Justka/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Justka
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1885
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Baron Brock ciągle bawił tu jeszcze, a że Raun stary okazywał mu wielką sympatyą i bawił się jego towarzystwem, widywali się prawie codziennie.
Rozmowa często zwracała się ku przeszłości, ku rodzinie, i Brock z zajęciem wielkiem przejrzał wszystkie familijne papiery barona, a że własną genelogią w heroldyi bardzo starannie opracował i znał jej wszystkie rozgałęzienia, cieszył się tem, iż z rodziną Raunów nie jedne, ale wielorakie mógł wykazać związki i poufnie przyjaciołom szeptał, iż właściwie po bezdzietnym baronie spadek jemu, nie komu innemu, się należał.
Mówiąc to, uśmiechał się figlarnie i dwuznacznie.
— Wiem o tem — dodawał poufnie, iż stary rozporządził całym majątkiem, zapisując go przybranej wnuczce — lecz...
Znaczące milczenie zamykało usta słuchaczom barona.
— Gdyby panna chciała mnie za męża — mówił niekiedy — wszystkoby się najśliczniej ułożyć mogło, ale panienka woli młodszych, a ja jakoś zająć jej nie umiem, no, i nie wiem, czy w życiu mybyśmy z sobą zgodzić się potrafili.
Dosyć często dowiadując się coraz szczegółów nowych o świetnym stanie majątkowym barona, Brock powtarzał, że pańska ta fortuna w obce ręce przejść-by nie powinna. Staremu jednak przyjacielowi nigdy nie dał poznać tej myśli swej, nie chcąc go martwić i ku sobie zniechęcać.
Starannie dowiadywał się zboku, czy istotnie testament i rozporządzenie majątkiem było dokonane i formalne. Zdawało się go to wielce obchodzić, a jakby dla uśpienia czujności Justki, względem niej znajdował się Brock z nadskakującą grzecznością. Przynosił bukiety, które ona do garderoby wyrzucała, bawił ją osobą swą i rozmową, niekiedy nawet zbyt długo opisywał cuda salonów. Malachitową paterę musiała już przyjąć wostatku.
Wszystko to serce barona jednało mu coraz bardziej.
Tymczasem wśród otoczenia swego, napozór szczęśliwa, ale z jakąś troską w sercu niewypowiedzianą, Justka obracała się w kółku przyjaciół, uśmiechając się, starając rozerwać, nie mogąc obronić się trwodze przeczuć jakichś bolesnych.
Panna Jolanta i poczciwa Marta zarówno starały się ją rozerwać i zmusić do używania szczęścia, jakie się jej tak widocznie uśmiechało. Brakło może tego przywiązania silniejszego do kogoś wybranego, któreby życiu cel upragniony wytknęło.
Justka lubiła bardzo Zygmunta, ceniła Dobka, czasem nawet interessował ją Leon, w którym rodziła się gwałtowna namiętność; żaden z nich jednak całkiem jej serca nie opanował. Zygmunt był najbliższym, bo w nim widziała wyższość umysłową i energią charakteru niepospolitą.
Jednego wieczora, ostatnich dni kończącej się zimy, stary baron, smutniejszy niż zwykle, zdrzemnął się przy kartach, a potem, wcześniej niż innych dni zapragnął pójść na spoczynek. Ociężały był i milczący, pocałował w czoło Justkę; ułożono go do snu, napoiwszy ziółkami.
Noc przeszła spokojnie, lecz gdy nazajutrz stary kamerdyner o zwykłej godzinie przyszedł uchylić firanki i zapytać: czy miał podać do łóżka kakao — ujrzał ze zdumieniem, że stary, co się nigdy nie trafiało, nie przebudził się, gdy wchodził. Z głową zwisłą leżał uśpiony, blady, a otwarte usta wydały się kamerdynerowi dziwnie zsiniałemi. Jedna ręka zwisła leżała na okryciu, dotknął ją ostrożnie i przeraził się jej chłodem.
Teraz dopiero dostrzegł, że czoło było żółto-białe i zbliżywszy się krzyknął, poznał bowiem że stary — nie żył. Śmierć przyszła nocą po cichu, aby zakończyć ten żywot, już oddawna ciężki jemu, a ludziom nieużyteczny.
