Jerzy/List XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł Jerzy
Pochodzenie „Jerzy” i „Fragment”
Wydawca Redakcja „Mód Paryzkich”
Data wyd. 1882
Druk Władysław Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LIST XI.
JERZY DO HENRYKA.

Henryku! straszne nieszczęście spadło na nas! Lucyan jest między życiem a śmiercią. Dziś miał być dzień jego ślubu, a dziś czuwam przy łożu boleści, na którym leży bezprzytomny, z roztrzaskaną głową. Czuwam nad nim sam wśród nocy, co miała być ślubną nocą jego. I teraz w tej chwili zazdroszczę mu unicestwienia, bezwładności, wszystkiego co nie jest pamięcią i wiedzą; zazdroszczę mu bo cierpię nowem, nieznanem dotąd cierpieniem.... sumienia.
Bóg ukarał dumę moją: jestem złamany i upadły! Nie śmiem spojrzeć na te rysy, powleczone już nieledwie barwą śmierci, by nie wyczytać w nich jeszcze wyrzutu. A jednak, posłuchaj mnie, zanim osądzisz; ja zaledwie myślą zawiniłem przeciw niemu, ale w obec bezsilności jego, w obec niebezpieczeństwa, śmierci może, — wina ta cięży mi ołowiem.
Nic straszniejszego nad złą myśl przelotną, kiedy los w fakt ją zamieni i postawi nam na oczy jako zbrodnię, przed którą niezawodnie cofnęłaby się wola nasza, ale którą jednak myśl spełniła. Ty nie wątpisz że dałbym życie za życie Lucyana, jak dałem szczęście za jego szczęście bez wahania. Wszak to tylko wyobraźnia rozgorączkowana stawia mi te widma w sumieniu. Nie, ja winny nie jestem!..
Od dni kilku unikałem Stasi; raz przejrzawszy jasno w sercu własnem, — począłem lękać się samego siebie. Cóż ci powiem, były chwile gdziem lękał się i ją zrozumieć, odwracałem myśl i oczy od jej serca. Stasia przeciwnie nie mogła pojąć zmiany w mojem obejściu i szukała mnie jak dawniej. Musiałem co chwila zbywać ją żartem, półsłowem. Wówczas jej jasne oczy smutniały i z dziwnym wyrzutem patrzyły na mnie. Są drobne, szpilkowe tortury, które mogą złamać człowieka; ja czułem że mi serce taje pod tym wzrokiem.
Napisałem ci prawdę kiedyś; nie znałem samego siebie, nie wiedziałem czem być mogę. Wiek młodzieńczy przeszedł dla mnie wśród pracy i walki z losem, samotny i poważny; lecz ogień namiętności niezbudzonych nie wygasł w piersi mojej. Jam nie wiedział z jaką siłą wybuchnąć może.
W postanowieniu mojem pozostania tutaj była tylko odwaga niewiadomości; nie pojmowałem że miłość ta może dojść do szaleństwa, że szaleństwo silniejszem być może od woli, którą tak dumnie zakreślałem mu granice.
Przedwczoraj, tak, zdaje mi się że to było przedwczoraj, bo trudno mi obrachować się z czasem, — wyjechałem ze Stasią i Lucyanem na zwykłą konną przejażdżkę. Stasia od rana była jakaś nieswoja, nawet Lucyan zauważył to i patrzył na nią z posępnym niepokojem. Łuk jej brwi ciemnych rysował się ściągnięty nad błyszczącemi oczyma; usta były przycięte; znać że w jej młodym duchu wrzała jakaś burza. Ze zwykłą śmiałością powodowała koniem.
— Panie Jerzy, wyrzekła urywanym głosem, równając się ze mną, ścigajmy się.
W tej chwili byłbym wypuścił konia i leciał za nią na oślep w nieskończoność, dobadując się przyczyny jej smutku; jednak odparłem niedbale prawie:
— Ścigaj się pani z Lucyanem, jestem zmęczony.
Stasia niecierpliwie wzruszyła ramionami.
— Wierzchowiec Lucyana, rzekła, nie może równać się z moją arabką; ale z pana karą klaczą nie mierzyłam się nigdy, bo nikt na niej dotąd dosiedzieć nie mógł.
