Kara Boża idzie przez oceany/Część V/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Kara Boża idzie przez oceany
Część Część V
Rozdział II.
Wydawca Spółka Wydawnictwa Polskiego w Ameryce
Data wyd. 1896
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Jesteśmy znów w Ameryce.
Tuż obok Chicago znajduje się ciche i utopione w zieleni przedmieście Evanston, siedziba uniwersytetu i miejsce zamieszkania wielu byznesistów i urzędników, pracujących w samem Chicago.
Godzina 11ta rano.
Szczepan Homicz i dr. Gryziński dopiero co wysiedli z pociągu podmiejskiego — i idą powoli przez jedną z cienistych alei miasteczka. Szczepan wygląda, jak zwykle, tylko z oczu jego bije ożywienie i nadzieja. Gryziński, odkąd go nie widzieliśmy, zmienił się ogromnie. Zupełny teraz z niego „gentleman”. Ubiera się wykwintnie; wygląda bardzo poważnie; mówi z pewnem wyszukaniem.
W tej chwili zatrzymał się — i mówi do Homicza, wskazując laską:
— Tak.... to tutaj.
W poprzecznej alei, w kierunku przez niego wskazanym, znajduje się niewielka murowana willa z pięknym renesansowym frontem, przybranym w marmur, przystrojonym balustradą i całym oplecionym w kwiaty i bluszcze. Wchodzą na ganek willi. Na drzwiach blacha mosiężna — i prosty napis: „R. Robbins”.
Dr. Gryzyński zadzwonił.
Za chwilę, wprowadzeni przez niemłodą, poważną kobietę w białym, tiulowym czepeczku, znaleźli się w dużym i widnym gabinecie o meblach skórą obitych, z wielkiem biurem pośrodku. W drugim kącie pokoju widniała szafa dębowa oszklona, pełna ksiąg.
— Mr. Robbins będzie za chwilę — rzekła kobieta i znikła.
Szczepan obejrzał się uważnie po pokoju.
— I to ma być biuro tego czarodzieja 19go wieku, odkrywcy najbardziej ukrytych myśli i najzawilszych tajemnic! Wyobrażałem to sobie inaczej....
Gryziński uśmiechnął się lekko.
— Pozory najczęściej są omylne....
W tej chwili drzwi w głębi pokoju skrzypnęły — i ukazał się w nich człowieczek niewielki, o twarzy nic nie mówiącej, wieku średniego. Zwracały uwagę tylko jego włosy, rude, niemal płomieniste — i jakiś sarkastyczny uśmiech, który, zdawało się, przyrósł mu do twarzy.
Dr. Gryziński, który już znał gospodarza, przedstawił Homicza Robbinsowi.
Ten powitał uprzejmie przybyłych; przez chwilę spoglądał uważnie na Szczepana, jak gdyby chcąc sobie dobrze zapamiętać jego rysy; wreszcie zacierając ręce, mruknął pod nosem:
— Acha.... wiem już.... wielka przyszłość.... wynalazki.
Siedli potem wszyscy.
Mr. Robbins wyjął z którejś szuflady ogromnego biurka plikę papierów — i zapytał, zabawnie mrugając do Gryzińskiego:
— Sprawa Ślaski?...
— Tak.
— Zabójstwo i kradzież na $300,000 z Banku „Merchant’s Loan & Trust Co“ w New Orleans w r. 1867 — recytował dalej Robbins, zaglądając do papierów — Stefan Ślaski skazany na śmierć.... Ma być niewinny.
Tu zatrzymał się i przyłożył palec do czoła.
— Dać wskazówki i rozplatać zagadkę sprawy! — rzekł po chwili, podnosząc swą rudą główkę do góry i wlepiając wzrok w sufit.
— Tak jest — przytaknął mu znowu dr. Gryziński.
Szczepan zaś mimowoli uśmiechnął się.... Wielkiem jakiemś dziwadłem zdawał mu się ten ekscentryczny człowieczek, którego najpoważniejsze referencye zaleciły mu, jako mistrza od odgadywania tajemnic kryminalnych.