Posłano po doktora, niedając znać reszcie domowników, bo się spodziewano, że może ratować będzie można jeszcze; lecz wezwany lekarz oświadczył, że zgon już przed kilku godzinami nastąpił i nic już przedsiębrać nie można.
Marta i Jolanta, obawiając się o Justkę, użyły wszelkich środków, aby jej pierwszego przerażenia oszczędzić i przynieść ulgę w smutku. Znalazły ją na podziw istotą stałego umysłu, zrezygnowaną i nieulęknioną.
Poszła klęknąć i modlić się, a płakać przy ciele; wdziała żałobę, a że testament wyznaczył jej opiekunów, oczekiwała, co oni dla niej postanowią.
Śmierć w szeregach pretendentów uczyniła ogromne wrażenie.
Niektórzy z nich przybiegli z ofiarą usług i kondolencyami, inni czekali, aby się położenie wyjaśniło.
Wiedziano, że testament prawnie uczyniony istniał.
Tymczasem exekutorowie testamentu i domownicy zajęli się wspaniałym zwłok pogrzebem. Za karawanem postępowała Justka w grubej żałobie, lecz baron Brock wyrachował się tak, aby w pełnym mundurze, krepą pookrywanym, znaleźć się w pierwszym rzędzie u jej boku.
Tłumy niezmierne ciekawego ludu, towarzyszyły obrzędowi z nadzwyczajną okazałością dokonanemu. Nazajutrz zapowiedziano otwarcie uroczyste woli ostatniej zmarłego, która zresztą wykonawcom testamentu znaną była.
Przez cały ten czas, otoczona najczulszem staraniem Marty i panny Jolanty, Justka w głębokim pogrążona smutku, milcząca, onieśmielona; oprócz nich nie widziała i nie przyjmowała prawie nikogo. Liczne tylko bilety, któremi ją zasypywano, rozpatrywała roztargniona, albo się modliła.
Baron Brock zdawał się mocno śmiercią przyjaciela i powinowatego dotkniętym. On także wyrzucał codzień po kilka biletów u drzwi panny Justyny, a oprócz tego zapoznał się z wykonawcami testamentu, oświadczając im, że jako daleki krewny zmarłego, czuje się w obowiązku poznać z jego interessami.
W dniu oznaczonym do otwarcia Justka przez pannę Jolantę kazała głównemu opiekunowi oznajmić, że przy czytaniu ostatniej woli przytomną być nie może.
Zebrali się wszyscy powołani.
Jak się domyślano, nieboszczyk prawie całą fortunę przekazywał przybranej wnuczce, z wyjątkiem legatów dla sług starych. Kodycyl nie dawny summę dwóch kroć sty tysięcy złotych, jako przyjacielską pamiątkę, przeznaczał baronowi Brockowi.
Przytomny czytaniu temu, baron dziwnie się uśmiechnął i milczał aż do ukończenia odczytu.
Powstał dopiero naówczas z powagą wielką, dobył z bocznej kieszeni papier jakiś i wręczył go czytającemu.
Była to protestacya przeciwko rozporządzeniu barona, zapowiadająca akcyą sądową i upomnienie się o prawa spadkobierców naturalnych, których reprezentował Brock.
Zdumienie było ogromne, gdyż nic nie dozwalało przypuszczać podobnej zapowiedzi. Położenie protestującego, jego wpływy, znaczenie, umiejętność w prowadzeniu interessów, dla opiekunów krok ten groźnym czyniły.
Zmieszało to wszystkich, a baron, nie wdając się z nikim w rozprawy, natychmiast opuścił salę.
Postanowiono zamilczeć o tym wypadku przed panną Justyną, aby jej nie trwożyć, mając nadzieję, że wpływy pewne i perswazye skłonią Brocka do układów mniej dla Justki groźnych.
Wieść, która się po mieście rozeszła, wprawiła wszystkich w zdumienie; lecz utrzymywano powszechnie, że groźba ta była środkiem użytym tylko do skłonienia Justki, aby ręką swą oddała baronowi.
Nie wiedząc o niczem więcej, jeno o tem, że stary dziadunio cały majątek jej zapisał, spędziła sierota dni kilka i przypadek tylko zdradził zachowywaną przed nią tajemnicę.