I nie czekając odpowiedzi, uderzyła silnie kilka razy szpicruta swego konia, aż w arabce, przywykłej do łagodnej ręki, zagrała krew wschodnia: dała kilka szczupaków i puściła się naprzód jak strzała. Chcąc nie chcąc, popędziliśmy za nią, ale nie mogliśmy już jej doścignąć.
— Jerzy! zawołał Lucyan po chwili, a w głosie jego była trwoga niewysłowiona, Jerzy, koń ją unosi!
Lucyan miał słuszność: arabka z głową zadartą leciała naprzód na oślep, jak szalona. Utopiłem ostrogi w moim koniu, ale napróżno: przestrzeń między nami zwiększała się tylko, a tentent naszych kopyt podwajał jeszcze szybkość jej konia.
— Nie gońcie mnie, na miłość Boską! doleciał nas głos Stasi, a słowa jej ostatnie zginęły nam przestworzu.
Chwila była okropna. Spojrzałem na Lucyana: nie był już blady, ale biały; zęby jego dzwoniły. Na drodze którą leciała Stasia był most rzucony nad stromym wąwozem, most rozwalony w tej chwili, bo właśnie go naprawiano. Obadwaj wiedzieliśmy o tem... nie było chwili do stracenia.
— Trzeba zabiedz jej drogę!.. zawołałem.
I nie czekając odpowiedzi, nie oglądając się za siebie, przesadziłem przez rów i pędziłem polem w bok drogi, kierując się na przełaj przez zboża i zagony ku wąwozowi.
Od tej chwili zapomniałem o Lucyanie, zapomniałem o sobie, o Stasi nawet. Stałem się cały biegiem, zespoliłem się z koniem, pochylony naprzód, bez tchu i głosu; zagrzewałem go ostrogą i ręką. Nie wiem jak długo trwała ta gonitwa szalona; ocknąłem się dopiero na drodze, o kroków kilka od zwalonego mostu: minuta jeszcze, a byłoby zapóźno, bo arabka nadbiegała na mnie prawie. Wtenczas schwyciłem ją za cugle i zatrzymałem. Rzucała się jeszcze chwilę, aż spuściła głowę, jakby pokonana. Stasia chwiała się na siodle. Opasałem ręką jej kibić, i jechaliśmy tak, koń tuż przy koniu. Zmęczona i blada jej główka wsparła się na mojem ramieniu: zwróciła na mnie wzrok zamglony, w którym błyszczała tylko słodycz nieskończona, i przymknęła powieki, a łzy posypały się po jej licach perłowym strumieniem.
Henryku! Henryku! co te łzy znaczyły? Byłże to miniony przestrach tylko? Lękałem się pytać, lękałem się zgadywać; czułem jej oddech gorący na twarzy; włosy jej, rozwiane biegiem, plątały mi się na ustach; czułem jej serce, jak zmęczonego ptaka, bijące pod moją ręką. Przygotowałem się myślą na każde cierpienie, ale nie na taką chwilę. Mógłżem ją przewidzieć? mógłżem przeczuć, że będę miał jej serce na mojem sercu, jej łzy na piersiach, jej usta przy ustach, że będę ją miał w rękach nawpół omdlałą, po takiej strasznej męce trwogi?
Nie wiem sam dobrze co wówczas działo się we mnie; zdawało mi się że serce zastygało mi w piersiach, że mrok padł na oczy. Bezprzytomny prawie cisnąłem jej kibić do siebie namiętnym ruchem i całowałem jej zbladłe usteczka; jej łzy, jej włosy.
— Jerzy! Jerzy! szepnęła zarumieniona, otwierając oczy.
Ale w głosie jej i wzroku nie było gniewu, zdziwienia nawet; był wstyd, skarga może i.... nie pytaj mnie com w nim więcej wyczytał, bo wspomnienie to samo przywodzi mnie do szaleństwa.
Jednak przytomność wróciła mi trochę pod tym wzrokiem; siliłem się odzyskać panowanie nad sobą i jechałem obok niej milczący, bo nie znajdowałem słowa jednego na ustach, ni głosu w piersi wzburzonej. Tylko silną ręką trzymałem cugle jej konia, który spieniony, rozogniony, rwał się jeszcze do biegu. Stasia była bladą śmiertelnie, ale dziwnie miękki wyraz zamglił jej oczy i spotęgował piękność.
