Justka/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Justka
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1885
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pan Zygmunt Nabrzeski, który za najlepszych czasów wiódł życie napół osłonięte, nie lubiąc aby w nie zaglądano, utrzymując się z pracy, do której się nie przyznawał, przechodząc od jednej do drugiej, naprzemiany ukazując się w salonach, do których mu urodzenie i wychowanie dawały prawo, a potem znikając z oczów i tułając się po zakątkach, z których wycierania chlubić się nie mógł — pan Zygmunt po zniknięciu Justki, do której był przywiązany, choć nie zmysłowie, ale namiętnie, zdawało się, że stracił głowę, ochotę do życia i wszelką energią. Zaniedbywał się, dopiero ostateczna potrzeba zmuszała go wziąć się do czego, z niechęcią i wstrętem. Szydził, urągał wszystkim nielitościwie. Stał się nieprzyjemnym w towarzystwie, opryskliwym, nieznośnym.
Postarzał na twarzy, zaniedbał się w ubraniu, pozrywał stosunki i zachował te tylko, które mu nieodzownie były potrzebne do zarabiania na chleb, ale i w tych tak mało sobie zaskarbiał względów, tak był nieugłaskanym, dziwacznym, iż gdyby nie nadzwyczajne zdolności i trudność zastąpienia go, niktby pewnie posługiwać się nim nie chciał.
Ale odznaczał się tem, że widział prędzej i jaśniej niż drudzy, że pracował szybko, i że na jego dyskrecyą, słowo, uczciwość można było rachować z pewnością.
Miał on swych chlebodawców, którzy się nim nie chlubiąc, nie przyznając do niego, dawali mu prace potajemnie, a potem się z nią, jak z własną, nosili, na co on pogardliwie się uśmiechał.
Nikt nigdy nie wiedział, gdzie go szukać, ani co robił. Ponieważ te najemnicze prace były mu po większej części wstrętliwe, więc gdy jedna z nich przyniosła mu tyle, aby czas jakiś mógł odpoczywać — nie podejmował się nowych — próżnował, jadł, pił, nie oszczędzał wcale, bawił się, tracił, stroił, a gdy się środki wyczerpały, zmuszony, szedł pod jarzmo.
Wiedział on sam, że to było marnowaniem życia i do niczego nie prowadziło — lecz tak nie wierzył w to, ażeby się mógł czegoś dobić, tak nie dbał o swą przyszłość, że z obojętnością cyniczną, wlókł się bezmyślnie tą drogą. Miał przytem czasem fantazye, które drogo kosztowały.
Bankier B. polecił mu napisanie memoryału w sprawie zawikłanej, która wymagała długich studyów przygotowawczych; kilka miesięcy, potrzeba było strawić na to poszukiwanie materyałów. Cena pracy była umówioną i wynosiła stosunkowo niewiele, ale w miarę tego, jak się opłacają literackie i naukowe roboty, była jednak dosyć znaczną. Zygmunt z nadzwyczajną pilnością i starannością wygotował memoryał. Było tego kilkadziesiąt arkuszy. Odniósłszy do przejrzenia bankierowi, w kilka dni przyszedł do niego, potrzebując pieniędzy.
Obejście się jego z tymi panami, którzy się talentem i nauką posługiwali, było wcale nie uniżone i nie pokorne. Stawał z nimi na stopie poufałości i równości, co niektórych oburzało.
Memoryał leżał właśnie na biurku bankiera, gdy Zygmunt wszedł do jego kancellaryi. Przywitanie było z jednej strony uprzejme, z drugiej szorstkie.
— Potrzebuję pieniędzy — rzekł — przejrzałeś pan memoryał?
— Tak jest i muszę przyznać, że przeszedł moje oczekiwania — odparł słodko bankier — tylko, kochany panie, niespełna trzydzieści arkuszy — i tysiąc rubli!
Zygmunt się zarumienił i usta mu się ścisnęły, ściągnęły.
— Cena była umówiona — rzekł zimno.
— Sądziłem, że będzie obszerniejszy — odparł bankier — siedmset pięćdziesiąt....
Nie miał czasu dokończyć, kiedy Zygmunt, memoryał swój wziąwszy z biurka, nic nie mówiąc, zwinął go, poszedł do kominka, na którym płonął ogień wielki, i rzuciwszy go tak, aby wyrwać nie było można, nie spojrzawszy na bankiera, nie pożegnawszy go, świszcząc, wyszedł z pokoju. Od tej chwili znać go nie chciał. Bankier był wściekły.
Podobnych przygód więcej sobie opowiadano; i nie dziw, że choć praca jego była wielce pożądaną każdemu, obawiano się człowieka. Zygmunt, nie gardząc małemi zajęciami, a dla siebie nie potrzebując wiele, miał z czego żyć, nie robiąc długów, a często jeszcze dzieląc się z biedniejszemi. Bardzo majętna rodzina, kolligaci należący do świata arystokratycznego, wstydzili się tego, na proletaryusza dobrowolnie zeszłego kuzyna, który cynicznie się ze swem ubóstwem popisywał: chciano go żenić, ofiarowywano wygody i rezydencyą, ale on, śmiejąc się, odrzucał.