Prawie gwałtem wdarł się, pomimo Marty, Zygmuś, w progu już występując z gorącą kondolencyą i oburzeniem, spostrzegł dopiero zdradziwszy się, że Justka o niczem nie wiedziała.
W pierwszej chwili stała osłupiała, lecz wkrótce na bladą twarzyczkę jej wystąpił rumieniec.
Poczęła od łagodnego wyrzutu przytomnej pannie Jolancie, że przed nią, jak przed dzieckiem, ukrywano to, o czem ona wiedzieć była powinna.
— Miałam zawsze przeczucie czegoś podobnego — dodała — i nic mnie krok ten ze strony barona nie dziwi, ale ja im wcześniej pomyślę o sobie, tem lepiej.
— Pani się o siebie tak bardzo troszczyć nie potrzebujesz — przerwał Zygmuś, — stronę jej biorą wszyscy, a opiekunowie zaręczają, że napastnik sprawę przegra i wstydzić się tylko będzie swojej chciwości.
— A pan sądzisz — zawołała Justka — że ja processu dopuszczę? Ja, biedna, obca sierota, com tyle, wszystko winna nieboszczykowi? Jakim że prawem jego, choć oddalonej, rodzinie miałabym wydzierać, co jej należy? Nie, ja nie chcę nic: pójdę pracować na życie i odzyskam spokój, którego nie miałam, bom nie na swojem miejscu z łaski starego dziadunia młodość spędziła.
Zygmunt i panna Jolanta starali się ją przekonać, że małoletnia nie może nic stanowić, a opiekunowie działać będą za nią, choćby wbrew jej woli.
— A ja to wiem — dodała Justka, — że majątku nie tknę. Przyjęłabym go była jako dar starego mojego dobroczyńcy, ale gdy spór ma wyniknąć — mnie się dobijać o to nie godzi. Nie! nie!
Justka chciała zaraz dom opuścić, miejsca szukać, wyrzec się nawet co jej za życia darowanem było i własność stanowiło niezaprzeczoną. Lecz Jolanta, przyjaciele, Marta naostatku potrafili wreszcie przekonać, iż pozostać powinna, i że należało czekać dalszego rozwinięcia processu i napaści — bo zdawało się, że sam Brock, postrzegłszy oburzenie powszechne, cofnąć się zechce.
Marta, Jolanta, przywołany opiekun główny, stary Radzca Dzierżycki, — potrafili ją naostatek pohamować w pierwszym zapędzie, ale nie złamali przekonania.
Justyna daleko mniej się okazywała przybitą niż się lękano. Marta ją przekonała i wmówiła w nią, że cotylko za życia jej darował baron, to powinna była zatrzymać bez skrupułu, bo pamięci-by jego uchybiła, zrzekając się tych darów.
Już samo to, dla ubogiego dziewczęcia stanowiło zasób niemały. Oprócz wytwornych sprzętów, klejnotów, ubrań, biblioteki, miał zwyczaj dziadek na S. Justynę obdarzać ją kilku tysiącami rubli na szpilki. Justyna ich część rozdawała uboższym dziewczętom, a z porady Jolanty umieściła resztę w listach zastawnych — na nieprzewidziane potrzeby. Summa tych pozostałości, po obliczeniu jej, stanowiła kilkanaście tysięcy rubli. Było to daleko więcej niż ona potrzebowała do życia, nimby sobie jakieś gniazdo usłała.
O tę jednak summę spór trwał jeszcze, gdyż Justka jej sobie przyznawać nie chciała, czyniąc rozróżnienie między darami do życia powszedniego służącemi a pieniędzmi.
Przez cały ten dzień ona i Jolanta rozprawiały o tem, co się stało. Powoli lice dziewczynki się rozjaśniało i stosunkowo: nietylko spokojniejszą, ale niemal w końcu okazywała się wesołą.
— Kochana moja opiekunko — mówiła, ściskając p. Jolantę, która z wielką powagą swą macierzyńską odgrywała rolę — baron Brock jest moim dobroczyńcą, wrócił mi spokój, pomógł mi do powrócenia na właściwe stanowisko. Naostatek dowiem się teraz z tych moich dworaków, którzy mnie tak natarczywie uwielbiali: ilu było spekulantów, a ilu przyjaciół?
Na pana Zygmunta rachowałam zawsze, oprócz niego wiem, że professor Dobek jest moim wiernym druhem — reszta....