Henryku! widzieć ją tak sam na sam po tym pierwszym pocałunku, który był między nami więcej niż wyznaniem, być pod klątwą jej wyrzutu, jej cierpienia, mając jeszcze słodycz jej ust na ustach.... ja nie wiem czy ty pojmujesz mękę takiej chwili!.. Byłem jak w gorączce, ale pamięć wracała mi powoli, a z nią uczucie wściekłości przeciw samemu sobie i przeciw losowi który nas rozdzielał, a boleść nasunęła mi pytanie: dlaczego ja cierpię, jeżeli ona cierpieć ma zemną? Fakt był niespełniony jeszcze, Stasia nie była jeszcze żoną Lucyana; czyż nie mogła zostać moją?
A jednak nawet jej cierpienie nie mogło, nie powinno było pobudzić mnie do słowa, które tu równałoby się czynowi; nie mogłem stanąć jawnie pomiędzy nią a Lucyanem, choć stanąłem już sercem i myślą. Czułem dobrze iż to był rodzaj podłości, bom spełniał duchem to, czego w czyn zamienić nie chciałem. Nie oszczędzałem siebie; kara tu była w grzechu samym, w upadku moralnym, jakim czułem się przygnieciony.
Są chwile, gdy zmordowani wierzymy w fatalność, w przypadek, w jakąś siłę opatrzną i ślepą zarazem, gdy nie mamy prawa lub możności działania, a nie możem pozbyć się nadziei i ufamy że spełni się samo, to czego zdziałać lub pragnąć nawet nie śmiemy. Ja w owej chwili przypadkowi poruczałem przyszłość, bom nie mógł uwierzyć by Stasia została żoną Lucyana. Ta myśl przelotna, prawie nieujęta, strasznie ukaraną została i uczułem że nie wolno nam wprowadzać w rachunek życia innej siły; nad wolę naszą.
Nie zamieniwszy słowa, dojechaliśmy do Zalipnej. Nie śmiałem pomódz Stasi zsiąść z konia; ona też szybko zeskoczyła sama i wbiegła do domu.
— A gdzież pan Lucyan? spytał stary Jan, widząc nas wracających samych.
Teraz dopiero obejrzałem się w około trzeźwiejszem okiem i pomyślałem o Lucyanie, dziwiąc się żeśmy go nie spotkali w drodze. Po chwili popłoch zrobił się pomiędzy ludźmi: koń bez jeźdźca powrócił do stajni.
Przykazałem zamilczeć o tem przed panną Rozalią i Stasią, a sam z kilkoma konnymi puściłem się jego śladem. Jednak nie pomyślałem o żadnym wypadku. Znałem jego zręczność i siłę; koń mógł paść, wyrwać się z ręki; sądziłem że go spotkamy niedaleko. Zresztą w owej chwili myśl moja i serce zawisły na ustach Stasi; było coś skamieniałego we mnie na resztę świata. Szukałem Lucyana bez niepokoju i trwogi, bez grzesznej nadziei nawet, słowem — bez żadnej myśli. Sumienie ocknęło się we mnie dopiero, gdym go ujrzał bezprzytomnego, leżącego we krwi na polu. Koń jego musiał się związać i paść, gdy moim śladem pędził za Stasią, znać to było po stratowanem zbożu. Padając, głową uderzył o kamień; czaszka jego była pękniętą, a kamień krwią zbroczony. Na rysach jego bladych i pięknych tkwił jeszcze wyraz niepokoju: ostatnia myśl jego była dla Stasi.
Przez chwilę sądziłem że już nie żyje i uczułem wówczas dopiero piekielny ból wyrzutu. Gdyby Lucyan był zabity, zdaje mi się żebym był oszalał. Rozerwałem ubranie jego, przykładając drżącą rękę do piersi: serce biło słabo, ale biło. Głębokości rany rozpoznać nie mogłem, zasklepiły ją włosy i krew zsiadła.
Zwolna i ostrożnie nieśliśmy go do domu zemdlonego. W bramie spotkaliśmy pannę Rozalią; ja szedłem naprzód, chcąc przygotować ją do nieszczęścia.
Ale ona w tej chwili nie myślała wcale o Lucyanie.
