Jerzy/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł Jerzy
Pochodzenie „Jerzy” i „Fragment”
Wydawca Redakcja „Mód Paryzkich”
Data wyd. 1882
Druk Władysław Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


JERZY.
POWIEŚĆ
PRZEZ
Waleryę Morzkowską.
(Marenée).
WARSZAWA.
nakładem redakcyi „mód paryzkich,”
ulica Hr. Kotzebue Nr. 1.

1882.

Дозволено Цензурою.

Варшава дня 11 Марта 1882 г.

Drukiem Władysława Szulca i S-ki, Niecała Nr 1.




LIST I.
LUCYAN DO JERZEGO.

„Odebrawszy ten list, mój drogi, nie namyślaj się ani chwili, nie zastanawiaj swoim zwyczajem nad szaleństwami twego przyjaciela, ale jak drugi Pilades śpiesz za Orestesem, to jest: zapisz się zaraz na kuryerkę lubelską, zapakuj walizę, nie zapominając o najstrojniejszych szatach, i jedź do stacyi Kurów, zkąd pocztą przybędziesz do wsi Zalipnej, gdzie na ciebie oczekiwać będzie twój niezmienny przyjaciel.”
„Lucyan”.

P. S. „Żeby ci oszczędzić myślenia nad „problematem” mego nagłego wezwania, (a wiem, że twoja racyonalna głowa siliłaby się rozwiązać go koniecznie) dodaję słówko: „Żenię się.” W Zalipnej mieszka moja narzeczona; ślub mój odbędzie się za dwa tygodnie. Do zobaczenia.”




LIST II.
JERZY DO HENRYKA.

„Załączam tutaj list lakoniczny, który powołuje mnie nagle na czas jakiś i odrywa od zatrudnień i obowiązków codziennych. Ty, który masz więcej swobody, któremu wolno używać ptasiego bytu i bujać po świecie pełnemi skrzydłami, nieskrępowanemi myślą o powszednim chlebie, zastąp mnie, proszę, w rzeczach, które niezbędnie odnoszą się do mnie, których nie mogłem ani załatwić, ani odłożyć. W tej chwili wyjazd ten jest mi bardzo nie na rękę, i dałbym wiele, by się od niego wykupić, bo mam rozpoczęte doświadczenie, które mnie zajmuje, jak każde nierozwiązane pytanie. Ale cóż robić? jechać muszę. Zdziwisz się może, czemu na wezwanie Lucyana, tak nagłe i niespodziewane, (bo przecież mógł mnie uprzedzić o zamiarach swoich), porzucam wszystko bez wahania się. Muszę ci więc powiedzieć kto jest Lucyan, a zrozumiesz łatwo czem on jest dla mnie.
Opiszę ci go w kilku wyrazach.
Jest to jeden ze szczęśliwych tego świata, ale od tego słowa odrzuć wszystko co brudne i nizkie, i podnieś je do najwyższego znaczenia. Kolebka jego była otoczona miłością rozumną i przewidującą; młodość, wolną od materyalnej troski, mógł poświęcić swobodnie wszystkiemu, co zaciekawiło ducha jego, i cały świat myśli i wiedzy stanął dla niego otworem, bo inteligencya jego była jasna i bystra; a jeśli nie dotarł do tych tajników, poza których granicę usiłują się przedrzeć pionierowie przyszłości, jeśli nie zbledziły mu czoła problemata życia, — nie kładź tego na karb małej siły jego ducha, bo to jest właściwość jego usposobienia. Mówiłem ci: Bóg wyraźnie stworzył go do szczęścia, w szlachetnem tego słowa znaczeniu; w świecie myśli szukał tylko kwiatów, nie trawił go duch ideału, nie zaznał nigdy tej wrzącej ciekawości wszystkiego co nieznane, co ukryte, która wyrabia, stosownie do czasu i chwili, wielkich ludzi, lub waryatów. Myśl jego ma tę dziwną właściwość pszczoły, że słodycz wyciąga z każdego pierwiastku, zarówno w świecie materyalnym, jak duchowym. Serce jego szlachetne, niewieściej prawie delikatności, sprawia mu rozkosz czynienia dobrze; kupuje sobie ludzi dobrocią, która nie kosztuje go nic, bo jest właściwością jego natury, jest mu nawyknieniem, i więcej powiem, potrzebą. Jeśli chcesz, możesz go nazwać Epikurejczykiem, nawet egoistą. Ale epikureizm jego rozciąga się do drugich; on nie byłby szczęśliwy, gdyby przy nim kto cierpiał; szczęście tych co go otaczają, jest koniecznem dopełnieniem jego szczęścia. Nie wiem coby z niego uczyniła przeciwność, nie znam hartu tego ducha, ani jakiej próby jest to złote serce. Dotąd nieszczęście omijało go i zapewne omijać będzie; ten człowiek usuwa mu się z drogi i nie wyzywa go niczem, bo ręka jego sięga tylko po to, czego dostać może. Trudność każda go zraża, nie nęci niepodobieństwo. Umie dawać wiele, a wymagać mało, pragnienia zamyka w kole możliwem i kocha to, co już posiada. Jest to człowiek rzeczywistości i obecnej chwili, istota tem dziwniejsza, że ta praktyczna mądrość użycia, do której ludzie dochodzą zawodami i doświadczeniem zapóźno, jemu była niejako wrodzoną i nie zepsuła mu wesołego uśmiechu młodości, ni swobody wrażliwego ducha. W naszym wieku, gdzie tak zacięcie ścierają się doktryny, a spokojny uśmiech zdaje się wyłącznym stygmatem miernoty i bezmyślności, — Lucyan jest dziwnym fenomenem. Jednak lękałbym się dla niego nieszczęścia, bo nie widzę w jego duchu żadnego pierwiastku, coby z niem mógł skutecznie walczyć.
Teraz rozumiesz, że ten człowiek nie znosi zwłoki daremnej; jeżeli kocha i jest kochanym, nie traci chwil na opisywanie i rozpamiętywanie swego szczęścia, ale je pije pełną piersią. I oto dlaczego, po długiem milczeniu, które niepokoiłoby mnie, gdybym go znał mniej dobrze, wzywa mnie kilku słowami, — bo wie że zawsze i wszędzie rachować na mnie może. Życie moje do niego należy. Wiesz jak nie cierpię słów próżnych i czczych uczuć; ale stosunek nasz wychodzi poza powszednie granice przyjaźni. Znamy się ze szkół jeszcze, od pierwszej młodości siadaliśmy na jednej ławce i stanowić musieliśmy dziwny kontrast. On piękny, wypieszczony, szczęśliwy; ja zamyślony, posępny, nawet zamknięty w sobie, jak każde dziecko nieszczęścia. Jemu szło wszystko łatwo, a mnie jak z kamienia, wszystko, nawet nauka, bo oprócz niej musiałem pracować na siebie. Brakowało mi czasu, książek, pomocy, a często i swobodnej myśli. Posiadałem matkę delikatną i wątłą, nieprzywykłą do pracy, a zmuszoną do niej położeniem obecnem, matkę, która mnie jednego miała na świecie, jak i ja ją jedną. Nie wiem jak inne, szczęśliwe dzieci kochają matki swoje; ale wiem, że cała siła uczuć moich zbiegła się na niej, żem ją kochał nieskończoną miłością sieroty. A widziałem jak w oczach moich gasła z niedostatku i pracy, i pojmowałem ile lat jeszcze czekać potrzeba, zanim stanę się człowiekiem. Pojmujesz łatwo, że trawiony tą myślą, nie miałem nigdy płochych lat dziecięctwa; zawcześnie umysł mój wszedł na poważną drogę; dojrzałem jak owoc zważony nieszczęściem.
Oddaję sobie zupełną sprawiedliwość: jestem posępny i szorstki, a kobiety znajdują mnie nudnym. Rzecz to nienagrodzona, bo brakło mi w pierwszej młodości ciepłego, ożywczego promienia szczęścia. Zrozumiałem wcześnie położenie swoje, nauczyłem się oceniać i obrachowywać świat i ludzi, i postanowiłem, bądź co bądź, zdobyć pracą i nauką nie wiele: zdrowie i życie matki i kęs chleba dla siebie. Pracowałem szalenie. Wówczas zbliżyłem się z Lucyanem. Wszystko co człowiek dla człowieka uczynić może, on uczynił dla mnie. Nie zraziła go hardość moja, bo lękałem się jak ognia litości i pomocy ludzkiej. Poznaję teraz, że to był rodzaj słabości; brakło mi tego przeświadczenia o sobie, które dziś pozwala mi przyjąć zobowiązanie, bo czuję, że mogę oddać jej w dwójnasób. Ale Lucyan i tu mnie zwyciężył. Niezrażony niczem, coraz bardziej mieszał się do mego życia, odgadywał stosunki. Trzeba mi było, ukończywszy szkoły, jechać na uniwersytet; rzecz zdawała mi się niepodobną, bo nie mogłem opuścić matki, która już na mnie tylko rachowała. Lucyan wynalazł jej zatrudnienie, które usuwało tę przeszkodę; dowiedziałem się później, że to był tylko wybieg, by zmusić mnie do przyjęcia pomocy. Niedość na tem. Lucyan przedemną opuścił uniwersytet: matka moja chorowała śmiertelnie; on zastępował jej miejsce moje, on ją ocalił od śmierci. Dzięki jemu mogłem zobaczyć ją jeszcze i otoczyć jej konanie dostatkiem i staraniem, jakiego brakło jej za życia. Umarła, pewna mojej przyszłości, błogosławiąc mnie i jego.
Winienem mu wszystko, czemkolwiek jestem, a w dziedzinie moralnej zawdzięczam mu może więcej jeszcze. Kto wie, coby ze mnie uczyniła nędza tej, którą kochałem w latach, kiedy tak łatwo cierpienie w żółć się obraca... Rozumiesz więc czem Lucjan jest dla mnie. Zaciągnąłem względem niego dług, który mi nie cięży, ale który gotów jestem spłacić życiem całem, i więcej jeszcze niż życiem.
Przepraszam cię, że tak niechcący wyspowiadałem ci się z całego życia; ale nie chciałbym w twoich przenikliwych oczach uchodzić za dziwaka. Lucyan stanął mi na myśli w całej pełni szczęścia, na które tak zasługiwać umie, a mam zwyczaj myśleć głośno, kiedy jestem z tobą.”




