Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Justka.pdf/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przez rodzaj dziwactwa toż, nie śpieszył się z przyznaniem do tego, co go tak rozweseliło.
Dopiero przy herbacie nagle zwrócił się do Jolanty:
— Jestem pewien, że pani umierasz z ciekawości, aby się dowiedzieć, co mnie tak dziś upoiło? Nieprawdaż, że się muszę wydawać pijanym?
— Nie — ale bardzo szczęśliwie ożywionym! — odezwała się Justyna.
— Wie pani przyczynę? — rzekł — oto, przestałem być proletaryuszem! Stał się cud.
— Co takiego? — spytała Jolanta.
— Spadło na mnie, parę kroć sto tysięcy franków, jak — z nieba! — rzekł Zygmunt. — Dodaj pani, że nawet opłakiwać niczyjej straty nie potrzebuję, bo krewnego tego mało znałem.
Justyna się zarumieniła i wyciągnęła doń rękę.
— Cieszę się — rzekła — ale, na Boga, nie strać-że pan tej podstawy, której wiesz jak brak w życiu boleśnie czuć się daje.
— Ja nigdy nie miałem co tracić — westchnął Zygmunt — więc i nie nauczyłem się tego kunsztu. Zdaje mi się nawet — dodał, śmiejąc się — że mam skłonność do skąpstwa.
Tego wieczora śmiano się, żartowano i bawiono jaknajdoskonalej; nazajutrz był obiad na powinszowanie szczęśliwemu spadkobiercy. Zygmunt nawet powierzchownie się odrodził, przebrał i