— Na miłość Boga! co się stało Stasi? spytała niespokojnie, chwytając mnie za rękę. Wróciliście razem: ona zmieniona jest strasznie; nie odpowiedziała na pytania moje; blada, milcząca, zamknęła się w swoim pokoju.
Zadrżałem i spojrzałem na nią wzrokiem, w którym wyczytać mogła niepokój równy swemu, ale spuściłem oczy przed jej bystrym spojrzeniem, ja com tego dotąd nie uczynił nigdy przed nikim. Milczałem, bo i cóż odpowiedzieć jej mogłem?
W tej chwili gromadka ludzi niosących Lucyana ukazała się w bramie.
— Co to jest?! zawołała.
— Lucyan spadł z konia, wyrzekłem. Czy Stasia wie o tem?
Rozalia załamała ręce.
— Stało się! wyrzekła cicho, jakby sama do siebie. Któż przebłaga nieszczęście, kto usunie przekleństwo? Wiedziałam że coś strasznego nam grozi.
Stała chwilę przybita na miejscu, szepcząc coś półgłosem. Nie śmiałem przerywać jej zadumy; ale wkrótce ocknęła się sama i zbliżyła do Lucyana. Spojrzała na tę twarz tak żywą przed kilku godzinami, tak promienną siłą, młodością, szczęściem, i wstrząsnęła głową z nieopisanym wyrazem smutku i braku nadziei. Ale hart powrócił w jej mężne serce.
— Panie Jerzy, rzekła, podając mi rękę, on był dla ciebie bratem, niewolno ci upadać na duchu. Róbmy co zrobić można, choć nie zwalczymy złego losu. Tu o wszystkiem pamiętać potrzeba. Rządź, rozkazuj na jego miejscu bo ja tracę rozmysł. Czy posłano już po doktora?
Posłałem w tej chwili do Lublina, ale przed kilku godzinami nie można się było pomocy spodziewać. Sam z panną Rozalią położyłem go na łóżku i obmywałem głowę jego. Choć nie lekarz, znam się trochę na ranach; opatrzyłem go i starałem się otrzeźwić, ale napróżno: nie wracał do przytomności. Życie było w nim jak owe światło konającej lampy, które zda się z każdem tchnieniem uleci. Stałem nad jego łóżkiem, w oczekiwaniu prawie ostatniego oddechu, sam jakby zawieszony pomiędzy życiem a śmiercią. Chwila to jedna z najstraszniejszych, jakie zaznałem. Jednak nie straciłem pamięci ni przytomności. Pytałem o Stasię, gdy ona sama, jakby na odpowiedź, ukazała się w progu. Nie wiem czy szukała nas, czy też wieść o wypadku ją doszła, bo nie zapytała o nic, nie okazała zdziwienia; przyszła, zapomniawszy nawet przemienić stroju, jakby nie zwracała uwagi na świat zewnętrzny. Chwilę stała w progu, puszczając promień słońca przez drzwi otwarte do zaciemnionego pokoju, sama podobna do promienia. Weszła, i jedną ręką podnosząc długie fałdy amazonki, zbliżyła się do narzeczonego. Co czuła? co myślała? nie mogłem wyczytać z jej twarzy nieruchomej. Czy przypomniała sobie że go kochała? czy wyrzucała nieszczęście, którego była poniekąd przyczyną? czy bolała nad nim, nad sobą, czy nademną? Stała nad jego łóżkiem bez łzy, blada, trochę drżąca, ale prosta i jakby zesztywniała pod ręką nieszczęścia. Nie wzdrygnęła się nawet na widok jaki przedstawiał ten pokój w nieładzie. Pukle czarnych włosów, które uciąć musiałem, leżały na ziemi obok szmat płótna i szarpi, czepiając się jej długiej sukni; krew przez bandaże przesiąkała na poduszki; może i moje ręce były skrwawione. Nie wiem nawet czy zauważała to wszystko, bo jakby machinalnie zbliżyła się do łóżka Lucyana i położyła rękę na jego czole, ściągniętem wyrazem bólu.