LIST III.
HENRYK DO JERZEGO.

„Nie będę ci próżnemi słowy dziękował za twój list, mój drogi. Wiem, że ludzie jak ty, niełatwo się spowiadają, a ja twoję szczerość ocenić umiem. Bądź spokojny; o ile potrafię, starać się będę miejsce twoje zastąpić, choć nie wiem czy zadaniom twoim podołam. Między nami jest wielka, kardynalna różnica: ja mam pracę, dobrą wolę i cierpliwość starości, ty geniusz i siłę młodą. Wszakże uczynię co będę mógł, by rozpoczęte doświadczenia i prace najmniej straciły na twojem oddaleniu. Żądam tylko od ciebie dalszych i szczegółowych listów z tej podróży. Twój Lucyan zaciekawił mnie, jako typ szczególny. Obok wszystkiego jednak co mi piszesz na jego pochwałę, poznaję w nim jedno z tych wiecznych dzieci, któremi los miota i które nawzajem miotają cudzym losem, a mimo złotych serc i najlepszych chęci, są nieraz nieszczęściem dla siebie i drugich. Określiłeś go sam jednem słowem i potępiłeś: nie wiesz jakiego hartu jest to złote serce, a hart dzisiaj stanowi człowieka, hart i świadomość siebie. Lękam się ludzi którym go braknie, jak lękałbym się na piasku budować gmach bez podwaliny. Bo jak obrachować to co nieujęte, jak poznać tego, który sam nie zna siebie? My, co przywykliśmy z matematyczną ścisłością obrachowywać wszystko i wszystkich, co doszliśmy pracą myśli i cierpieniem do pojęcia, że tylko fałszywe uczucia nie znoszą światła analizy, którzy wśród wątpiącego świata potrafiliśmy zdobyć sobie „credo”, — lękać się musimy podobnych istot, które bądź jak bądź, są zawsze pasożytami duchowymi, tem bardziej godnymi potępienia, jeżeli tylko miękkość i lenistwo myśli utrzymuje ich w sferze nizkiej mgły i niepewności. Mam rodzaj pogardy dla ludzi, co dobrowolnie skazują się na wieczną niedojrzałość, i żal mi ciebie, żeś z podobnym człowiekiem splątał życie, jakiekolwiek są jego zewnętrzne przymioty; ale przynajmniej widzę żeś go poznał dokładnie i że na swojem stanowisku potrafisz podołać każdemu położeniu, że choćby ci przecierpieć przyszło, nie upadniesz. W każdym razie, towarzyszu pracy, bracie myśli, rachuj na swego starego przyjaciela i z tej wycieczki przysyłaj mi spostrzeżenia i wrażenia, które mi ciebie choć w części zastąpią i utrzymywać będą między nami niezerwany łańcuch myśli; bo brak mi bardzo tutaj twego serca, polotnej myśli i stałego poglądu. Ileż razy, gdyśmy pracowali razem nad wydarciem nowej tajemnicy naturze, stwierdzaliśmy doświadczeniem, widzieliśmy na oczy, że tak powiem, nieskończoną harmonią praw rządzących materyalnym światem i tę okruchę wiedzy dorzucaliśmy do ogólnej skarbnicy. Wówczas twoje oczy zapalały się świętą żądzą prawdy; milczący zwykle i poważny, stawałeś się wymownym siłą przekonania; bystrą myślą sięgałeś wszystkich granic możliwości, przechodząc z materyalnego świata, w dziedzinę moralną, od ciasnych faktów, do szerokich teoryj, natchniony nie mrzonkami marzeń mistycznych, ale trzeźwym zachwytem tego co istnieje, na co trzeba tylko chcieć i umieć patrzyć. Wtedy ja, cichy pracownik, schylałem starą głową przed twoją wrzącą młodością, przed świętą energią przekonania, przed tą siłą wiary, wspartą tak potężnie wiedzą i rozumem, która promieni z ciebie jak z ogniska, wytykając ci jasną, nieomylną drogę życia i wskazując ją drugim. Nie wiem czy Lucyan jest w stanie cię ocenić, ale to pewna, że ta bluszczowa natura odgadła instynktownie, iż w tobie znajdzie wsparcie w każdej burzy życia. Daj Boże by dał ci się powodować przynajmniej i wiernie szedł za tobą. Ale twoje drogi mogą być strome, ty w przekonaniu swojem nie cofniesz się nigdy i przed niczem. Znam cię, należysz do rzędu ludzi spokojnie wytrwałych a niezłomnych, bo wyrobiłeś się sam, wedle własnej myśli i przekonań, a marzenia i czyn splotłeś z doskonałą harmonia życia.”




LIST IV.
JERZY DO HENRYKA.