— Za piernik się nie sprzedam, choćby był pozłacany — odpowiadał.
Mieszkał naówczas p. Zygmunt na Dziekance, w domu wcale niepokaźnym, w dwu pokoikach tak nędznych i zaniedbanych, że ci, co przypadkiem do niego zachodzili, nie mogli się wydziwić obojętności, z jaką znosił to ubóstwo. Utrzymywali niektórzy, iż dla oryginalności się tak opuszczał. Gdy mu się lepiej działo, to jest, gdy miał więcej pieniędzy, jadał po najlepszych restauracyach i był niezmiernie wybrednym: w dniach niedostatku żywił się po kątach, wybierając tylko takie potrawy, któreby nie obudzały wstrętu i nie szkodziły zdrowiu. Jadł prędko, jakby z musu, niewiele, i uciekał potem coprędzej z brudnej restauracyi. Jeśli nie miał roboty, siadywał po bibliotekach albo przedsiębrał długie, nużące przechadzki za miasto.
Zrana, jednego dnia, gdy miał właśnie o rozporządzeniu godzinami jego coś postanowić, zastukano do drzwi i posłaniec publiczny podał mu karteczkę.
Zygmunt, wziąwszy ją obojętnie do rąk, poznał charakter, bardzo się odznaczający, panny Jolanty, która do niego teraz prawie się nigdy nie zgłaszała.
Wspomnienie Justki, związane ze starą jej nauczycielką, Justki, którą wspominając, zawsze wzdychał i smutniał — sprawiło, że list otworzył prędko. Stało w nim tylko zagadkowych słów kilka.
Panna Jolanta prosiła Zygmunta, aby do dawnej znajomej i przyjaciółki, o której zapomniał zupełnie, przez litość nad jej osamotnieniem, przyszedł wieczorem na herbatę.
Ani słówka więcej.
Ponieważ od kilku miesięcy p. Jolanta wcale się nie dowiadywała do niego, odezwa ta naprowadziła go na domysł, iż może miała jaką o Justce wiadomość. Tem chętniej więc postanowił ją odwiedzić. Nie wybrał się już za miasto, według pierwszej swej myśli, i cały dzień spędził bez celu przechadzając się po ulicach, a myśląc ciągle prawie o tej przyjaciółce, której mu tak brakło, iż całe życie jego czczem mu się i niezapełnionem wydawało.
Dzień niesłychanie mu się zdał długim; nareszcie o zmierzchu pośpieszył do znajomego domu, który mu tyle chwil szczęśliwych, spędzonych tu, przypominał.
W przedpokoju, zwykle pustym, zdziwiło go dwóch lokai, zajętych przygotowaniami jakiemiś i rozmawiających bardzo wesoło.
Wpuszczono go do saloniku, a naprzeciw niemu wyszła, z dziwnie rozjaśnioną i wypogodzoną twarzą, p. Jolanta.
— Przecież pan byłeś łaskaw sobie przypomnieć, że żyję — rzekła z uśmiechem, — i, mam nadzieję, że tego żałować nie będziesz.
To mówiąc, spoglądała ku drzwiom otwartym drugiego pokoju. Zygmunt się jeszcze nie zebrał na odpowiedź, gdy w nich ukazała się, jak widmo niespodziane — Justka.
Krzyknął i rzucił się ku niej.
Powitanie było braterskie, serdeczne, lecz po wymianie zaledwie pierwszych wyrazów Zygmunt się nie mógł powstrzymać od gorzkich wymówek.
— Trzeba mi przebaczyć — uśmiechając się, odparła Justyna — mam widać we krwi tę skłonność do ucieczki.
— Cóż się z panią działo! Jak daleko i dokąd ją ta fantazya zaprowadziła?
— Nie opuszczałam kraju, nie wyniosłam się daleko — odpowiedziała Justyna — a myśl moję przyprowadziłam do skutku. Założyłam magazyn, byłam prostą modystką, ubierałam kapelusze, szyłam suknie, służyłam pokornie mojej klientelli, i działo mi się dobrze.
— A towarzystwo? — spytał Zygmunt.
— Zastępowały je książki i fortepian — mówiła Justka. — Wprawdzie w początkach mój sposób życia, odmienny od tego, jaki prowadzą tego powołania panie, obudzał ciekawość, podziwienie i domysły, ale się oswojono i gdym stanowczo drzwi zamknęła, nie dobijano się do nich.