Nie śmiałem jej odciągnąć od tego widoku, nie śmiałem stanąć pomiędzy niemi, chociaż drżałem o nią. Widok ten był zanadto ciężki dla jej oczów, może i wyrzut zaciężki dla jej serca. Wiedziałem, że jej siły są słabe, a wola tylko silna; ale cóż powiedzieć mogłem? Położenie moje stało się tak fałszywe, że wolno mi było tylko milczeć i cierpieć; straciłem prawo odzywania się do niej jako przyjaciel, a nie chciałem przemówić w inny sposób. Przerażał mnie dziwny wyraz jej twarzy, surowy i sztywny; jakieś osłupienie malowało się w oczach, coś automatycznego było w ruchach; ciało jej, wola tylko były tutaj, myśl ulatywała daleko, szukała mnie może. Panna Rozalia mogła stan ten przypisać trwodze o Lucyana, jam przeczuwał że inna boleść cisnęła jej serce, że tę boleść jam sprawił.
Stasia nie przemówiła słowa do nas, nie zapytała o nic; zdawała się duchem obca tej scenie śmierci, pogrążona w jakiej strasznej zadumie.
Ale rzecz dziwna! Zaledwie jej ręka spoczęła na czoło Lucyana, twarz jego wypogodziła się, oddech stał się lżejszym; w końcu otworzył oczy i wyszeptał jej imię.
— Żyje, żyć będzie, poznał ją! zawołała Rozalia, składając ręce.
Nie odpowiedziałem, nie patrzyłem na niego. Przytomność nie znaczyła, by niebezpieczeństwo minęło. Oczy jego zamknęły się powtórnie, usta ścięły, tylko ręką pochwycił rękę Stasi i przyciskał ją do czoła, jakby mu to było ochłodą. Stasia krzyknęła lekko, ale nie zachwiała się; mnie zabolał ten namiętny ruch umierającego, jakby chciał ją przykuć do siebie nawet w śmierci, bo z dłoni jego zaciśniętej nie można było wydobyć jej ręki. Przysunąłem Stasi krzesło w milczeniu, tak by spocząć mogła tuż przy nim, i znowu trwała miedzy nami straszna cisza oczekiwania. Lucyan wyszedł wprawdzie z tego stanu odrętwienia, ale nie odzyskał przytomności; nastąpiła gorączka, majaczenie, wszystkie objawy zapalenia mózgu.
Ku wieczorowi dopiero doktór nadjechał. Chciałem wyprowadzić kobiety z tego pokoju, ale napróżno; gdy Stasia oddaliła się na chwilę, gorączka chorego wzmagała się, zrywał się i rzucał na łóżku i tylko drobna jej dłoń na jego czole uspakajała szaleństwo jakby cudem. Zamarła w nim pamięć, myśl i wola, miłość tylko pozostała jedną, jako nić wiążąca go do życia. Stasia była przy nim jakby posąg, nieruchoma i blada; nie wiem czy dotąd w tym pokoju wymówiła słowo jedno; ale co myśli! co cierpi! Nie mówię ci już o sobie; są uczucia, na które słów niema.
A jednak mnie tutaj najmniej wolno było cierpieć. Tysiące obowiązków spadło na mnie; sam musiałem myśleć o wszystkiem. Domownicy z każdą rzeczą odnosili się do mnie, widząc że ja tylko zachowałem przytomność, że odemnie jednego odbierali rozporządzenia. Trzeba było przerwać przygotowania weselne, odprosić spodziewanych gości, trzeba było spełniać obowiązki gospodarza w tym domu, nagle spustoszonym nieszczęściem. I teraz po opatrzeniu rany, musiałem wyprowadzić doktora i pomówić o tem, co wiedziałem sam, a czego on przy Stasi, przy Rozalii objawić nie mógł, o małej nadziei życia dla Lucyana.
Szczęściem doktór należał do młodej falangi lekarzy naszych, ludzi myśli, serca i poświęcenia. Od kilku lat zaledwie wyszedłszy z uniwersytetu, potrafił zjednać sobie ufność i poszanowanie ogólne. Poznałem odrazu wartość jego w jasnem i bystrem spojrzeniu, w kilku słowach, które wymówił ze współczuciem.
Nie tracił on nadziei i energii, jakie daje wiara i nauka, stanął przeciw niebezpieczeństwu jak żołnierz do walki, ufając siłom żywotnym i młodości Lucyana. Stasia całą noc przesiedziała przy chorym, przykuta uspokojeniem jakie mu przynosiła, siłą serca, siłą litości, czy też biernego obezwładnienia. Napróżno panna Rozalia odciągnąć ją chciała od tego łóżka, daremne były przedstawienia doktora: Stasia, głucha na wszystko, trwała przy swojem, zatopiona w jakiemś strasznem milczeniu. Tylko sztywność jej rysów zwiększała się, wzrok był szklany prawie, ręce zimne.