„Nie spodziewałem się, czytając list twój i wezwanie do dalszego pisania, iż rzeczywiście wycieczkę moję opisywać będzie warto; ale los usłużył mi widocznie, bo postacie jakie mnie tu otaczają, zdają się należeć raczej do fantastycznych, Jean Paulowskich kreacyj, niż do rzeczywistego świata. I miło mi że tobie, schylonemu za mnie nad chemicznym tyglem, śledzącemu zmordowanem okiem przez mikroskop byt niedostrzeżonych jestestw, badającemu za mnie wielkie problemata nauki, przeszlę te fantastyczne obrazy takiemi, jakiemi odbiły się w moim mózgu.
Zaczynam więc od początku. Wydobyłem się z gwarnego i dymnego dyliżansu w Kurowie, w popołudniowych godzinach. Dzień był spiekły, kurz i gorąco dusiły nieznośnie; ale musiałem natychmiast jechać dalej, chcąc dnia tego jeszcze stanąć w Zalipnej, bo miałem cztery mile drogi przed sobą. W zapadłym jakimś kącie chowa się ta perła Lucyana; ciekawy jestem jakim odkrył ją sposobem.
Niebawem bryczka pocztowa, zaprzężona parą dzielnych koni, niosła mnie szybkim kłusem z miasteczka w okolicę nieznaną mi, ale pełną łąk, drzew i zieloności. Słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, i wśród Bożego świata odetchnąłem czystem powietrzem pól i lasów. Okolica nie miała innego wdzięku, prócz rozległych niw, falujących bujnem zbożem, wśród których wznosił się gdzie niegdzie krzyż obrośnięty tarniną; ale mimo to wionęła nieujętą poezyą ciszy, swobody, pracy i dostatku. Mijaliśmy wesołe wsie jedne po drugich, aż w końcu pocztylion, wskazując mi kępy drzew i kościelne wieże, rysujące się przymglonym szafirem na ognistem tle nieba, rzekł:
— To Zalipna, panie.
Wjechaliśmy w szeroką aleę, utworzoną przez cztery rzędy lip odwiecznych i zostawiając wioskę i kościół na boku, stanęliśmy przed dworem.
Dwór był bardzo stary, modrzewiowy, z obszernym gankiem rozsiadłym szeroko; nad nim wznosił się dach wysoki, śpiczasty, nierówny, na którego szczycie skrzypiała chorągiewka. Choć stary, stał przecie prosto i zdrowo, znać pielęgnowany starannie, chroniony od zniszczenia; jednak poczerniałe ściany świadczyły, że musiał pamiętać dawne pokolenia i czasy. W około znać było jeszcze ślady obronnych fos i zwodzonych mostów; ale wały i fosy, oddawna mułem zaszłe i krzewami zarosłe, tworzyły teraz kwietny, zielony wieniec w około dziedzińca, a zmieszana woń jaśminów, róż i berberysów napełniała powietrze. Wszystko tchnęło tutaj rozkosznym spokojem, i zrozumiałem, że jakkolwiek pięknym i ponętnym jest świat szeroki, można się tu pokochać i zostać na wieki.
Ale mało miałem czasu rozglądać się po dziedzińcu i sadzie, którego stare drzewa i gałęzie, obciążone owocem, wyglądały z poza dworu, bo na ganku spotkała mnie postać, która również zdawała się wychylać ze mgły przeszłości i jak ten stary dworzec, nie przystawać już do dzisiejszych ludzi. Była to kobieta ubrana w suknię z bogatej materyi, uszytą starożytnym krojem, ciemnego koloru, przy której twarz jej, pergaminowej bladości, odbijała martwą barwą. Rysy jej suche i wybitne zaostrzyły się pod ręką czasu; czoło pokrajane zmarszczkami, cieniły włosy mlecznej białości, wyglądające z pod koronkowego czepca; kreza z ciężkich weneckich koronek spadała w około jej szyi pomarszczonej i białej jak śnieg ręki. Wieku jej nie mogłem odgadnąć; postać była sucha, przygarbiona i jakby zawiędła, ale oczy pełne żywości, mimo zblakłego koloru, świadczyły, że lata, które ciężyły nad jej ciałem i pochylały je ku ziemi, zostawiły umysł nietknięty. Czy była piękną kiedyś? — któż mógł wiedzieć. Ślady pierwotnych rysów zatarł czas, pozostała tylko fizyognomia jaką wyrobiło życie, a ta była szlachetna i sympatyczna. Dzisiaj z zapadłemi policzkami i blademi usty, z nosem śpiczastym, z wyrazem smutku i tajemniczej zadumy starości, podobną była do jakiegoś portretu Van Dycka, który cudem zeszedł ze ściany i przechadza się między żywymi.
Stałem chwilę, uderzony tem zjawiskiem, pytając sam siebie, czy myślą moją wywołany, nie stanął tu widomie legendowy duch tego domu, nie wiedząc sam czy śnię, czy marzę? Ale w mgnieniu oka drzwi wchodowe się rozwarły i stary sługa, znać wiekowy rówieśnik swej pani, wyszedł i począł zdejmować mój lekki pakunek, jak gdybym był oczekiwanym. Kobieta zaś podniosła się z poręczowego krzesła na którem siedziała, i powitała mnie ruchem i uśmiechem pełnym wdzięku i powagi. Lucyan rachował na mnie, byłem oczekiwanym od dni kilku. Dowiedziałem się wkrótce, że ta dziwna kobieta, jest to panna Rozalia, cioteczna babka i jedyna krewna jego narzeczonej. Przeżyła wszystkich swoich, pogrzebała kilka pokoleń, a dziś na ośmnastoletniej Stasi, jedynej odrośli starego rodu, skupiło się jej serce. Widziałem że ją kocha trwożną miłością tych, którym żadne cierpienie oszczędzonem nie było, ale miłością bez zazdrości i żółci, rozciągniętą do wszystkich, których kochała Stasia. Lucyan wiele znać mówił o mnie babce, bo przyjęty zostałem serdecznie.
Czas jakiś pozostaliśmy sami na ganku, gdyż Lucyan, jak mi mówiono, był na przechadzce z narzeczoną. Wykształcony umysł staruszki zachował całą bystrość, a nabrał wysokiego polotu. Tak długo żyjąc na świecie, nie dziwiła się już niczemu i miała dla wszystkiego pobłażanie wiedzy. Wdzięk szlachetności i rozumu otacza jej czoło. Patrzyłem z dziwną sympatyą na tę kobietę, która stała w życiu jak pomnik przeszłości, bez goryczy dla następnych pokoleń, śmiało mierząc się oko w oko z widmem starości i czerpiąc w niej spokój mądrości i rezygnacyi. Jest to jeden z tych wysokich duchów, które bliżej zachodu świetniejszem błyszczą światłem, a przed tą głową, nad którą przeszły burze życia nie złamawszy jej, warto schylić czoło.
W jej towarzystwie czas mijał mi szybko, czułem się jakby pomiędzy swoimi. W końcu młoda para ukazała nam się w głębi szpaleru i dwoje tych ludzi pięknych i promiennych szczęściem, tworzyło słoneczny obraz na tle lip starych, który rozjaśnił ten dom sędziwy i poważne oblicze babki. Lucyan był tak rozkochany, że wzroku nie zdjął ani na chwilę z twarzy narzeczonej; zdawał się ją otaczać miłością nieskończoną i zapominać, że świat istnieje w koło niego, że stąpa po ziemi. Dla mnie, com go znał tak dobrze we wszystkich fazach serca i ducha, wydał się on jakby przytworzony, odsłonił mi nowe oblicze.
Nie sądziłem nigdy, by ta miękka dusza zdolną była do tak silnego uczucia, i nie wahałem się tu powtórzyć oklepanego frazesu, że miłość jest wielkim mistrzem. Ale też, spojrzawszy na Stasię, każdy zrozumieć go musiał i pozazdrościć mu. Z początku zdawało mi się, że widzę promień wschodzącego słońca, ujęty w alabastrowe kształty; wdzięk, woń, harmonia, to ona cała, żadne słowo oddać tego nie jest w stanie. Zwoje płowych, jedwabistych włosów, skręcone w wielki węzeł nad karkiem, przechylały w tył ciężarem swoim maleńką główkę, nadając jej jakąś dziecinnie dumną cechę; w głębokiem spojrzeniu ciemnych źrenic zdaje się przeglądać duch nieświadomy siebie; a jednak przed ich śmiałym, czystym blaskiem najhardziejsze oko się spuści. Wysoka i smukła, szła wsparta na ramieniu Lucyana, dosięgając go prawie bujnym wzrostem, a każdy jej ruch wdzięczny, utoczony, przykuwał wzrok i serce do tej piękności, która nie skupiała się w rysach twarzy, ani w kształtach ciała, lecz podwajała się ruchem, podnosiła wyrazem. Bo wyraz tej postaci był dziwny: kazał myśleć i marzyć. Znać było niepospolitą energię pod miękkością tych młodziutkich rysów; łuk brwi ciemnych, rysunek ust, zdradzały wolę nieużytą dotąd, uśpioną dziecinnem życiem, ale istniejącą. Na czole gładkiem, szerokiem, przerzniętem niebieskawami żyłkami, zdawały się snuć jakieś marzenia, nieodgadnione może dla niej samej; w różanych ustach pół otwartych, był uśmiech tajemniczy, jakby wiodła cichą rozmowę ze światem, z niebem, czy z naturą. Bo między narzeczonymi nie było całkowitej harmonii, ani pełnego akordu dwóch równych uczuć: w jego oku był tyko odblask jej wejrzenia, miłość stała się treścią jego istoty; ona miała coś więcej i coś mniej zarazem. Nie było w jej wyrazie zupełnego oddania, cechującego miłość w całej pełni, jaką podobna istota uczuć może. Duch jej zdaje się otulony tajemniczą zasłoną, nieprzedartą jeszcze; serce dziewicze dotąd nie rozpoznało siebie. Daj Boże by nie rozpoznało zapóźno. Oto pierwsze wrażenie jakie odebrałem, a wiesz że ono jest najwierniejszem, bo najbardziej obejmuje ogół; później rozpatrujemy lepiej szczegóły, dostrzegamy trafniej drobiazgi, ale w pierwszem wejrzeniu poznać można z góry, że tak powiem, wypadek wzajemnego stosunku władz i uczuć człowieka i ogólna summę wartości jego.