Musiała Justka opowiadać szczegółowo o tem życiu swem, w którem zamiast wypadków, były uczucia, myśli i walka z sobą samą. Przyznała się do tego, że niejeden raz tęsknota ją ogarniała, tak, iż chciała rzucić wszystko, powrócić do Warszawy, ale miała tyle mocy nad sobą, iż się potrafiła przezwyciężyć.
— A jakimże sposobem teraz?
Justka, nie dając mu dokończyć pytania — opowiedziała spotkanie swe z Leonem. Gdyby nie on, lata-by może upłynęły, a nie byłabym wróciła, nie wiedząc, jaki obrót sprawa wzięła.
— Tak tedy my p. Leonowi zawdzięczamy, żeśmy panią odzyskali! — zawołał Zygmunt wesoło.
Wiele mu za to przebaczyć należy, nawet to, że śmiał się w pani zakochać — on!
— A pan co przez ten czas porabiałeś? — wtrąciła, chcąc dalszą o sobie rozmowę przerwać, Justyna, której sama powierzchowność Zygmunta powiadała dostatecznie, iż wciągu tych lat nie podniósł się, nie pokrzepił, ale upadł na duchu i stracił na energii.
— Ja? — odparł Zygmunt — ja? — odpowiedź bardzo trudna. Żyłem bez celu, bez myśli, z dnia na dzień, i dlatego tylko może nie dopuściłem się samobójstwa, że koniec i tak sam przez się przyjść musi, a życie, choćby własne, jest ciekawą tkaniną bałamuctw i nielogiczności.
— Nie rozumiem tego — odpowiedziała Justyna — ażeby człowiek, który tak zdrowo sądzi o wszystkiem, mógł (przepraszam) postępować sobie tak niedołężnie.
— Jedno, co mnie tłómaczyć może — wtrącił Zygmunt, — to młodość moja, której pani nie jest znaną; ona zatarła i zwichnęła całą przyszłość.
— Nie, pan chorujesz na brak woli — odpowiedziała Justyna.
— Bo nie wiem, czego chcieć i czy jest coś, coby wartem było gorącego pożądania.
Zygmunt zamilkł nagle.
— Mówmy nie o mnie. Cóż pani poczniesz teraz? — zawołał gwałtownie po chwili. — Należy się jej wypoczynek, swoboda. Na miejscu jej — naprzód-bym wyjechał gdzieś, piękną naturą się napawać — Włochy, Szwajcarya...
Justyna potrząsała główką.
— Nie kuś mnie pan i nie bałamuć — rzekła — naprzód potrzeba poznać własne położenie, obowiązki, stosunki, a dopiero.
Zygmunt się począł śmiać.
— Ale to są rzeczy niesłychanie proste — odezwał się — jesteś pani majętną, będziesz miała tłumy przyjaciół, armie wielbicieli, pułki pretendentów, potrzebujesz się tylko opędzać — nic więcej.
Miałaś pani już w życiu sposobność przekonać się, iż nic tak nie przyciąga ludzi, jak szczęście, nic ich tak nie rozprasza, jak niedola. Ci co wczoraj padali na twarz, jutro nieszczęśliwego znać nie będą w obawie, aby od nich jakiej nie potrzebował ofiary. Wiekuistej prawdy tej nic nie zmieni. Jutro otoczą panią dworacy pomyślności: strzeż się tylko, aby jej kadzidłem nie upoili.
— Czyż możesz się pan tego dla mnie obawiać? — zapytała Justka. — Pan?
Zygmunt popatrzył na nią.
— Nie, nie obawiam się; boś pani przeszła przez szkołę ciężkiego doświadczenia — rzekł — ale człowiek jest człowiekiem: musi sam siebie strzedz, aby natura jego, aby instynkta jej źwierzęce nie zwichnęły ducha.
— Na to mieć będę pana na straży — zawołała Justka, patrząc na niego: będziesz moim cenzorem i mentorem.
Nizko się skłonił Zygmunt, ale na twarzy jego znać było pomieszanie.
— Wszystko to — odezwał się — najdziwaczniej się składa. Trzeba było, ażebyś pani powróciła w chwili, gdy ja postanowiłem kraj opuścić.
Justka pobiegła ku niemu, jakby strwożona.
— Pan! opuścić kraj? i cóż to ma znaczyć? — zawołała żywo.
— Jest to ostateczność, do której mnie zmusza nieubłagana konieczność mojego położenia.
Pokazuje się, że dla mnie tu niema miejsca ani zajęcia odpowiedniego.
Dla jednych jestem, jak utrzymują, zbyt rozumny, dla drugich — zbyt niezręczny i niezgrabny. Przeszłość moja i nazwisko krępują do pewnego stopnia, aby mnie nie nudzono nieustannie, że żydom szlacheckie imię sprzedaję i w ich służbę się zaprzęgam.
Za granicą jestem bez przeszłości, więc swobodnym.
— Ale to być nie może! — przerwała Justyna. — Za granicę! i dokądże? Jeżeli u nas pełno, tam przepełnienie większe jest jeszcze. W Ameryce silne ręce są pożądane — ale nic więcej.