Gdy po przybyciu Gryzińskiego do Chicago odbyli oni obydwaj walną naradę z szefem chicagoskiej agencyi detektywów, który tak dzielnie zasłużył się już Homiczowi, musieli przyznać wszyscy trzej, że sprawa, pomimo listu Kaliskiego i ostatnich raportów Fosa i Gogginsa z New Orleans, jest niejasna.
Wtedy szef detektywów poradził im udać się do Robbinsa.
Miał to być człowiek cudowny w swoim rodzaju. Detektywem z profesyi nie był; żył sobie z majątku własnego w zaciszuem Evanston, a zajmował się trudnymi procesami kryminalnymi — z amatorstwa. Prowadzenie śledztwa pozostawiał zresztą komu innemu. Sam rozwiązywał zagadki przy pomocy kombinacyj umysłowych — i bardzo rzadko brał się do pracy czynnej. Był to dziwak skończony. Zresztą bystrość umysłu miał posiadać niesłychaną.
Nie ostała się przed nim żadna najzawilsza zagadka.
Do tego to człowieka zwrócił się z polecenia Homicza już przed dwoma tygodniami dr. Gryziński.
Pomimo zapowiedzianego z góry znacznego wynagrodzenia pieniężnego, a może właśnie dla tego, Robbins przyjął go dość kiepsko.... Słuchał relacyi o sprawie niedbale, a nawet z początku nie uważał jej za dość interesującą i godną swego zajęcia (nb. brał tylko takie sprawy, które mu się podobały). Twierdził nawet, że na razie zajęty jest inną sprawą, której nie może porzucić. Dopiero gdy usłyszał nazwisko Homicza, zmiękł. Kazał Gryzińskiemu zostawić papiery — i obiecał odpowiedź za tydzień.

I istotnie, w tydzień potem nadesłał Gryzińskiemu te dwa słowa:
„....All right. — Wezmę to. Sprawę „dyamentów Orsetti“ kończę w tych dniach i będę miał czas. We czwartek, za tydzień, proszę być u mnie z tym drugim panem, o 11ej rano punkt.—
Robbins.

Wizyta Gryzińskiego i Homicza u Robbinsa była właśnie następstwem tego listu.
Widzieliśmy, jakie dziwne wrażenie zrobił on na Homiczu. Po wygłoszonych przez Robbinsa słowach zapanowało milczenie. Mały człowieczek, zdawało się, zapomniał o obecności dwóch swoich gości. Po sztukateryi sufitu nad jego biurkiem łaziła mucha; otóż zdawało się, że w tej chwili cała jego uwaga skupiła się na obserwowaniu tej muchy....
Siedział tak nieruchomo minut parę.
Gdyby nie oczy otwarte, sądzićby można, że śpi.... Wreszcie jednak ocknął się. Zamruczał coś niezrozumiale pod nosem i zaczął przeglądać papiery, które niedawno wyjął z szuflady. Ołówkiem robił na nich jakieś znaczki, krzyżyki i hieroglify.
Gdy skończył, rzekł:
— Przepraszam za chwilę zwłoki.... Mam pewne metody pracy, które mogą dziwić panów, ale to moja słabostka, którą mi wybaczycie. Możemy przystąpić do byznesu.
Gryziński chciał zacząć mówić, ale Robbins nie pozwolił.
— Chcesz pan opowiedzieć przebieg sprawy — rzekł — to zbyteczne. Znam ją tak dobrze, jak panowie, z tych papierów... Potrzebne mi tylko niektóre dodatkowe informacje. Będę pytał; proszę mi łaskawie odpowiadać.
Obaj, Gryziński i Homicz, skinieniem głowy wyrazili zgodę.