Miałem czas rozpatrzeć się w Stasi, bo młodzi ludzie szli, nie widząc mnie wcale, przez cały dziedziniec. Na kilka kroków od domu ona porzuciła nagle ramię Lucyana, z żywością dziecka pobiegła ku nam, jednym skokiem stanęła na ganku i przyklękając u nóg babki, jak rozpieszczona jedynaczka, całowała jej ręce.
— Czy nie gniewasz się, żeśmy cię tak odbiegli? — pytała srebrnym głosem, z przymileniem istoty, która wie zawczasu że wszystko jej wybaczonem będzie.
Ale mówiąc to, podniosła oczy i zobaczyła mnie niespodzianie; a przyznam ci się nawet, że zapatrzony w nią zapomniałem powitać. Podniosła się szybko zawstydzona, oblana rumieńcem, niepewna co ma począć z sobą.
— Swawolnico, mówiła babka, spoglądając na nią z miłością i dumą, swawolnico, idź powiedz Lucyanowi, że przyjechał pan Jerzy. Niech ci go sam przedstawi...
— Nie potrzeba żadnych przestawień, odparła Stasia, szybko przychodząc do siebie, z rodzajem śmiałości stanowiącej tło jej charakteru. Ja znam doskonale pana Jerzego; Lucyan mówił mi o nim tyle razy...
I podając mi rękę ze swobodą, w której się jeszcze trochę zmieszania przebijało, podniosła na mnie oczy ciekawie i zarumieniła się po raz drugi, zostawiając aksamitną rączkę w mojej dłoni, jakby nagłem ogarniona zamyśleniem.
Nadejście Lucyana wyrwało mnie z położenia, które zaczynało być kłopotliwe.
Takie było poznanie się moje z jego narzeczoną.
Zawezwano nas na herbatę i weszliśmy przez wielką sień do gromnej sali jadalnej, zajmującej całą szerokość domu i półkolem w ogród wpuszczonej. Sto osób mogło się w niej wygodnie pomieścić; stawiano ją widać na wielkie biesiady i przystrajano wspaniale. Ściany obite karmazynowym adamaszkiem, objętym w dębowe rzeźbione lamperye, ozdobione były szeregiem familijnych portretów, z rozmaitych wieków. Nie miałem czasu rozglądać się w nich szczegółowo, wiem tylko że spotkać tam można i rycerzy stalą okutych, i poważne matrony z różańcem w ręku; dalej piękne panie w kwiecistych robronach, z piórkami na pudrowanych włosach, modnisiów ośmnastego stulecia, w żabotach i haftowanych frakach, — a wszyscy ustawieni obok siebie rzędem, zdają się spoglądać nieruchomemi oczyma. Dwa wielkie marmurowe kominy w przeciwległych ścianach, musiały w zimie rozweselać tę ogromną salę płomieniem i trzaskiem palącej się jedliny. Nad jednym z nich wisiał portret prześlicznej dziewczyny, bladej i wątłej; nad drugim miejsce było puste, choć znać po świeżości adamaszku, że zajmował je dawniej portret odpowiedni.
Widać w tym domu panowało wielkie poszanowanie pamiątek, bo sali tej, nieprzystosowanej już do dzisiejszych potrzeb, nie zmieniono w niczem, i codzień do ogromnego stołu zasiadało kilka osób, w obec tych wizerunków przeszłości, nie zmieniając nic w obyczajach i rozkładzie dworu, zawielkiego na pozostałą rodzinę. Adamaszek stracił świeżość barwy, przeszedł w jakieś żółtawe tony; poczerniały złocone ramy portretów, ale wszystko pozostało nietknięte. Tylko przez szklane drzwi ogrodu dochodził ożywczy powiew letniej nocy, i księżyc, odbijając się w wielkim stawie, rzucał srebrne promienie do sali, jakby przeciwstawienie wiecznie młodej i świeżej natury, z tem co koniecznie skazanem jest na zniszczenie.
Po herbacie skupiliśmy się wszyscy około drzwi ogrodu, babka na wielkiem poręczowem krześle, Lucyan i Stasia obok siebie.
Nieskończony jest wdzięk domowego koła, kiedy opromienia je miłość. Ja, sierota od pierwszej młodości, umiem go cenić, jak wygnaniec raj utracony, i odrazu przystając do tych ludzi, jakby do swoich, czułem że i oni za obcego mnie nie mieli. Rozmowa toczyła się swobodnie, przerywana nieraz chwilowem milczeniem. Lucyan, dumny miłością swoją, był ożywiony jak samo szczęście; nigdy nie widziałem go tak świetnym. Regularne rysy jego pięknej twarzy promieniały, czarne ogniste oczy spoczywały na Stasi i wówczas zamyślał się nagle, głos mu drżał i zamierał, tonąc w cichym zachwycie. Stasia mało mieszała się do rozmowy naszej: zamyślona obrywała listki kwiatów, które miała w ręku. Spotykałem nieraz ciemne jej oczy utkwione we mnie, kiedym mówił, z wyrazem zdziwienia i uwagi. Widać jednak że to milczenie niezwykłem być musi, bo panna Rozalia zapytała o przyczynę. Słysząc to, dziewczyna podniosła się, jakby ze snu zbudzona.
— Głowa mnie boli, odparła posępnie. Pan Jerzy gotów pomyśleć żem bardzo nudna.
I zbliżając się do babki, usiadła na małym stołeczku przy jej nogach, wspierając śliczną główkę na jej kolanach; ale na mnie spoglądała ukradkiem.
Może niepróżno Stasia jest pieszczoną jedynaczką, niepróżno tak piękną i wdzięczną; wie o tem i kaprysi trochę, bo sądzi że jej z tem dobrze. Może chowano ją tylko na ładne, bezmyślne cacko. Szkoda! Nie cierpię wszystkiego co może zwać się fantazyą i kaprysem, a jednak przyznaję, że gdyby Stasia była moją narzeczoną, nie miałbym serca gniewać się na nią. Kto wie, może kochałbym ją nawet coraz więcej za te chmury bez przyczyny, podobnie jak Lucyan, który zbliżywszy się do niej, póty coś szeptał, całując jej rączki, aż zasępione rozjaśniła czoło, rozśmiała się, później znowu ze śmiechu przeszła w płacz i uciekła w głąb’ domu, ze łzami i śmiechem.
Lucyan chciał iść za nią, ale zatrzymała go panna Rozalia.
— Daj jej pokój, — rzekła półgłosem, — to przejdzie samo.
— Cóż jej jest? — pytał Lucyan. Czym ją obraził, czy słaba doprawdy?
— Czy pierwszy raz widzisz ją dzisiaj płaczącą bez przyczyny?
— Nie, ale ja łez jej znieść nie mogę.
Panna Rozalia uśmiechnęła się smutnie.
— Dziecko, — wyrzekła, — nigdy nie mów słów próżnych. Czy ty pojmujesz nawet wiele i co znieść można? Nie troszcz się o te łzy; Stasia skłonna do nich od dzieciństwa. Może to spuścizna przeszłych pokoleń; może to czego sama zrozumieć nie umie, a co schyla jej głowę, jak kwiat przed burzą. Twoją będzie rzeczą na przyszłość usuwać burze z jej życia i dać sierocemu sercu wiarę w szczęście.
Lucyan, zamiast odpowiedzi, podniósł do ust jej rękę, a ja mimowolnie spojrzałem na niego, zadając sobie pytanie, czy ten człowiek jest w stanie być komu tarczą w życiu. Panna Rozalia pochwyciła spojrzenie moje z bystrością niepokoju. Nie wiem czem zdobyłem sobie tak szybko rodzaj zaufania, bo zwróciła się ku mnie.
— Nie sądź pan Stasi, — rzekła, — z tej małej próbki, nie uważaj jej za dziecko nierozsądne. W tej dziewczynie są dziwne fenomena duchowe, które ja rozumiem, bo ją znam od kolebki, które Lucyan pojmuje, bo ją kocha, a które pan, człowiek myśli, myślą odgadnąć zdołasz.
Skłoniłem głowę zamiast odpowiedzi, ale panna Rozalia domagała się wyraźniejszej.
— Czy pan nie wierzysz, — pytała, — że są chwile w życiu, w których człowiek podlega dziwnym wpływom?
— Sądzę, pani, — odrzekłem, — że zawsze i wszędzie jesteśmy pod podwójnym wpływem: zewnętrznego świata i materyalnej istoty naszej. Są to konieczne warunki bytu. Ale....
I tu umilkłem, spostrzegając, że ze zwykłą szorstkością swoją, mogłem dojść zadaleko i nie chcąc wymówić całej myśli.
Panna Rozalia zrozumiała to widać, bo wyrzekła z uśmiechem:
— Widzisz pan, że cię uważamy za przyjaciela. Czyż nie mamy prawa do zupełnej szczerości?
— Babciu, — przerwał jej Lucyan żartobliwie, — ostrzegam cię, że Jerzy, to sentencya chodząca. Nieubłagany on dla słabostek ludzkich, bo im sam nie podlega. Jest to doskonałość, przed którą ja, prosty śmiertelnik, schylam głowę z pokorą. Uważaj tylko, że prosząc go o szczerość, wywołujesz kazanie przeciw komu?... — przeciw biednej Stasi.