Zygmunt spójrzał na swoje delikatne i chude palce, potrząsł głową i nie odpowiedział nic.
— Nieszczęściem mojem — dodał po chwili — że ja, jak większość młodzieży naszej, jestem tak usposobiony do wszystkiego, iż ostatecznie do niczego nie jestem zdatny.
Justynie rozmowa ta zaczynała być przykrą.
— Proszę-ż pana — rzekła — zamiast mnie, powracającą, rozweselić, ośmielić, rozerwać, poczynasz od tego, że we dwoje lamentujemy. Nie masz pan nic wesołego?
— Ale, wesołe rzeczy świata tego — przerwał Zygmunt — są właśnie najsmutniejsze. Człowiek który się śmieje... zazdroszczę mu, ale go mam za waryata.
— Panie Zygmuncie!
W mgnieniu oka ten błagalny głos wywołał w nim niespodzianą zmianę.
— A! — rzekł — co za dziwne przeznaczenie, ażeby żonaty p. Leon na progu małżeńskiego żywota spotkał panią! Los czasem bywa pełen ironii złośliwej, nieprawdaż?
Justyna nie odpowiedziała.
— Widujesz pan professora Dobka? — zapytała — ten naiwny, poczciwy kwiatek.... co się z nim dzieje?
— Nic pani nie wiesz? — zapytał Zygmunt.
— Wszakże dopiero przybywam.
— Dobek ożenił się, jak p. Leon, ale los mu nastręczył związek niezmiernie praktyczny. Żona jego jest jedynaczką u bogatego aptekarza: obejmie więc oficynę Eskulapa, będzie miał sposobność widywania się z kwiatkami, choćby suchemi; a że apteka każda, dzięki głupocie ludzkiej i wierze w leki, jest źródłem dochodów niewyczerpanem — można być pewnym, iż chleba powszedniego mieć będzie podostatkiem.
— No — a żona?
Zygmunt spuścił oczy i długo patrzył na końce swych mocno już znoszonych butów.
— Żona? — rzekł — wychowana jak najstaranniej, panienka miła i umysłu wykształconego, ale, nieładna! Jedno ramię trochę niższe. Serce za to — anielskie.
Justyna się uśmiechnęła.
— Spodziewam się, że Dobek ją kocha, mimo tego ramienia — dodała.
— Ba! Dobek, począwszy od pokrzywy aż do swoich nieprzyjaciół, kocha wszystko i wszystkich, — rzekł Zygmunt — nie potrzebuje nawet wysiłku, aby dokazać tej sztuki: jego naturą jest: kochać i przygarniać.
— Spodziewam się, że pan mi go co najprędzej z żoną razem przyprowadzisz, albo — poprawiła się Justyna zaraz — mnie do nich: tak będzie właściwiej.
Kłaniał się Zygmunt.
— Zostajesz pani w Warszawie? — zapytał.
— Nic jeszcze nie wiem — rozśmiała się Justyna — nie mogłam przyjść do siebie, muszę się z nowem położeniem oswoić. Ilerazy kto drzwi otworzy, zdaje mi się jeszcze, że powinnam wybiedz, ukłonić się i spytać: — co rozkaże? Brak mi gałganków, któremi zabawiałam palce, nie trudząc myśli.
Wieczór dopóźna zeszedł na takiej łamanej rozmowie.
Justyna rozweselała się chwilami, opowiadała swe przygody z małego miasteczka, postacie, jakie tam spotykała; zdziwienie, które wywoływało zajęcie się literaturą i muzyką, posądzenia, na jakie była wystawioną.
Dawniej, za czasów dziadunia, salon jej był zwykle miejscem schadzki dla literatów i artystów, zjawiały się w nim naprzód wszelkie nowości, roztrząsano je, oceniano i Zygmunt był jednym z tych, którzy najgoręcej się zaprzątali ruchem umysłowym. Gdy Justyna spytała go teraz, stęskniona za słowem żywem: coby zajmowało ludzi, jaki był kierunek? — podniósł oczy, poruszył ramionami i odparł:
— Zupełnie zaniedbałem to pole; o ile wiem, papieru zapisuje się i zadrukowuje obficie, każdy pracuje dla siebie i byle sam się podniósł lub miał co jeść, czy kogo obchodzi przyszłość i wyższe cele — wątpię.
— Trzeba się uciec do tych pięknych słów Brodzińskiego — odparła Justyna — które zapewniają, że każdy według sił swych pracować powinien, i zesłanego mu natchnienia — a całość sama się złoży.
— Niezawodnie — rzekł z uśmiechem Zygmunt — bo człowiek nawet, gdy nie wie co czyni, posłusznym jest prawu.