Jestem wolną, kochana pani — jestem wolną! a to ma swoję cenę. Obłok kłamstw się rozproszy, ujrzę prawdę! co za szczęście!
Co przewidywała Justka, to się wistocie sprawdziło. Wiadomość o processie który wytaczał Brock, znany ze swych stosunków, ostudziła większą część starających się: powoli pierzchać zaczęli wszyscy. Pustki żałobą okryty dom zaległy.
Gdy się to działo, a opiekunowie Justyny przygotowywali bronić jej praw niezaprzeczonych, baron Brock uczynił krok do — porozumienia.
Sam osobiście stawił się do p. Radzcy Dzierżyckiego.
— Panie Radzco — rzekł, zasiadłszy w krześle — boleję nad tem, że obowiązki względem familii zmuszają mnie do postępowania, które ludzie obojętni, zdala stojący, fałszywie osądzą. Nie mogę dopuścić, aby mienie rodu rozproszyło się i przeszło w ręce obce, gdy je uratować można. Jest to wzgląd wyższy, ale dla mnie rozstrzygający. Nie mogę się bawić w sentymentalizm. Rodziny arystokratyczne upadają, ubożeją: kto może, powinien się starać na stanowisku utrzymać.
Z mej strony jednak gotówbym uczynić ofiarę. Wprawdzie nie miałem zamiaru żenić się, jednakże choć panny pochodzenie nie odpowiada mojemu, aby rozzbroić potwarze, no — gotów jestem ożenić się z p. Justyną. W ten sposób wszystko się skończy spokojnie i bez skandalu.
Radzca nie mógł więcej nic uczynić, tylko przyjąć oświadczenie to do wiadomości i przyrzec poparcie gorące ze swej strony.
Zdaniem jego, choć postępowanie Brock’a wcale go nie zalecało z innych względów, rzecz była pożądana i nie do odrzucenia.
Wybrał się niefortunnym dziewosłębem do Justyny. Spotkawszy w salonie zdawna sobie znaną p. Jolantę, poufnie ją zapytał: co ona sądzi — jaką otrzyma odpowiedź?
— Odmówną stanowczo; to nie ulega najmniejszej wątpliwości — odparła z uśmiechem nauczycielka. — Baron nie znał chyba Justysi, pozew jej wysyłając w swaty. Dziewczę jest dumne, ceniące swobodę, nieprzywiązujące wagi do bogactwa, a baron osobiście jest dla niej najwstrętniejszym z ludzi.
— A, pani! — przerwał nieco zgorszony Radzca, który szanował w baronie jego stanowisko — jest to osobistość ze wszech miar godna i szanowana.
— Być może, ale dla kobiet, dla nas, antypatyczna — dokończyła Jolanta. — Siadaj pan: Justka przyjdzie natychmiast.
Stary Radzca zajął miejsce i nie tracił nadziei.
Od czasu tego, co ona sama zwała swem wyswobodzeniem, to jest od chwili, gdy protest Brocka był jej wiadomym, Justka daleko się okazywała swobodniejszą i weselszą. Płakała po dziadku, wspominała go często, lecz chwilami twarzyczka się jej rozjaśniała, jakby się do życia uśmiechając.
Radzca był uderzony tym wyrazem spokoju i pogody, jaki w niej spostrzegł. Niepodobna było jej posądzać o udawanie; cała natura i charakter odpychały to posądzenie.
Podała rączkę opiekunowi i pocałowała go w ramię.
— Przychodzę z dobrą wiadomością — rozpoczął. — Wie p. Justyna? Proces chce baron umorzyć, wszelkich pretensyi się zrzeka.
— I cóż za to? — odparła dosyć pogardliwie.
Zmieszał się Radzca.
— Pani się nie domyśla?
— Nie śmiem. Mów pan.
— Żąda tylko ręki pani.
Justka się rozśmiała.
— Ale to istotnie ofiara ogromna! — rzekła szydersko. — Majątku się wyrzec, a wziąć taki ciężar nudny na siebie, taką nieznośną, jak ja, istotę? Któżby miał sumienie przyjąć taką ofiarę?
Ruszyła ramionami.