— A więc — pytał Robbins — co się stało z osobistością, noszącą ciekawe nazwisko Bolo L. Kaliskiego? O ile widzę z papierów, jegomościa tego kazaliście panowie śledzić. Jaki rezultat tego śledztwa? Co robi? gdzie się obraca?
Pytanie było skierowane do Homicza, on też odpowiedział:
— Dziś rano, właśnie przed chwilą odebrałem raport od mojej agencyi. Zawiera on pierwszą o Kaliskim wiadomość. Przez dwa tygodnie poszukiwano go napróżno. Dopiero dziś rano zatelegrafował jeden z detektywów agencyi, aż z St. Joseph, Mo., że znalazł naszego ptaszka.... Pyta o dyspozycyę: czy ma go kazać aresztować? Proszę, oto raport.
Homicz podał papier Robbinsowi.
Ten aż podskoczył na krześle.
— Co za pomyślny traf! — zawołał — szczęście nam sprzyja.... I co odpowiedziała agencya swemu człowiekowi?
— Jeszcze nic stanowczego... Kazała mu czekać. Ostateczną decyzyę odłożyłem do widzenia się z panem.
— Bardzo dobrze.... bardzo dobrze — odrzekł Robbins, zacierając ręce — To prawdziwa przyjemność mieć do czynienia z ludźmi inteligentnymi. A teraz siadaj pan przy biurku....
Sam podniósł się z krzesła — i wskazał mu swoje miejsce. Homicz, jakkolwiek zdziwiony, był posłuszny.
— I napisz pan telegram do swej agencyi tej treści: „Nie aresztować, pod żadnym pozorem! Posłać zaraz, w tej chwili, drugiego zdolnego agenta do St. Joseph, do pomocy pierwszemu; człowieka z oczu nie tracić; dalsze dyspozycye będą.”
Homicz napisał.
Robbins zadzwonił teraz; do gabinetu weszła niemłoda kobieta, która wprowadziła tu przed chwilą Homicza i Gryzińskiego.
— Niech chłopiec odniesie to zaraz do biura telegraficznego — rzekł Robbins.
Po chwili siedział znów przy biurku i mówił, zacierając ręce:
— To jedno.... A teraz punkt drugi. Czy niema wiadomości o Morskim?
Teraz odpowiedział mu Gryziński.
Sprawa z Morskim stoi bardzo źle. P. Robbins wie, że już przed półtora tygodniem, w trzy dni po strzelaninie w szulerni, zniknął on w tajemniczy sposób ze szpitala. Homicz zaraz zgłosił się do szpitala z żądaniem widzenia się z Morskim, ale ten był tak słaby, iż lekarze na razie na wizytę ową nie pozwolili. Homicz czekał. Widzenie się ich miało wreszcie nastąpić, gdy oto w noc poprzedzającą ten fakt, Morski w niespodziewany sposób zniknął ze szpitala.... Powiedziano mu przedtem, że Homicz żądał widzenia go — i Morski bardzo był nawet z tego zadowolony. Ale nad wieczorem dostał jakiejś febry czy nawet delirium.... Widział jakieś strachy — i krzyczał tak, że z trudem go uspokojono. Rano znaleziono łóżko próżne. On sam zginał.... Gdzie podział? — nikt nie wie.
Te wszystkie okoliczności były już wiadome Robbinsowi. To też Gryziński objaśnił teraz tylko to, że pomimo wszelkich poszukiwań i starań, niema o Morskim dotąd żadnej wieści. Była to istotnie przeciwność bardzo poważna.
Robbins na słowa Gryzińskiego skrzywił się nielitościwie tak, że przez chwilę był podobny do orangutanga — i rzekł:
— To źle... bardzo źle.
Zaczął się potem drapać energicznie po za lewem uchem. Naraz roześmiał się i twarz mu się rozjaśniła. Wyglądało to tak, jak gdyby z za ucha wydrapał jakąś nową ideę, bo zawołał:
— All right... Znajdziemy go.
Paru jeszcze informacyj zażądał Robbins od Homicza i jego towarzysza.