Panna Jolanta w czasie tych rozpraw ziewała trochę i w końcu uznała potrzebę wmieszania się do rozmowy, przynosząc do niej treść lżejszą. Nie rozweseliło to Zygmunta, który nadto długo poił się goryczą, aby tak nagle mógł otrząsnąć się z kilkoletniego nałogu szyderstwa i sceptycyzmu.
Po wyjściu jego Justyna długo stała zamyślona i smutna.
— Żal mi go bardzo — rzekła — był to jedyny człowiek, dla którego żywszą czułam sympatyą. Co za biedna, przedwczesna ruina!
To, co przepowiadał Zygmunt i co było nieuniknionem, ziściło się w bardzo prędkim czasie. Zaledwie się dowiedziano o zjawieniu się p. Justyny, dziedziczki niewątpliwej już fortuny po baronie, nie bardzo pytano: dlaczego zniknęła, co się z nią działo? — zbiegli się wszyscy znowu, wynosząc ją pod niebiosa.
Zgadzano się na to, że była istotą fenomenalną, wyjątkową, której pewne excentryczności charakteru potrzeba było przebaczyć.
Po jednej zjawiały się szanowne matrony, obarczone synami nieocenionymi dotąd, młodzieńcy wielkich nadziei, karnawałowi tancerze z dawniejszych lat — wszyscy przyjaciele owi, którzy w czasie niebytności i niepewności dwuznacznie się odzywali o p. Justynie.
W tem dworowaniu cynicznem fortunie jest coś tak upadlającego człowieka, iż z niechęcią przychodzi mówić o niem. Lecz niema wyjątków prawie, a człowiek który szanuje niedolę i szuka jej, aby przyszedł w pomoc, odwracając się od zwyciężców, dla których nie ma szacunku — jest nad wszystko rzadkiem zjawiskiem.
Justyna nie mogła ani drzwi zamknąć przybywającym, ani okazać wzgardy. Przyjmowała grzecznie a zimno, czasem tylko niepokojąc ich opowiadaniem jakiem, które wprawiało w zakłopotanie.
Dowiadywano się mocno, czy będzie przyjmowała, z utęsknieniem wspominając o miłych godzinach spędzonych w jej domu.
— Baron mój kochany potrzebował roztargnienia, ludzi, życia — odpowiadała — teraz ja sama jedna, smutna, nie mam najmniejszej ochoty do szukania w rozrywkach zajęcia. Zdaje mi się, że życie na wsi właściwszem dla mnie będzie.
Ubolewano nad tem, a wszyscy się polecali pamięci i zapisywali w regestr sług najwierniejszych.
Niektóre z matek zamyślały zwolna rozpoczynać oblężenie.
Po pierwszych odwiedzinach pan Zygmunt nie przyszedł przez dwa dni; posłano go prosić na obiad. Zjawił się, zmieszany jakiś, nieswój i zakłopotany.
— Cóż się dzieje, że ja pana tak mało widuję? — zapytała Justyna.
Spójrzał na nią dziwnie.
— Lękam się, abyś pani, widując mnie częściej, nie zraziła się ostatecznie. Jestem sam dla siebie tak wstrętliwym.
— Panie Zygmuncie! — zawołała Justyna.
Gość zamilkł i dokończył żarcikiem.
Upłynęło parę miesięcy, w czasie których nic się nie odmieniło. Justyna tylko znacznie posmutniała. Jednego dnia a raczej wieczora, Jolanta, której zdradził się Zygmunt z godziną swej przechadzki po Saskim Ogrodzie, niespodziewanie go tu spotkała.
— Chodź pan ze mną usiąść na ławce — rzekła do niego — chcę z panem pomówić.
Nie bez pewnego ociągania się Zygmunt poszedł posłuszny.
— Jestem zmuszoną — odezwała się Jolanta, siadając i napastliwie przybliżając się do towarzysza — jestem zmuszoną dziwną i niemiłą mi rolę odegrać, ale miłość moja dla Justyny....
Czy pan tego nie widzisz, że ona go kocha?
Zygmunt się porwał z ławki.
— Panna Justyna? Mnie! na miłość Bożą — ale to nie może być, a gdyby na nieszczęście uczucie jakie istniało, pani powinnaś z obowiązku sumienia wytłómaczyć jej, że ona się tak poniżać nie powinna. Ja jestem samotną ruiną, ona świecznikiem: zatrułaby sobie życie, a mnie przyprowadziła do rozpaczy, bo czuję, że ja p. Justyny szczęśliwą uczynić-bym nie potrafił.
— Pan jej nie kochasz! — zawołała, ręce łamiąc Jolanta.
Zygmunt spojrzeniem ją przeszył.
— Właśnie dlatego, że ją kocham do szaleństwa, godnym się jej nie czuję — rzekł — a nie chcę korzystać z jakiejś chwili sympatyi, po której musiałoby okrutne nastąpić rozczarowanie. Ona mnie nie zna! pani mnie nie znasz! Ja jestem złamanem życiem — kaleką!
