione i twarde, jak oczy chłopca. Niezgrabny łańcuch czerwonych, żółtych i zielonych omnibusów toczył się, kołysząc, potworny i jaskrawy; dwoje obszarpanych dzieci przebiegło drogę; grupka brudnych mężczyzn z czerwonemi chustkami na gołych szyjach czyhała na boku, rozgadana plugawie; stary człowiek w łachmanach stał w błocie z twarzą pełną rozpaczy, wrzeszcząc przeraźliwie tytuł jakiegoś dziennika; a w oddali, wśród ruchliwych łbów końskich, tępego połysku uprzęży i tłoku lśniących karet, widniał ciemny policjant w hełmie, wyciągający sztywne ramię u skrzyżowania ulic.
— Tak; widzę to wszystko — rzekł powoli Jackson. — Mam to przed oczami; słyszę jak dyszy, biegnie, toczy się; potężne jest i żywe; zmiażdżyłoby cię, gdybyś się nie pilnował; a jednak — niech mnie powieszą, jeśli to dla mnie równie jest realne jak... jak tamto drugie... to znaczy — historja Karaina.
Myślę, że Jackson stanowczo za długo przebywał poza domem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.