— Lucyan ma słuszność, — odparłem, śmiejąc się szczerze. Oddaję sobie sprawiedliwość: jestem nudny jak stary samotnik, sentencyonalny jak nauczyciel, surowy i niezręczny; to też sam na siebie wydaję wyrok milczenia.
— Na który ja nie zgadzam się wcale, — odparła panna Rozalia, wchodząc z dziwnym wdziękiem w ton rozmowy nasze. Panie Jerzy, jesteś bardzo zarozumiałym, że tak śmiało sądzisz samego siebie. Ja protestuję, bo od kilku godzin jak jesteśmy razem, nie znalazłam cię wcale nudnym.
Przepraszam, że ci wypisuję to wszystko; ale jako wierny sprawozdawca, nie mogę opuszczać i tego co mnie się tyczy. W końcu, od słowa do słowa, panna Rozalia, ze zręcznością kobiety rozumnej i światowej, wywołała koniecznie dalszy ciąg tej nieszczęśliwej rozmowy.
— Stanęliśmy na tem, — wyrzekła, przytaczając dosłownie moje wyrazy, — że na człowieka oddziaływa świat zewnętrzny i materyalna istota jego. Ale...
— Ale, — powtórzyłem, rzucając się już w swój przedmiot bez ogródki, bom zrozumiał że inaczej z niego wybrnąć nie zdołam,.... ale człowiek siłą woli i rozumu powinien zapanować nad obojgiem i nie poddawać się wrażeniom zmysłów, ani rozdrażnieniu nerwów. Pod tym tylko warunkiem zdobywa godność człowieka, wtedy tylko rachować można na niego i z nim, bo staje się wolną potęgą; istotą wiedzącą dokąd dąży.
— Ale tego od dziecka, od kobiety, — przerwał Lucyan, — wymagać nie można.
— Wychowanie powinno z dzieci wyrabiać ludzi, — mówiłem dalej. Kobieta, zarówno jak mężczyzna, powinna być człowiekiem. Nie mogę w niej widzieć błyszczącego cacka tylko, wiecznego dziecka, skazanego jakiemś prawem wyjątkowem na wieczną bezmyślność. Szanuję ją, i dlatego wymagam wiele, jak od towarzyszki życia, od siostry myśli, od matki przyszłości. Jeżeli śmiem kobiecie powierzyć przyszłość serca mego, straż domowego ogniska, mam prawo żądać by wiedziała do czego się obowiązuje, chcę mieć do czynienia z istotą odpowiedzialną, a nie z jakimś kapryśnym motylem fantazji, który mi z rąk uleci, zostawiając tylko pył stubarwnych skrzydeł w mojej dłoni, i zbrudzi mnie, sam tracąc barwy.
Znasz mnie: są przedmioty o których nie umiem mówić na zimno. Dotknąłem tu jednego z najbardziej palących problematów obecnych i mimowolnie uniosłem się, może nie w porę. Mało żyjąc z konwencyonalnym światem, nie zwykłem słów i zdań swoich stosować do ludzi z któremi mówię.
Lucyan słuchał mnie dość obojętnie, jak wszystkiego co wydaje mu się utopią, a więc nieużytecznem na obecną chwilę; może też nie słuchał mnie wcale. Ale panna Rozalia odparła mi poważnie:
— Słuchając pana, zdaje mi się że masz słuszność w zasadzie; ale życie i doświadczenie pokazuje nam świat wprost przeciwny.
— Pani, — rzekłem, — czyż świat wydaje ci się tyle doskonałym, że już nie może kroku uczynić naprzód? W takim razie powinienby przestać istnieć. Ja mylić się mogę; lecz droga ludzkości wydaje mi się jeszcze długą bardzo, bo gdzie się obejrzę, widzę niesprawiedliwość, ucisk i ciemnotę. Ale to dodaje mi tylko bodźca do rozwinięcia wszystkich sił dusznych; bo powinniśmy patrzeć nie w to co było, lecz w to co być powinno, bo doskonałość nasza jest nieskończona, a wierzę w przyszłość i w Boga.
— Więc według pana, — pytała dalej, nie powinniśmy się oglądać na tradycye, na doświadczenie, tę spuściznę wiekową. Poznaję w panu te dzisiejsze doktryny, których cechą jest spotwarzanie tego wszystkiego co istniało.
Panna Rozalia widocznie zaczynała się lękać zasad moich. Słyszała o wielkiej minionej walce pomiędzy utopiami socyalnemi, a zdrową nauką, i zapominając czasu i daty, widziała we mnie coś nakształt Saint-Simonisty.
Uśmiechnąłem się mimowolnie; ale cóż robić raz wdawszy się w dysputę, musiałem brnąć dalej i tłumaczyć, zaczynając od a, b, c. prawa nieodwołalne rządzące społeczeństwem.
— Szanuję tradycye, — mówiłem, — ale nie bezwzględnie. Doświadczenie uczy nas odrzucać to, w czem się mylono, zostawiając to co było dobrem, i prawo obyczaju poddawać pod kontrolę sprawiedliwości. Przyznaj mi pani tylko słuszność w zasadzie, a porozumiemy się łatwo co do praktyki. Czyż przyszedłszy do uznania błędu powinniśmy błądzić dalej, dla tego iż taki był obyczaj przeszłości?..
Staruszka potrząsła głową.
— To zawsze jedna śpiewka, — wyrzekła. Łatwo wam młodym kamienować to, czego nie pamiętacie; przeszłość miała jednak wiele dobrego, któreście odrzucili niebacznie.
— Omyłka jest rzeczą ludzką, — odparłem; — zresztą są obyczaje i instytucye, które dobre w swojej chwili, zużywają się i stają niepotrzebne przy koniecznej przemianie stosunków. Wadą świata w takim razie byłoby to że żyje, społeczeństwa że postępuje, a żyjąc przeżywa i przetwarza. Musisz mi pani przyznać, że stagnacya jest śmiercią.
Na tak postawioną kwestyą odpowiedź loiczna być musiała po mojej myśli. Ale kobiety umieją wykręcać się od podobnych odpowiedzi, z instynktem istot, które od dzieciństwa skazuje wychowanie na moralne karłactwo, nie rozwijając w nich zdrowego myślenia, i które zwykle lękają się logiki, jak diabeł święconej wody.
Rozprawa nasza, nie wiem jakim sposobem, zeszła na ogólniki i zmieniła kierunek. Rozeszliśmy się dość późno. Panna Rozalia zawezwała Lucyana na jakąś naradę do siebie, a ja przez ogród skierowałem się ku oficynie, gdzie pokój mój przygotowano obok pokoju Lucyana.
Ale zaledwie stanąłem na progu drzwi szklanych, ujrzałem Stasię siedzącą na darniowej ławeczce o kroków kilka, za krzakiem bzu, który nam ją ukrywał. Widocznie musiała słyszeć całą naszą rozmowę. Przemykałem się pocichu niedaleko od niej, trochę zły i zawstydzony tem odkryciem. Ale dziewczyna powstała szybko i zbliżyła się do mnie. Twarzyczka jej trochę przybladła, oczy jednak były łagodne i zamyślone.
— Panie Jerzy, — rzekła, wyciągając do mnie rękę z dziecinną powagą, — panie Jerzy, słyszałam wszystko coś pan mówił. Pierwszy raz w życiu słyszałam podobne słowa; odtąd ręczę panu że chcę być, że będę „człowiekiem!..”
Ścisnąłem jej rękę i poczułem nawzajem uścisk szczery, silny, jej maleńkiej dłoni, i uczułem że uściskowi temu zawierzyć można, jak gdybym dotknął męzkiej ręki przyjaznej. Spojrzałem na nią: dziwna energia tkwiła w jej dziecinnych rysach, postanowienie błyszczało w oczach, i jakieś uczucie wdzięczności, zapału nieokreślonego. Przyznam ci się, że na razie nie znalazłem słowa odpowiedzi, i zanim otworzyłem usta, Stasia odeszła, zostawiając mnie pod wrażeniem tego spotkania.
Biedna Stasia! chowana w cieplarnianej atmosferze, umiała jednak zrozumieć moralną godność, której jej brakło; z dziecinną namiętnością garnęła się do światła i prawdy. Jak przeczystą musi być ta natura, jak bogatą inteligencya, gdy tak odrazu zasmakować mogła w tym gorzkim pokarmie i przyswoić go sobie, choć zawierał naganę dla niej, którą przyzwyczajono tylko do uwielbienia i pieszczoty.
A teraz zapytuję ciebie: czyją będzie wina, jeżeli istota ta pójdzie fałszywą drogą? Czy może ona być odpowiedzialną za wybór jaki uczyniła, za szczęście lub nieszczęście całego życia, kiedy nie nauczono jej myśleć i wyrobiono w niej instynkta tylko, zostawiając w uśpieniu władzę co je kontrolować i użytkować może? Biedna Stasia i biedne jej podobne!..
Ale skończyć muszę ten list olbrzymi, bo już i ranek do okna zagląda. Starałem ci się opisać miejsce i ludzi z któremi jestem; jeżeli myśl twoja podąży za mną, wiedzieć będzie gdzie mnie szukać. Widzisz przynajmniej, że serce moje jest pomiędzy istotami które kochać warto, a inteligencyi nasuwają się różne problemata do rozwiązania. Dla ludzi myśli niebrak ich nigdzie; ale tutaj fantazyi mogę puścić wodze i zapomnieć na chwilę o ścisłych naukowych kwestyach, bo może te, które znajdują się w duchach i sercach ludzkich, dziwniejsze są i trudniejsze do rozwiązania.
Bywaj zdrów i pamiętaj o mnie. Teraz dobranoc! Chce mi się spać bardzo, a panna Rozalia kazała mi uważać na sen jaki mieć będę, pierwszy raz śpiąc pod tym dachem; bo istnieje tradycyą, jakoby sen taki musiał sprawdzić się koniecznie.”