Słowa te, wymówione z rozpaczą, przejęły pannę Jolantę — obejrzała się dokoła.
— Siadaj pan — rzekła ciszej — ludzie na nas patrzeć zaczynają. Nadto żyłeś, byś nie wiedział, iż miłość nie rozumuje.
— Wierz mi pani, — wtrącił, jakby niesłuchając jej Zygmunt — jestem wprawdzie upadłym, ale mi zostało sumienie.
Ta biedna p. Justyna łudzi się, widzi we mnie więcej, niż jest i niż nawet w najszczęśliwszych okolicznościach być kiedy mogło! Byłbym oszukańcem, gdybym chciał z tego korzystać; byłoby to nieuczciwością — podłością — nikczemnością.
To mówiąc, Zygmunt, zapalczywie pięści ścisnąwszy, przyłożył je do czoła, a że ten ruch wzbudzał ciekawość i ludzie zaczynali się oglądać na nich, p. Jolanta musiała go prosić aby się poskromił i uspokoił.
Zygmunt siadł przy niej na ławce.
— To jest obowiązkiem pani — rzekł — otworzyć jej oczy. Ona warta czegoś lepszego, nie takiego ze śmiecia wydobytego pulcinella.... niech czeka, niech się rozpatrzy, znajdzie go, ale siebie poświęcić dla mnie — bo to jest poświęcenie — na to pozwolić nie mogę.
— Pozwól mi pan mówić zkolei, — odezwała się wysłuchawszy go Jolanta. — Samo to co teraz z takim zapałem wygłosiłeś przeciwko sobie, jest najlepszym dowodem szlachetności jego charakteru: więc nie jesteś wcale tak moralnie upadłym, za jakiego chcesz uchodzić. We własnych oczach, wymagając od siebie zbyt wiele, nie licząc się z warunkami, możesz się widzieć dalekim od swojego ideału, ale ludziom wolno go sprawiedliwiej oceniać.
Justka ma dla was sympatyą, przywiązała się, potrzebuje was dla szczęścia; chcieć ją odciągnąć, ostudzić, byłoby próżnem. Serca nie bierze się argumentami, a pan przyrzekłeś sobie jej serce. Nie poniżaj się, staraj się podnieść.
Zimno skłonił się Zygmunt i potrząsnął głową:
— Dziękuję pani — rzekł — ale słowo jeszcze, czy Justka wie, czy się domyśla, że pani ze mną o tem mówić miałaś.
— Nie! — odparła żywo Jolanta — ale łatwo pojmujesz, że na taki krok nie ważyłabym się, gdybym nie miała pewności, iż serce jej zrozumiałam. Niema ona tajemnic dla mnie, a nigdy mocniej niż teraz po jej powrocie nie byłam przekonaną, że Justyna rachuje na pana i że jej do szczęścia jesteś potrzebnym. Nie czujesz się godnym — jak powiadasz — utrzymujesz, że ona się łudzi i myli: więc zamiast uciekać i kryć się, daj się jej poznać lepiej, bliżej, całkowicie — rozczaruj ją.
Ja tego tylko wymagam od pana. Uchodząc, drażnisz ją. Sądzi, żeś dumny, unikasz jej, abyś nie był posądzonym o interessowność.
Zygmunt wysłuchał cierpliwie danej mu nauki.
— Mam więc bywać? — zapytał.
— Mnie się to zdaje obowiązkiem — odparła Jolanta — zyskałeś jej sympatyą, przyjaźń, serce, nie godzi się z tego czynić igraszki i poświęcać fantazyi jakiejś.
Dnia następnego p. Zygmunt, wierny słowu, stawił się w saloniku p. Justyny i długie zaniedbanie wizyt wytłómaczył pilnemi i przykremi zajęciami. Na twarzy gospodyni widać było radość i ożywienie. Połajała go łagodnie. Zygmunt trochę się rozchmurzył i zapomniał o swych troskach. Kilka godzin przeszły niepostrzeżone, a gdy z Jolantą pozostały same, Justyny humor zmieniony przekonał ją, iż wcale się nie omyliła, znajdując Zygmunta potrzebnym dla szczęścia wychowanicy.
Wielu młodszych, napozór daleko może milszych w towarzystwie, wykształconych paniczów, nadskakujących Justynie, bawili ją chwilowo, ale żaden trwalszego na umyśle jej nie czynił wrażenia, może dlatego, że od nich wszystkich, nawet wcale nie będąc zarozumiałą, czuła się wyższą.
Zygmunt, który tak siebie lekceważył, dla niej był wyrocznią, jego słuchała z poszanowaniem.
Już miał odchodzić tego wieczora i trzymał kapelusz w ręku, gdy Justyna, zbliżywszy się, szepnęła zapytanie:
— Kiedy się zobaczymy?
Zygmunt podniósł wzrok ku niej.