Co słychać od Foxa i Goggina z New Orleans? — Nadeszły kopie dwóch raportów, przesłanych przez tę agencyę Jadwidze. Niewiele te raporta przynoszą nowego. Ów rocznik gazety, tak potrzebny dla dokładnej relacyi z procesu Ślaskiegu, jakoś wydostać im trudno. Wyślizguje im się z rąk, jak węgorz... Obawiają się, że ktoś, mający w tem interes, chciałby ten rocznik zniszczyć. W każdym razie cena rocznika podnosi się. Ktoś go formalnie licytuje. Jeden i drugi raport kończy się żądaniem pieniędzy od Jadwigi.
Homicz podał obydwa raporty Robbinsowi.
Ten przejrzał je, przypatrywał się przez chwilę papierowi i literom, skrobał paznogciem, wreszcie nawet podniósł papiery do nosa, jak gdyby je obwąchiwał.
— Oszuści! — mruknął wreszcie pod nosem i rzucił raporty na stół.
Jeszcze miał parę pytań.
Czy Homicz znał kiedy barona Felsensteina? Nie. Czy słyszał o nim? Tak.... Szczepan powtórzył tutaj w paru słowach to, co mu opowiadała Jadwiga o dawniejszym jej stosunku z Konradem i o tem, jak ten stosunek został zerwany przez jego ojca barona Alberta.
— Ach....ach... ach.... — mówił Robbins, słysząc tę opowieść.
Dalej pytał: — Czy Mallory wrócił już z Anglii? — Nie.... i nie wiadomo, czy kiedy wróci. Czy nie byłoby sposobu skłonienia go do powrotu do Ameryki?... Tu Homicz zamyślił się głęboko — i rzekł:
— Być może.
Robbins spojrzał nań bardzo znacząco, ale już dalej tej sprawy nie poruszał. Zapytał jeszcze, czy Homicz na własną rękę nie poszukiwał Mulata Cummingsa, czyściciela obuwia, świadka, o którym wspominają raporta Fosa i Goggina? — Nie, Homicz nie wpadł na tę myśl.
— Szkoda! — rzekł krótko Robbins.
Teraz już miał dość informacyj.
Poprawił się na krześle przy swem biurku, zadarł do góry głowę — i rzekł:
— No, teraz możemy przystąpić do wyświetlenia sprawy....
Wyglądał jakoś poważnie i imponująco, mówiąc te wyrazy, aż Gryzińskiemu mimowoli zatrzymało się na ustach pytanie, które chciał mu rzucić.
— Czy to nie zawcześnie?
Pytanie to odgadł jakąś dziwną intuicyą mały człowieczek. Bo podniósł nad wzrok surowy i odrzekł na niewypowiedziane pytanie:
— Nie.... nie za wcześnie. Sprawę całą mam tu w głowie, tak jasno, jakbym czytał o mej raport urzędowy — i to co o niej wiem, w paru słowach opowiem.
— A więc mogę panom stanowczo powiedzieć — zaczął znów po chwili Robbins Że skazany na śmierć w r. 1867 Stefan Ślaski był niewinnym. Moralny tego dowód, dowód najwyższy, znajduję w owym liście czy pamiętniku, który pan — wskazał na Holmicza — tak szczegółowo mi streścił, na zasadzie opowiadań jego córki.... Wielebym dał, ażebym mógł widzieć i choćby w przekładzie, przeczytać cały ten pamiętnik. Wyobrażam go sobie... Jeśli nie jest zniszczony, znajdę go — i wtedy będę prosił panów o podarowanie mi w nagrodę za moją pracę tego dokumentu, tak ciekawego dla badacza natury ludzkiej w jej kontorsyach, w walce z przeciwnościami życiowemi. Pamiętnik ten, pisany przez niewinnego, a jednak skazanego na śmierć hańbiącą, tę spowiedź umęczonego, kreśloną dla Boga i istot najdroższych, włączę, jako jedną z najdroższych relikwij, do mego zbioru niezwykłych i cennych pamiątek, odnoszących się do cierpień i zwyrodnienia ludzkości, jak się one wyrażają w niezliczonych szeregach zawiłych i ponurych proce ów kryminalnych....