LIST V.
STASIA DO MARYNI.

„Maryniu! Maryniu! tyle ci mam rzeczy do powiedzenia, że doprawdy nie wiem od czego zacząć. Za tydzień ma się odbyć mój ślub; wiem że przyjedziesz na niego z mężem i Antosiem, a jednak zdaje mi się że to niewiedzieć kiedy nastąpi, i zanim cię zobaczę, pilno mi podzielić się z tobą tem wszystkiem, co myślę i czuję, bo w głowie mojej chaos straszny. Pomóż mi go rozwikłać.
Naprzód muszę ci powiedzieć, że przyjechał tu oczekiwany przyjaciel Lucyana, pan Jerzy. Lucyan mówił mi o nim tyle razy, a zawsze tak poważnie, że nie wiem czemu, wyobraziłam go sobie starym i nudnym. Aż tu wczoraj zastałam go niespodzianie na ganku, rozmawiającego z babcią. Starym doprawdy nie wydał mi się wcale, choć Lucyan mówi, że ma już lat trzydzieści. Muszę ci go opisać, lubo czuję że dokładnie uczynić tego nie potrafię. Jest w nim jakiś wdzięk niewymuszony, jakiś wyraz łagodny, spokojny i energiczny zarazem, który chwyta za serce i myśleć każe. Postawa jego i ubiór nawet cechuje się rodzajem wytwornej prostoty. Średniego wzrostu, szczupły, z głową trochę naprzód pochyloną, uderza niecodziennym wyrazem. Wielkie jego, kwadratowe czoło, ocieniają włosy krótko przystrzyżone, koloru ciemno-blond, z gorącym, złotawym połyskiem. Oczy niebieskie, niezmiernie jasne i przejrzyste, mają jednak coś nieubłaganego w swoim spokoju, przypominają suche i spiekłe niebo pustyni, gdyby usta łagodne, z półuśmiechem smutnym i przenikliwym, nie zadawały fałszu bystremu wzrokowi, będąc z nim w zupełnej sprzeczności. Ogólny wyraz tej twarzy możnaby streścić w dwóch słowach: inteligencya i siła. Oto masz opis pana Jerzego, takim jakim mi się przedstawił. Mimowolnie porównywałam Lucyana z jego przyjacielem, i cóż ci powiem: Lucyan jest piękny, piękniejszy niezawodnie, ale poznawszy go raz, już wiesz jakim jest, jakim zawsze będzie. Jerzy przeciwnie; wpatrując się w niego, zawsze coś nieznanego dostrzedz można. Pełno ludzi jest podobnych do Lucyana, pan Jerzy nie przypomniał mi nikogo. Myślałam o tem wszystkiem pocichu, patrząc na niego, i nie wiem czemu, zrobiło mi się trochę smutno. Doprawdy, ja sama nie wiem czemu. Lucyan mnie chciał rozerwać, przeprosić... Ciekawam bardzo zaco mnie przepraszał? Aż zniecierpliwiłam się i rozkaprysiłam na dobre, i odeszłam, bo mnie potrochu wszystko gniewało. Że też mi nawet smutną być nie wolno; ten Lucyan zaraz wyobraża sobie, że to jego wina. Jednak po namyśle powracałam z ogrodu do salonu, kiedy usłyszałam żywą rozmowę i głos pana Jerzego doszedł mnie, choć zwykł mówić cicho. Głos ten jest dziwnie dźwięczny i wyraźny: raz usłyszawszy, zapomnieć go niepodobna. Mówiono o mnie. Moja Maryniu, dziś dopiero poznaję jak przez całe życie byłam nierozsądną i dziwaczną. Nie potrafię ci powtórzyć tego com usłyszała; z początku nawet rozgniewałam się bardzo i prawie rozpłakałam ze złości; ale słuchając dalej, uczułam że świat nowy otwierał się przedemną, że słowo każde budziło we mnie szereg myśli nieznanych i odrazu skorzystałam moralnie, odrazu nauczyłam się więcej niż przez całe życie. Jakaś dziwna siła i energia budziła się we mnie. Roztrząsałam wartość moję moralną, to czem byłam dotąd, i wstyd mi było nicości duchowej w jakiej zostawałam. Mało nad czem zastanawiałam się dotąd; żyłam jak roślina na słońcu, rządząc się fantazyą, kaprysem. Zachcenia moje były prawem dla dobrej babuni, dla otaczających, dzisiaj dla Lucyana; psuli mnie wszyscy potrosze i ja też byłam bezużyteczną dziwaczką. Pan Jerzy nie powiedział tego wcale, jak się łatwo domyślasz; ale słowa jego ten oddźwięk rozbudziły we mnie, kazały mi zastanawiać się nad sobą, a pomyślawszy, musiałam uderzyć się w piersi. Zapewne powziął on o mnie najgorsze wyobrażenie; ta myśl była mi nieznośną i nie śmiałam już powrócić do salonu, choć przedmiot rozmowy się zmienił. Chciałam usprawiedliwić się wprzód w jego oczach, powiedzieć mu, żem go przynajmniej umiała zrozumieć, że poprawić się mogę i stać się godną szacunku jego; lecz nie wiedziałam jak to zrobić, bo czemże ja jestem dla niego, czy zwrócił nawet na mnie uwagę? Przyjechał jako przyjaciel Lucyana na ślub jego i może znajduje złym wybór jaki zrobił.
Szczęściem, gdym tak siedziała sama w ogrodzie, czując się bardzo nieszczęśliwą, zjawił się pan Jerzy na poblizkiej ścieżce. Niespodzianie nabrałam odwagi, podbiegłam ku niemu i obiecałam mu, że odtąd przestanę być bezmyślnem dzieckiem. Nie wiem sama jak odważyłam się na to. Powiedz mi, co on o mnie mógł pomyśleć? Widziałam jednak iż nie rozgniewał się wcale; uśmiechnął się tylko łagodnie, a uśmiech jego ma wdzięk niewypowiedziany: wyraźnie pochodzi z głębi duszy i rozjaśnia twarz jego poważną. Ale uśmiechnął się jak do dziecka tylko; ja też, nie czekając odpowiedzi, uciekłam, a teraz siedzę w swoim pokoiku i myślę nad tem wszystkiem i nad sobą. Żałuj mnie Maryniu, bom biedna bardzo, sama nie wiem czemu, i odpisz mi prędko co o tem myślisz, a nadewszystko co myślisz o mnie.