— A w dodatku — dołożyła, widząc pomieszanie Radzcy — ludzie-by jeszcze osądzili, że w ten sposób, nietylko majątek chce zagarnąć, ale żonę dostać, o którą inaczej byłoby mu trudno. Niech baron zabiera co do niego i rodziny należy, ale ja — pragnę być i pozostanę wolną.
Oświadcz mu pan wdzięczność moją niezmierną — nie czuję się godną! Nieboszczyk dziadzio powtarzał zawsze: — On może być ministrem! Proszę-ż sobie wystawić biedną taką prostą dzieweczkę, niegdyś służebną, żoną takiego dygnitarza! Co za temat do paszkwilów dla jego antagonistów!
Radzca zabrał głos; starał się nawrócić, przekonać, skłonić i nalegał na to najmocniej, żeby Justka tym sposobem spełniła najgorętsze życzenie nieboszczyka.
Spuściła oczy.
— To może być prawdą — rzekła — lecz poczciwy, dobry dziadzio nigdy mnie nie zmuszał do tego, a ja.... ah! panie Radzco, ja, nawet dla dziadka popełnić-bym nie potrafiła tego czynu upadlającego mnie — nie!
Trzeba więc było poprzestać nalegań i opiekun odszedł zasmucony. Baron, który miał niepłonną nadzieję, iż heroiczną jego ofiarę przyjąć musi Justyna, został tem niepomiernie zdziwiony i oburzony.
Przechodziło to jego pojęcie.
— Państwo więc — odparł — spodziewacie się utrzymać z testamentem? a ja zaręczam wam, że choćbym miał iść do najwyższych instancyi, do ogólnego zebrania, do tronu, praw rodziny się nie zrzeknę. Koszta będą znaczne.
Radzca nic nie odpowiedział.
— Z mej strony — dołożył jeszcze Brock, — uczyniono cotylko było możliwem, aby pieniactwa uniknąć i zaspokoić wszelkie, jakiekolwiekbądź, wymagania. Umywam ręce.
Po wyjściu Radzcy Justka się rzuciła w objęcia Jolancie, zapłakana.
— I tę upokarzającą przeżyć musiałam propozycyą! — rzekła. — Jakież on o mnie ma wyobrażenie!
— Powiedz: jakie daje o sobie? — odparła Jolanta. I na tem się skończyło.
Ze wszystkich, którzy się tej zimy zbliżyli więcej do Justki, p. Leon był może w położeniu najdziwniejszem. Bronił się zakochaniu, tłómaczył się przed sobą, że nie mógł, nie powinien i nie kochał się, a tymczasem szalał i chodził z gorączką w sercu.
Nawet grożące Justynie ubóstwo nie odstraszało go. Napisał list do matki tak niedorzeczny, tak zapalczywy, że biedna Sędzinka, odebrawszy go, przelękła się, chciała mu nakazać, aby natychmiast powracał.
Passya ta, w praktycznym i stosunkowo chłodnym Leonie, była czemś tak zadziwiającem, że matka wierzyć jej prawie nie chciała. Nie można jej było wytłómaczyć, ale — istniała i Leon chodził nieszczęśliwy, zmieszany, dobijając się do drzwi Justki. Tu go nie dopuszczano.
Na wezwanie matki nietylko się nie stawił w Baranówce, ale odpisał w sposób tak gwałtowny, iż Sędzinka — gdyby nie gospodarstwo — gotową była sama jechać po niego. Tymczasem jednak pod błogosławieństwem nakazała powrót, ale, że nie oznaczyła terminu, Leon mógł go zwlekać. Tak był rozdrażniony i rozgorączkowany, że się ważył list napisać do Justki, ale ten panna Jolanta, wraz z innemi, przejęła i zniszczyła, bo była przez nią o to proszona.
Daleko praktyczniejszym od tego sławionego z praktyczności młodzieńca okazał się p. Aureli. Ubolewał on nad losem pięknej Justyny, ale sobie winszował, że się nie oświadczył jej, a nawet z naiwną otwartością powtarzał to przyjaciołom.
Ponieważ Leon się przed nim nie taił ze swą namiętnością — i z gotowością do ożenienia — Aureli niemal tryumfował nad nim, z tem większą lekkością mówiąc o staraniach, o zalotach i o pannie Justynie nawet — tak, że z Leonem przyszło do cierpkich przemówek i rodzaju — kłótni.