— Masz pan wistocie tak pilne zajęcia, że mi nawet paru godzin poświęcić nie możesz? — spytała.
— Ale — przerwał Zygmunt — gdy ja tu nieustannie będę przebywał, cóż ludzie pomyślą?
— Czy pan się tego lękasz? — spytała, śmiejąc się.
— Odpędzę od pani milszych niż jestem i potrzebniejszych — mówił Zygmunt — a na mnie spadnie podejrzenie, iż w głowie mi się przewróciło.
— O mnie pan możesz nie myśleć, bo ja czuwam nad sobą — odezwała się Justyna poważnie — a panu, doprawdy, nie wiem co szkodzić może, iż jesteś moim przyjacielem. Ja wymagam od niego tego dowodu przyjaźni.
Zygmunt pożegnał się, nie odpowiadając, ale wzruszony mocno.
Zaraz po wyjściu jego Justka zwróciła się do Jolanty.
— Powinnaś mi być pomocą w nawróceniu pana Zygmunta — rzekła smutnie. — Jest to jedyny człowiek, w którego charakterze mam zaufanie, a dla niego sympatyą, tymczasem on ucieka widocznie ode mnie.
— Nic dziwnego — szepnęła Jolanta — biedny, ubogi, dziwak, nie czuje się godnym ciebie, więc nie chce się rozmarzać — boś....
Justyna ruszyła ramionami.
— Więc ja się o niego starać będę musiała! — dodała pocichu. — Potrzeba go koniecznie dźwignąć, ośmielić.
— Nie wiem czy ci się to uda. Jest dumny — rzekła Jolanta — o tobie ma bardzo wysokie wyobrażenie, o sobie za nizkie.
— Jestem w położeniu bardzo niemiłem — dokończyła Justyna, — a drugiego takiego Zygmunta nie znajdę.
— Staraj-że mu się tak głowę zawrócić — rozśmiała się Jolanta — aby o dumie zapomniał i uwierzył w to, że podnieść się może.
Rozmowa, ta zbliżając Jolantę do wychowanicy, nie pozostała bez następstw. Justyna sama nie mogła nic począć; z pomocą starej przyjaciółki starała się wniknąć w tajemnice bytu młodego przyjaciela.
Niepokoiło ją to, że się ukrywał z zajęciami swemi, i nie tłómaczył z trybu życia, jaki prowadził.
Panna Jolanta, dla wyśledzenia prawdy, udała się do Radzcy opiekuna, przed którym nie taiła, że Zygmunt mocno obchodził Justynę.
Zmarszczył czoło stary, nawykły do jawnego i uporządkowanego trybu życia opiekun.
— Zły to wybór — rzekł — chociaż człowieka potępiać nie można. Będę się starał dowiedzieć bliżej szczegółów, ale już dziś powiedzieć mogę, że jest fantasta, że się rzuca nie mając cierpliwości, na różne drogi i środki zarobkowania. Panna Justyna warta jest i znaleźć może kogoś godniejszego sobie.
— Mój Radzco! ten jej się podobał — westchnęła Jolanta — sercu rozkazać niepodobna. Ona ma dosyć mocy charakteru, aby nawet zwichniętego życiem, wprowadzić na lepszą drogę.
Westchnął staruszek.
— Nieszczęście to — rzekł — że kobiety najczęściej sympatyą mają dla podobnych jemu, trochę robaczywych owoców.
Gorliwie poszedł Radzca na zwiady, ale troskliwe, drobnostkowe poszukiwania nie dozwoliły mu nic odkryć, coby charakterowi Zygmunta uwłaczało. Fantazya tylko, duma i miłość niezależności w każdym były widoczne kroku.
Zdał raport p. Jolancie, donosząc, że Zygmunt powiększej części w biurach bankierów, przy kolejach pracował nad projektami; podejmował się zresztą najróżnorodniejszych zajęć i zawsze wychodził z nich zwycięzko, ale dumą i szorstkością zrażał od siebie. Ci, co mu dostarczali roboty i płacili, wymagali pewnej grzeczności, ukorzenia się, uległości, a Zygmunt obchodził się z nimi dumnie i szydersko i oprócz tego ani się dawał z sobą targować, ani, głodem mrąc, za lichą zapłatę niczego się nie podejmował.
W ostateczności chyba uciekano się do niego. Radzca przyznawał zresztą, że nikt na Zygmunta z innych względów skarżyć się nie miał prawa.
— Położenie jego jest najprzykrzejsze w świecie, — dodał — i wiem iż oddawna skazany jest już na suchoty, a kredytu nie lubiąc — obchodzi się ściśle tem, co zaledwie życie utrzymać dozwala.
— Daj mu pan robotę — szepnęła Jolanta. — Uczynisz tem przysługę Justynie.
Rad nie rad, Radca obiecał o tem pomyśleć.