LIST VI.
MARYNIA DO STASI.

„Doprawdy, moja Stasiu, muszę powtórzyć ci tutaj słowo, które cię tak bardzo gniewa: jesteś dzieckiem, bo inaczej nie umiem wytłumaczyć sobie twego listu. Cóż cię obchodzić może jakiś dziwak? bo takim wydaje mi się pan Jerzy z twego opisu, i nie wiem dlaczego człowiek światowy i rozumny, jakim jest twój narzeczony, sprowadził go z jakiegoś zakazanego kąta. Jest to, o ile słyszałam, człowiek naukowy, zupełnie nie stworzony do towarzyskiego życia i nieogładzony w świecie, którego zatem rady, jeżeli śmie ci dawać jakie, nie zasługują bynajmniej na uwagę. Zresztą nie wiem doprawdy coby on mógł, pomimo całego dziwactwa, zarzucić tobie, tobie wychowanej tak starannie, pod okiem najgodniejszej z kobiet, otoczonej ciszą domową i przykładem cnót twojej babki, tobie, która nie masz nawet pojęcia o złem, o tem czem zbyt często bywają świat i ludzie, której ucha i myśli nie skalał żaden wyraz przedwczesny. Słowem, mimo wszystkich pochwał jakie mu oddajesz, pan Jerzy jest mi antypatyczny; nie cierpię tego rodzaju ludzi, a ty Stasiu masz zbytni popęd do admirowania wszystkiego co nowe. Strzeż się tego, unikaj ile możności pana Jerzego, a nadewszystko nie pozwalaj sobie marzeń, które każdemu obeznanemu ze światem, muszą wydawać się śmieszne i niedorzeczne. Jestto konieczny skutek samotności zbytniej, w jakiej wychowaną byłaś; ufam że małżeństwo z człowiekiem tak rozsądnym i przyjemnym jak Lucyan, wpłynie na twoje usposobienie. Wierzaj w tem memu doświadczeniu i przyjaźni. Nie zapatruj się nigdy na ludzi, którzy nie są takiemi jak wszyscy; oryginalność nikomu nie daje szczęścia, a dla kobiety jest śmieszną i niewłaściwą. Pamiętaj o tem, że rozum zbiorowy ma górę nad pojedynczym, że lepiej przyjąć rzecz gotową, niż samej się jej dobijać, że świat ma zawsze słuszność przeciwko jednostkom.
Przepraszam cię, jeżeli moje słowa ostudzą trochę twój zapał; ale wierzaj mi że mam słuszność i że to co piszę, płynie z przyjaźni ku tobie. Do zobaczenia, kochana Stasiu; przyjadę niezadługo i mam nadzieję, że już wówczas mowy nie będzie o tem, co twój list zawiera.
Mój mąż twoje śliczne rączki całuje i cieszy się myślą, że za dni kilka od ołtarza prowadzić cię będzie. A Antoś, biedny Antoś! wolę ci o nim nie pisać; chłopiec doprawdy zwaryował, tak mu twoje oczy strasznie poszarpały serduszko”.




LIST VII.
JERZY DO HENRYKA.