Ze swych dawnych wielbicieli panna Justyna teraz nie przyjmowała i nie widywała nikogo, oprócz Zygmunta i professora Dobka. Co nadal zamierzała poczynać — nie było postanowionem. Zdania się wielce różniły. Panna Jolanta odradzała poświęcenie się nauczycielstwu, dawanie lekcyi, zakładanie szkółki, do czego Justka najwięcej miała skłonności.
Zygmunt radził rozpatrzenie się, cierpliwość, wyczekiwanie, a opiekun i większość przyjaciół byli tego zdania, iż trzeba będzie czekać końca processu, który, pomimo wpływów barona, musiał, ich zdaniem, wypaść na korzyść Justyny.
Ile razy mowa o tem była, dziewczę z gwałtownością wielką protestowało.
— Państwo więc mnie nie rozumiecie — zawołała Justyna. — Jak tylko jest proces, jest ktoś, co się o ten majątek upomina i może jakiekolwiek do niego prawo wykazać: ja ustępuję dobrowolnie, ja nie chcę nic — i, gdybym nawet wygrała sprawę, ofiary dziadunia przyjąć mi się nie godzi. On czynił ją w dobrej wierze, biedny stary, niewiedząc może, iż rodową majętnością rozporządzać nie ma prawa. Nie chcę, aby to miał na sumieniu! Urodziłam się ubogą, cudem odebrałam wychowanie; zostawił mi zasób na rozpoczęcie pracy: dlaczegóżbym ja nie miała o własnej sile iść dalej?
W kilka dni potem, gdy w saloniku nie było nikogo prócz niej, Jolanty i Zygmunta, Justyna spytała nagle przyjaciela:
— Pan, co wszystko wiesz, powiedz mi, czy na założenie, naprzykład, magazynu lub czegoś podobnego — wielkiego potrzeba kapitału?
Zygmuś podskoczył do góry.
— Tego tylko brakło, ażeby pannie Justynie przyszła myśl założyć jaki magazyn. Z jej wykształceniem, wychowaniem, nauką....
Jolanta silnie też zaprotestowała.
Justyna słuchała cierpliwie.
— Zdaje mi się, że państwo nie macie słuszności — rzekła. — Mając uczucie piękna i smak, a sumienie w dodatku, w tym zawodzie użyteczną być można; a on dałby niezależność, której stan nauczycielski nie przynosi.
Pan Zygmunt począł w to bić, iż modystka musi schlebiać płochym instynktom, musi się posługiwać reklamami, a p. Justyna do tego usposobioną nie była.
Napadnięto na nią za pomysł tak niedorzeczny.
— Ale przecież ja coś robić muszę! — odparła zimno. — Mam trochę grosza, o którym mówicie, że go sumiennie zatrzymać mogę: dlaczegobym go nie miała użyć na jaki warsztat, zakład, skład co chcecie.
— I pani z tym ideałem w duszy! — zawołał Zygmunt.
— Doskonale mogę być szwaczką! — rozśmiała się Justyna. — Nie godzę się z tymi, którzy nie umieją prozaicznej pracy dla chleba pogodzić z miłością poezyi. Mnie się zdaje, że ta proza godzi się doskonale z ideałem i nie pozwala, ażeby człowiek nie stał się istotą bezsilną i nieszczęśliwą.
W pracy takiej jest przeciwwaga potrzebna i zdrowa.
Nie chciano słuchać jej rozumowania; zahuczała ją Jolanta, połajał p. Zygmunt: zamilkła, lecz widać było, że jej nie przekonano.
— Co do mnie — odezwała się Jolanta — zapowiadam, że temu niedorzecznemu projektowi, kaprysowi raczej, całą siłą mojego wpływu opierać się będę. Pięknie-bym wyszła, żebym po hrabiankach i księżniczkach, którem wychowywała, miała się chlubić wychowanką modniarką!
— Ale toby była profanacya ducha! — wołał Zygmunt, — to nie będzie, to być nie może.
Justyna milczała.
Następnych dni, niespokojny, Zygmunt, czując, że nie była przekonaną i że ta myśl pracy bardzo trywialnej, powszedniej, tkwiła w niej, sam o tem rozpoczął rozmowę. Justka podniosła ku niemu swe wielkie, wyraziste oczy, jakby błagając, potem wysłuchała fantastycznych jego wywodów, iż duch ostyga, umysł rdzewieje, człowiek dziczeje przy pracy bezmyślnej, odpowiedziała mu krótko:
— Pan mnie nie zrozumiałeś.