Gdy Robbins mówił te słowa, zdawało się, że postać jego przeobraziła się.
Wyprostował się; oczy jaśniały mu zapałem; głos dźwięczał siłą. Wypiękniał i spoważniał w oczach swych gości ten mały człowieczek. Dopiero teraz Homicz pojął, że w tem ciele duży duch może gościć.
— Przepraszam, że odbiegam od przedmiotu. — ciągnął po chwili zawieszenia głosu Robbins — ale myśl sama o tym dokumencie wzrusza mnie głęboko. W ogóle, ponieważ nam wypadnie pracować nad tą sprawą przez pewien czas razem, chciałbym, ażebyście panowie poznali moje właściwości, jakkolwiek są one dziwne.... Widzicie przed sobą nie policyanta z zawodu lub upodobania, bynajmniej! Nie mam ani celu ani ambicyi uchodzenia za najdoskonalszego w świecie ogara policyjnego, który zdoła trafić na każdy ślad lub odkryć każdą najbardziej zawiłą plątaninę faktów. Nie pracowałem nigdy w policyi. Kształciłem się dla karyery naukowej — i przed laty zajmowałem katedrę profesora filozofii i psychologii na uniwersytecie w New Yorku. Jako psycholog, poświęcałem się badaniu cierpienia i występku — i przedmiot ten wziął górę nademną.... Porzuciłem katedrę — i pracuję nad nim od lat dwudziestu paru. Pracuję teoretycznie i praktycznie, a moją praktyką są właśnie trudne i ciekawe sprawy kryminalne, z któremi od czasu do czasu zwracają się do mnie pp. detektywi z profesyi.
Teraz i Homicz i Gryziński zrozumieli — i spojrzeli z uszanowaniem na małego człowieczka.
On zaś ciągnął dalej:
— Owocem mej pracy teoretycznej będzie dzieło, dziś już prawie na ukończeniu się znajdujące, dzieło, jak mniemam, pomnikowe: „O cierpieniu i występku”. Praktycznym owocem mych trudów jest zbiór pamiątek i dokumentów, odnoszących się do tej kwestyi, zbiór, jakiemu równego nie znajdziecie na świecie. Znajduje się on tam — wskazał drzwi boczne — w testamencie zapiszę go ludzkości... Jedną z pereł w tym zbiorze będzie właśnie rękopism Slaskiego.
Zatrzymał się — i westchnął.
— Jeśli tylko nie został zniszczony!
Po chwili mówił dalej:
— Teraz rozumiecie mnie panowie, chociaż nie zupełnie jeszcze.... A chcę, abyście mnie poznali dobrze. Szczególniej idzie mi o pana — dodał, zwracając się do Homicza — Słyszałem wiele o panu i czuję, że jeśli pójdziesz dalej w raz obranym kierunku, staniesz się pan jednym z ludzi, torujących nowe drogi ludzkości.... jednym z duchów mnie bratnich, choć w innym zakresie.
Homicz na te słowa pochlebne zarumienił się, jak panienka — i gorąco uścisnął diod podaną mu przez Robbinsa.
— Otóż — ciągnął dalej ten ostatni — muszę panom wyznać, że ciągła praca w dziedzinie boleści i błędów ludzkich, ciągłe rozmyślanie nad kontorsyami ducha ludzkiego, uczyniły ze mnie istotę nadmiernie wrażliwą.... Czuję zbyt głęboko — i cierpię razem z tymi, których cierpienia badam. Wzruszam się zbyt głęboko i nieraz już obawiałem się, że ta moja nadczułość może mnie zabić... Z tej wrażliwości zresztą wynika jasność, którą potrafię widzieć tam, gdzie inni dostrzegają tylko ciemności....