Nad wieczorem lekarz sam wywołał mnie z pokoju Lucyana. Stan ten trwał już więcej jak dwadzieścia cztery godzin i zapewne nie mógł się zmienić tak prędko; ale przeczuciem w skinieniu jego wyczytałem coś złego.
Wyszliśmy obadwaj i zapuścili w głąb’ ogrodu. Tu zatrzymałem się i spojrzałem mu w oczy, jakby oczekując wyroku.
— Widzę, rzekł doktór, że pan jeden tutaj zachowałeś przytomność umysłu i dlatego odzywam się do pana, bo uważam za swój obowiązek ostrzedz, że myśląc o chorym, zapominacie o pannie Stanisławie.
Milczałem, wstrzymując oddech. Słowa te wyrażały tajemne, najsroższe trwogi moje. Doktór nie zrozumiał mnie i nalegał dalej:
— Znam ją od lat kilku: jest wątła, delikatna, z widoczną skłonnością do piersiowych cierpień. Każde wzruszenie oddziaływa silnie na jej zdrowie. Teraz spadł na nią podwójny ciężar niepokoju i zmęczenia ciała. Czy nie zauważyłeś pan dziwnej zmiany jej rysów.
Odpowiedziałem mu skinieniem głowy, bo nie mogłem przemówić.
— Panna Stanisława, ciągnął dalej, nadużywa w tej chwili nerwowych sił, wyczerpujących przyszłość; trzyma ciało w posłuszeństwie energią woli, bo na tej nie zbywało jej nigdy; ale reakcya przyjść musi, a im poźniej, tem będzie straszniejszą, bardziej śmiertelną. Po tylu wzruszeniach, które i tak dla jej organizmu są groźne, potrzebuje koniecznie spoczynku i ciszy.
— Powiedz to pan babce, wyrzekłem drżącym głosem.
— Panna Rozalia zupełnie straciła energię pod tym ciosem niespodziewanym; zresztą nie odebrała żadnej odpowiedzi od panny Stanisławy.
— Powiedz to pan jej samej, — rzekłem z rozpaczą prawie:
Lekarz spojrzał na mnie, zdziwiony niestosownością rady mojej.
— To napróżno, odparł. Zdaje się nikogo nie słyszeć, jest jakby zmartwiała, i to mnie najbardziej zastrasza. Stan ten uważam za bardzo groźny, tembardziej, że jest dla mnie niezrozumiały.
Zamyślił się głęboko.
— Powiedz mi pan, zapytał nagle, podnosząc głowę, czy ona bardzo kocha narzeczonego.
Wahałem się w odpowiedzi.
— Pytam o to, mówił dalej młody lekarz, patrząc na mnie swym przenikliwym wzrokiem, bo widzę w niej coś nienaturalnego, czego nawet niepokój wytłumaczyć nie może. Potrzebuję znać stan istoty, której nerwowy organizm tak wyłącznie podlega moralnym wpływom.
Pytanie postawione było bardzo wyraźnie, jednak odpowiedzieć na nie nie mogłem. Cóż miałem uczynić? Mógłżem tajnie jej czystego serca odkryć przed obcem okiem? mógłżem powiedzieć to co między nami nawet nigdy wymówionem nie zostało? A jednak czułem że doktór miał słuszność; patrząc na Stasię, widziałem że nie przesadzał. Dla tego też rzekłem po chwili milczenia, nie odpowiadając wprost na pytanie jego:
— Wczoraj ona sama przeszła przez wielkie niebezpieczeństwo; czyż przestrach nie mógł spowodować tego dziwnego stanu?
— Być może, odparł lekarz uważnie, być może; jednak mnie to dziwi. Znam jej odwagę męzką prawie; nie mogłem nigdy dopatrzeć przestrachu w tej bogatej i szlachetnej naturze. Ale nie wchodząc już w przyczynę, trzeba koniecznie przerwać ten stan odrętwienia. Pan musisz lepiej niż ja wiedzieć jakiem słowem trafić do niej można.