W chwilę potem, o czem innem mówiąc, Justka powtórzyła Zygmuntowi od niego samego słyszane wyrazy, że pierwszym jest obowiązkiem człowieka zdobyć sobie niezależność i nie wystawiać się na niebezpieczną walkę z nędzą przez pychę; że każdą pracę uczciwą, cel, myśl jej uszlachetnia.
Zygmunt usiłował rozróżnić kobietę od mężczyzny w stanowieniu o losie, w wyborze położenia, ale go Justka zbiła z łatwością.
— Nie chcesz pan przyznać, że ja mam słuszność — dokończyła. — Ja w moich własnych oczach więcej będę warta, wyczekując processu i spadku, a zostając choćby skromną modystką — niżeli gdybym się wydartym komuś majątkiem chlubić miała.
Ukłoniła mu się nizko.
— Ale dlaczegóż pani wybierasz sobie stan czy powołanie, tak osławione modystki? — zapytał Zygmunt.
— Bo do innego nie czuje się uzdolnioną bez nowicyatu. Poradź mi pan co innego! Rękawicznictwo? szycie bielizny? no — szukaj.
— Wszystko to należy do tej kategoryi, która dla p. Justyny nie powinna, nie może być stosowną — zawołał przyjaciel. — Niech mnie pani nie wyśmiewa jako sofistę, ale ja pani powiem, że postąpiłabyś bez sumienia, tak, bez sumienia, obierając ten, nie wiem, stan czy powołanie?
Wie pani dlaczego? bo p. Justyna ma tysiąc środków rozwiązania zagadki życia — a są biedne dziewczęta, które mają tę jednę i jedyną tylko drogę. Pani więc im odbierzesz chleba kawałek?
Rozśmiał się, rad z rozumowania.
Justyna się skrzywiła.
— Mylisz się pan — rzekła — ja nie mam innego środka wyjścia z tego zawikłania, prócz pracy. Do żadnej innej nie poczuwam się zdolną.
Spuściła główkę.
— Jest to skromność — odparł dokuczliwy Zygmunt, — nie gniewaj się pani, skromność, która kryje dumę: chcesz pani być najznakomitszą z modystek, a lękasz się w innem powołaniu współzawodnictwa.
— Mogłabym się za takie posądzenie pogniewać, doprawdy — odezwała się Justka — bo nie wiem czy mi pan możesz próżność zarzucić — ale — przebaczam. Wistocie nie chciałabym stać w ostatnim rzędzie, gdy mogę w jednym z pierwszych.
Dodam na moje uniewinnienie, że, jako modystka, mogę choć w małych rozmiarach wpływać na to, aby słuszna chęć ustrojenia się dla pociechy ludzi, nie przechodziła w marnotrawstwo i umiała się połączyć z prostotą i powagą.
Z tego powołania moralizatorskiego modystek p. Jolanta i Zygmunt tak się poczęli wyśmiewać, że Justka, sama rozśmieszona, umilkła.
Czas tak uchodził w położeniu dosyć dla sieroty przykrem. Dom był zamknięty, ona czuła się przedmiotem rozbudzonej ciekawości, więcej niż sympatyi; proces obiecywał się ciągnąć bardzo długo. Co miała począć? Ta tymczasowość nużyła ją i męczyła widocznie.
Po kilkakroć zaklinała Radzcę-opiekuna, aby jej pozwolił się wyrzec testamentu; odpowiadano jej, że do tego nie miała prawa.
Wyjechać na wieś nie dozwalało jakieś uczucie przyzwoitości, bo się lękała posądzenia, że obejmuje te posiadłości, których los nie był jeszcze rozstrzygnięty.
Twarzyczka jej, na jakiś czas rozjaśniona, poczęła się znowu okrywać wyrazem smutku. Chudła, mizerniała, chodziła zasmucona. Muzyka stała się jej obojętną, książki brała i rzucała, nie rozumiejąc co czytała.
— Raz potrzeba temu jakiś koniec położyć! — odezwała się do Zygmunta, ale on do tych wyrazów zbytniej wagi nie przywiązywał.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.