Zamilkł. — Gryziński i Homicz czekali w milczeniu.
— Jeszcze raz przepraszam — zaczął znów po chwili — za odstąpienie od przedmiotu.... To było konieczne. Teraz obiecuję nie mówić o niczem innem, tylko o sprawie. Otóż rzekłem już, że Śląski został skazany niewinnie. Dowodem jego list, ale jest to dowód moralny, dla nas tylko. Dla zwykłych sędziów on niedostateczny, choćby nie został ukradziony i zniszczony, choćby go można było przedstawić w oryginale. Córka skazanego chce zapewne żądać przywrócenia czci imieniu jego w drodze sądowej. Czy tak? — zapytał, kierując wzrok ku Homiczowi.
Homicz odpowiedział skinieniem: tak.
— Otóż, o ile znam prawo, a poznać się z niem musiałem w toku moich badań, sprawa to bardzo mozolna i trudna.... Wyrok raz zapadły zwalić trudno; ma on za sobą powagę rzeczy osądzonej. Trzeba nie przypuszczeń, ale dowodów.... Zebrać je po latach tylu bardzo trudno. Pomimo to zbierzemy je.
— Jaki plan sz. pan ma w tym kierunku? — zapytał teraz Gryziński.
— Zaraz będziemy o tem mówili.... Najpierw jednak opowiem panom, jaką jest historya zbrodni według tego, jak ja ją sam sobie wyobrażam, jak ją raczej odczuwam moim zmysłem duchowym. W sprawie tej znamy już pięć osób, nie licząc Kaliskiego. Między tymi ludźmi rozegrała się rzecz cała. W procesie byli niewątpliwie i inni świadkowie, ale czuję, że tych pięciu to główni aktorowie. Wskazuje to moje jasnowidzenie i logika.
Oto, co mówi logika:
Ślaski nie spełnił zbrodni zabójstwa — i nie ukradł pieniędzy i brylantów. Ktoś jednak uczynić to musiał. I nietylko uczynił, ale nawet postarał się obrócić tak wszelkie pozory, że wina Śląskiego dla sądu stała się niewątpliwą. Kto to mógł uczynić? Tylko człowiek, który dobrze znał Śląskiego i mógł mieć dostęp do jego mieszkania; człowiek, który wiedział, że danej nocy w skarbcu przechowaną była znaczniejsza suma pieniędzy — i wreszcie taki, który wiedział, na jaki wyraz zamknięto kasę ogniotrwałą. Zdaniem mojem, wszystko to nie mogło być połączone w jednym człowieku; zbrodnia musiała być spełnioną, a w każdym razie obmyśloną tylko przez osób parę....
— Istotnie, myśl trafna! — przerwał Gryzińki.
— Tak jest.... panie łaskawy — zaowadził dalej Robbins — Było w tem ludzi paru, dwóch, trzech może.... I ludźmi tymi byli: baron Adalbert czyli obecnie wspaniały i znakomity baron Albert von Felsenstein; dalej Ludwik Miller, inaczej Morski, dzisiaj farmer ze Stanu Missouri (jak sam mówi), dokładniej z pobytu niewiadomy — i wreszcie p. Andre w J. Mallory, dziś bawiący chwilowo w Anglii, magnat przemysłowy z Pennsylvanii.
Dwa okrzyki zdziwienia odpowiedziały na ostatnie słowa małego człowieka.
— Czy podobna? — pytał Homicz — Co się tyczy starszego Felsensteina, podejrzewałem jego winę niemal od pierwszej chwili, gdy mi opowiedziała swą historyę panna Jadwiga. Nieomal pewności nabrałem odtąd, gdym w osadzie X. przez ramię Kaliskiego odczytał początek jego listu do Berlina.... Oskarża go wreszcie stanowczo chicagoski list tego łotra, którego brulion posiadamy. Ale Morski uczestnikiem zbrodni? Ale Mallory.... Czy to tylko podobna, czy podobna?!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.