— Zostaw to pan mnie, rzekłem jakby przebudzony nagle myślą o jej niebezpieczeństwie, zrobię wszystko co zrobić można.
Rzuciłem się jak szalony w głąb’ ogrodu. Czułem że mi głowa pękała; ale napróżno od ludzi uciec chciałem, — i tu jak na przekorę, spotkałem Jana.
— Panie Jerzy, panie Jerzy! rzekł stary, wstrząsając głową z wyrzutem. A co, nie mówiłem że będzie nieszczęście? Pan winieneś wszystkiemu, pan poruszyłeś ten portret zaklęty.
W głowie mojej utkwiły dziwne pierwsze słowa jego: „winieneś wszystkiemu”. I spojrzałem na Jana osłupiałym wzrokiem.
— Nieszczęście! nieszczęście! mówił on dalej, i daj Boże, by się na jednem skończyło. Panienka nasza bardzo zmieniona, wyraźnie jak pan starosta przed śmiercią. Źle z nami, źle, panie Jerzy!
Więc świat cały sprzysiągł mi się jedno powtarzać i to właśnie co znajduje straszne echo w mojem sercu. Próżna sprzeczka z losem, Henryku; to czego nie chciałem, uczynić, stać się musi. Ster życia mego wyrwał mi się z ręki, kieruje nim fatalność jakaś.
Wszedłem do pokoju Lucyana, odwracając wzrok od niego, zagłuszając sumienie myślą o niej jednej, niepewny sam co jej powiem, ale z postanowieniem niezłomnem, że ona głosu mego wysłuchać musi. Nie wiem, czy mnie zobaczyła, czy usłyszała szelest moich kroków, bo nie poruszyła się wcale i sztywnego wzroku nie zdjęła z Lucyana. Byliśmy sami w obec niego.
— Stasiu! rzekłem, zbliżył się do niej, głosem, który tłumiło szalone serca bicie, Stasiu! przez litość, odpowiedz mi, spojrzyj na mnie!
Usłyszała mnie: to było pierwsze słowo jakie wymówiłem do niej od dnia wczorajszego. Zadrżała i podniosła na mnie oczy wymowne smutkiem i miłością. Chciała przemówić, ale usta jej poruszyły się tylko bez głosu.
— Stasiu! powtórzyłem, zabijasz się tutaj.
— I cóż z tego? — szepnęła, — ja tak chciałabym umrzeć!
— Umrzeć, umrzeć! powtórzyłem gwałtownie. Zkąd mogło przyjść ci podobne słowo na usta? Nie masz prawa go wymawiać!
— Było mi tak źle na świecie, wyrzekła zaledwie słyszalnym głosem, tak straszno; powiedz mi, co działo się ze mną?
— Nie miałaś miłosierdzia nademną, mówiłem jakby porwany szałem; czyżeś nie czuła żeś i mnie zabijała?
— Ciebie, ciebie, powtórzyła, przyciskając serce, jakgdyby pęknąć jej miało. Jerzy, więc ty mnie kochasz?
Czułem, że życie jej było w tem pytaniu.
— Kocham! zawołałem z rozpaczą prawie, kocham cię, więcej niż obowiązek, niż sumienie! Kocham cię, choć to zbrodnia i szaleństwo! Ale słuchaj mnie, chodź ztąd, chodź natychmiast!..
Powstała w tej chwili posłuszna. Lucyan jęknął cicho, ale ja byłem przy niej i zagłuszyłem jęk jego. Wyprowadziłem ją z pokoju; jak dziecko dała powodować sobą. Oddałem ją pannie Rozalii, staraniom doktora, a sam wróciłem do Lucyana, upojony nieznaną słodyczą i cierpieniem bez nazwy.
Teraz dopiero uczułem ogrom zbrodni mojej, bo jestem szczerym w obec samego siebie: postąpiłem haniebnie! To wyznanie, uczynione w obec niego, kiedy usłyszeć go nie mógł, było zbrodnią.
Napisz mi co chcesz, nie zmienisz surowego sądu jaki wydaję o sobie. Wina moja jest tem większa, że spełniając ją, czułem się winnym. Stoję na strasznem rozdrożu życia; nie usuwaj się odemnie ty, co jeden wesprzeć mnie możesz. Powiedz mi jak miałem postąpić i co mam dziś uczynić. Bądź surowym jak sumienie!..





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.