Tajemne te starania Jolanty nie wielki miałyby skutek, gdyby p. Justyna nie zajęła się sama Zygmuntem. Z każdą bytnością wymagała słowa i obietnicy kiedy powróci? Zadawała mu do spełnienia polecenia; czasem, niespodzianie wśród dnia powoływała go i zatrzymywała na obiad lub herbatę.
Zygmunt z początku bronił się chłodem, sztywnością, szyderstwem, opierał się coraz większej poufałości, trzymał na wodzy, lecz silnej woli i urokowi Justysi wkońcu nie było sposobu się obronić. Nieznacznie, powoli uginał się, stawał coraz posłuszniejszym, — zapominał o nadzorze nad sobą — i powiedział sobie w końcu:
— To przechodzi siły moje!
Jednakże dziwny ten romans, byłby się albo przedłużył do nieskończoności, albo nawet skończył smutnie, gdyby nie osobliwe szczęście Zygmunta.
Nieznany jakiś daleki krewny zmarł bezdzietnym za granicą. Nikt tak dalece nie rachował na niego, że Zygmunt o istnieniu nawet starego emigranta nie wiedział. Jedynym spadkobiercą tej, niewielkiej, ale jednak parę kroć sto tysięcy wynoszącej fortunki — był Zygmunt. Dał mu o tem znać prawnik, który się odzyskania podejmował.
Jednego wieczora, z humorem nigdy oddawna niewidzianym, wszedł do p. Justyny. Z twarzy jego było można poznać niezwykłe ożywienie. Postawę nawet miał śmielszą. Wszyscy to spostrzegli, ale dziwaka nikt badać nie śmiał, a on — przez rodzaj dziwactwa też, nie śpieszył się z przyznaniem do tego, co go tak rozweseliło.
Dopiero przy herbacie nagle zwrócił się do Jolanty:
— Jestem pewien, że pani umierasz z ciekawości, aby się dowiedzieć, co mnie tak dziś upoiło? Nieprawdaż, że się muszę wydawać pijanym?
— Nie — ale bardzo szczęśliwie ożywionym! — odezwała się Justyna.
— Wie pani przyczynę? — rzekł — oto, przestałem być proletaryuszem! Stał się cud.
— Co takiego? — spytała Jolanta.
— Spadło na mnie, parę kroć sto tysięcy franków, jak — z nieba! — rzekł Zygmunt. — Dodaj pani, że nawet opłakiwać niczyjej straty nie potrzebuję, bo krewnego tego mało znałem.
Justyna się zarumieniła i wyciągnęła doń rękę.
— Cieszę się — rzekła — ale, na Boga, nie strać-że pan tej podstawy, której wiesz jak brak w życiu boleśnie czuć się daje.
— Ja nigdy nie miałem co tracić — westchnął Zygmunt — więc i nie nauczyłem się tego kunsztu. Zdaje mi się nawet — dodał, śmiejąc się — że mam skłonność do skąpstwa.
Tego wieczora śmiano się, żartowano i bawiono jaknajdoskonalej; nazajutrz był obiad na powinszowanie szczęśliwemu spadkobiercy. Zygmunt nawet powierzchownie się odrodził, przebrał i powrócił do tej elegancyi skromnej, do której dawniej był nawykłym. Zmienił mieszkanie, przychodził teraz proszony, czy nie, do p. Justyny, prawie codzień. Jolanta była uspokojoną.
W mieście zaczęto już mówić o prawdopodobnem wyjściu za mąż, pięknej dziedziczki barona, za Zygmunta, ale ani on, ani ona nie przyznawali się do tego.
Jednego dnia Radzca zrana wyszedł do biura, spotkał w ulicy Jolantę, powracającą z kościoła, a że dawno jej nie widział, zatrzymał się dla przywitania.
— Cóż tam słychać? — zapytał, ściskając podaną rękę starej panny.
— Właśnie dziś miałeś się pan dowiedzieć wielkiej nowiny, którą zdradzę przedwcześnie, śmiejąc się — odezwała Jolanta. — Wczoraj wieczorem moja uczennica zaślubiona panu Zygmuntowi, z nim razem uciekła!
Tak! uciekła! — dodała wesoło — inaczej tego nazwać nie mogę. Miała coś w naturze takiego, co ją do ucieczek zmuszało, i nawet teraz, miło jej było zrobić ludziom niespodziankę — i zniknąć.
— Nie mam obawy iż powrócą szczęśliwie! — westchnął Radzca. — Koniec ten oddawna mi się wydawał nieuniknionym.
— Tak, ale gdyby Zygmunt nie odziedziczył jakiejś tam resztki, po krewnym, długobyśmy byli na koniec ten czekać musieli.... Radzca w powietrzu krzyż zakreślił.
— Niech z Bogiem jadą! Spadł mi z ramion ciężar wielki.... Kłaniam uniżenie!
I nucąc oddalił się staruszek.

Koniec.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.