„Wczoraj wieczorem napisałem ci wierne sprawozdanie z myśli i wrażeń moich; dziś znowu siadam do pisania, a robię to równie dla siebie, jak i dla ciebie, mój drogi. W tym nowym świecie, wśród którego rzucił mnie przypadek, pozbawiony koniecznego regulatora władz naszych, — pracy, potrzebuję niejako skupić i odnaleźć się, odzywając się do ciebie co wieczór. Każdy z nas myślał i zastanawiał się nad sobą; zdawało mi się nieraz że znam samego siebie, i miałem względną słuszność: wiem czem jestem, lecz nie mogę z pewnością obrachować czem być mogę, jakie pierwiastki odezwą się we mnie w starciu z drugiemi, jakie obudzą myśli i wyrobią przekonania. Dlatego też najstalszy człowiek nawet jest jeszcze istotą nieobrachowaną, dlatego przyszłość jest zawsze tajemniczą, a wola tylko i wiara w niezmienny pierwiastek obowiązku sterować nami może. W tem też nieujętem poczuciu przyszłości nieznanej, niestworzonej, że tak powiem, leży magiczny urok tego słowa „życie”, zasługa jego i trwoga tajemna jaką nas przejmuje. Zapytasz mnie może do czego ten postęp zmierza? Do niczego, mój drogi. Te kwestye między nami poruszane były często, a chwila obecna przywiodła mi je na pamięć.
Dzisiaj, choć biały ranek zastał mnie przy stoliku, wstałem jednak wcześniej niż wszyscy mieszkańcy Zalipnej. Rano przychodzą najtrzeźwiejsze myśli, rano, to prawdziwa godzina pracy. Wiesz że przywykłem budzić się ze słońcem, a tutaj, choć zaspałem trochę, dzięki zmęczeniu podróży, miękkości łóżka, czy snów dziwacznych, wstałem jednak dość rano, by używać letnich godzin chłodu. Lucyan, ten pieszczoch, spoczywał jeszcze w najlepsze. Wyszedłem do ogrodu i począłem rozglądać się wszędzie. Ruch i praca panowały tutaj, a imię Stasi odbijało się ciągle o moje uszy. Wszystko robiono z jej rozkazu, dla niej, według jej woli. Musi to być czynna i energiczna natura. Tem lepiej. Wiesz jak się lękam tych pieszczonych istot, które nie raczą dotykać ziemi, zajęte księżycowemi marzeniami, które zrzucają na drugich realne warunki bytu i to śmią nazywać poezyą.
W stawie pławiono konie, a żwawy chłopak zajęty był na brzegu myciem białej jak śnieg klaczy. Wiek dziecinny, jak ci wiadomo, spędziłem na wsi, jeździłem konno i dotąd życie miejskie nie zatarło siły pierwszych wrażeń. Zbliżyłem się więc z zajęciem i przypatrywałem ślicznemu stworzeniu.
— Czyja to klacz? — spytałem.
— To arabka naszej panienki, — odpowiedziano mi.
Rzeczywiście znać na niej było czystość rasy. Sierść miękka i połyskliwa uwydatniała muskuły i żyłki; oko było tak żywe i mądre, iż zdawało się niepodobieństwem zaprzeczyć tej istocie władzy myślenia. Zwracała suchy maleńki łepek na wszystkie strony, jakby rozumiejąc co mówiono w koło. Z kolei przeglądałem inne konie i byłem zupełnie niemi zajęty, gdy nadszedł Lucyan. Nie wspomniał mi ani słowem wczorajszej rozprawy, ale jak zwykle szczęśliwy i ufny, z nieporównanym wdziękiem, który go cechuje, roztaczał blask swobodnego ducha. Ile razy z rozwagą rozbieram ten charakter, wymyka mi się on i traci barwy; będąc z nim dopiero, czuję urok tej indywidualności, urok tem większy, że jest nieujęty.
Paląc cygara, chodziliśmy po cienistych szpalerach ogrodu, rozmawiając o niczem i o wszystkiem razem, dopóki nie zawezwano nas na herbatę.
Stasia przygotowywała śniadanie, z wdziękiem żywej natury, której wszystko w ład idzie. Nie zapomniała o żadnym drobiazgu, umiała smak każdego odgadnąć. Zauważyłem to, bo cały charakter człowieka maluje się w drobiazgach. Czyż rzeczywiście istnieją drobiazgi dla tego, który chce patrzyć? Człowiek który postąpi źle w małej rzeczy, niezawodnie postąpiłby tak samo i w większej, gdyby nie lękał się następstw, odpowiedzialności, lub ludzkiego sądu. Drobiazgi więc są najpewniejszą miarą charakteru.
Stasia w rannej muślinowej sukni gospodarując pomiędzy nami, była zachwycająca. Ślady wczorajszych chmur przeszły bez wieści, a patrzeć na nią, trzeba było koniecznie zamarzyć o ciszy i błogosławieństwie domowego ogniska.
— A co, panie Jerzy, spytała panna Rozalia, czy pamiętasz uczynioną obietnicę?
Musiałem przyznać ze wstydem, iż zapomniałem o co idzie.
— A pański sen, pamiętasz pan co się śniło?
Spojrzałem w koło trochę zdziwiony i wzrok mój padł na portret bladej kobiety nad kominkiem, na starożytne sprzęty i ściany sali, a sen mój uprzytomnił się nagle w pamięci, jak najdobitniejsza rzeczywistość.
— Miałem dziwaczny sen, — odparłem, — sen, który tylko śnić się mógł w Zalipnej.
— Doprawdy?.. — zapytała panna Rozalia ciekawie, — mówże pan.
— Czy panna Stanisława nie ma brata?.. — spytałem.
— Nie, i nie miała nigdy. Dlaczego to pytanie?
— Bo we śnie widziałem człowieka podobnego do niej, jak dwie krople wody do siebie.
— To być nie może!.. — zawołała panna Rozalia, blednąc i załamując ręce, — „on” ukazał się panu?
Spojrzałem na nią, zdziwiony wrażeniem jakie uczyniły słowa moje. Wzrok jej z rodzajem przerażenia zwracał się od Stasi do pustego miejsca nad kominkiem, gdzie brakujący portret rysował się świeżością adamaszku na spłowiałej ścianie. Ja sam zapatrzyłem się w portret bladej kobiety i zdawało mi się że w jej rysach odnajduję zamgloną powieść snu mojego.
Dość długo trwało milczenie. Lucyan i Stasia, korzystając z niego, wymknęli się do ogrodu. Wówczas panna Rozalia dała mi ręką znak bym się przybliżył.
— Mów pan teraz, — wyrzekła smutnie, stłumionym głosem, jakby lękała się by nas nie podsłuchali martwi świadkowie otaczający.
Ja sam, przejęty uroczystością jej głosu, zacząłem opowiadać swe marzenia z powagą, która w innej chwili wydałyby mi się doskonale śmieszną. A gdym mówił, marzenia te odnawiały się w mojej głowie, nabierały rzeczywistości i barwy.
— Śniło mi się, — mówiłem, — żem się znajdował tutaj w tej samej sali, tylko wyglądała ona strojnie i świątecznie. Pająki, obsadzone jarzącem światłem, spuszczały się z sufitu i jasnością napełniały salę; sprzęty te same, stały w tem samem miejscu, ale wszystko było lśniące i nowe. Przy trzaskającym ogniu kominka, wsparty ręką o gzyms marmurowy, stał mężczyzna w całym kwiecie młodości i piękna. Podobny był do panny Stanisławy i więcej niż podobny: była to ona sama, w męzkim, wytwornym stroju końca ośmnastego wieku. Włosy płowe, lekko przypudrowane, otaczały twarz jego świeżą, nacechowaną nieprzepartym wdziękiem, a nateraz płonącą jakimś ogniem niepewności czy oczekiwania; bo wzrok jego zwracał się co chwila ku drzwiom naprzeciw niego będącym. Do postaci jego, trochę zniewieściałéj, przypadał cudnie ubiór z niebieskiego atłasu, szyty srebrem, i biała kamizelka z ciężkiej materji, haftowana w drobne róże kolorowemi jedwabiami tak misternie, że zdawały się prawdziwe, a jednak bladły przy różach jego lica. Koronkowe mankiety spadały mu na rękę wytworną, pieszczoną, gdy raz wraz przesuwał nią po czole, jakby chcąc odpędzić jakąś myśl natrętną.
— To on, to on, widzę go! — szepnęła panna Rozalia.
— W końcu zaszeleściały jedwabie, drzwi się otworzyły i weszła kobieta, której tu widzę portret, — i wskazałem na obraz bladej dziewczyny. Ale nie była ona smutną, jak ją tu wymalowano. Rysy jej delikatne, jaśniały rumieńcem zdrowia i szczęścia; czarne oczy pełne były głębokiego uczucia; suknia jej z białej gazy, lamowana była srebrem; miała na włosach wieniec z róż białych i takiż bukiet u piersi.
— Zkąd pan to wiesz? — zapytała nagle panna Rozalia, — taką wymalowana jest na miniaturze przechowanej u mnie.
Uśmiechnąłem się, przypominając jej że opowiadam sen tylko.
— On zbliżył się do niej rozpromieniony, namiętny, pochwycił jej ręce i przycisnął je do ust. Jej oczy pod jego wzrokiem mgliły się i łzawiły szczęściem. Jego źrenice płonęły, a słowa urywane i przysięgi namiętne z ich ust się sypały. „Ty mnie kochasz, — wyrzekła w końcu smutnie dziewczyna, — ja to czuję, ja ci wierzę. Ale odjeżdżasz jutro; kto mnie za to jutro zaręczy? Spotkasz tyle innych, piękniejszych. Zapomnisz!..” Ale on nie dał jej dokończyć, klęknął u jej kolan i jedną ręką obejmując jej kibić, drugą kładł na sercu, powtarzając ciche przysięgi. I głowa jej pochyliła się ku niemu, usta złączyły pocałunkiem. „Pamiętaj Stanisławie, — szepnęła, — życie moje jest w tobie, ja umrę jeżeli o mnie zapomnisz!” „Jak Bóg w niebie, Jadwigo, powrócę niezadługo z niezmiennem sercem, a gdybym mógł zapomnieć o tobie, niech nie znajdę spokoju w grobie nawet, niech sam przecierpię cobyś ty przecierpiała.” Słowa te wymówił głośno; zdawało mi się, że światła zadrżały, że mrok przesunął się po sali, — aż ona zbladła i wyrwała się z rąk jego.
— Tak było, to wszystko prawda! — zawołała panna Rozalia z przerażeniem. To zaklęcie wymówionem zostało słowo w słowo w złą godzinę.
— Teraz śniło mi się, — mówiłem dalej, — że tłum strojnych gości napełnił salę. Stanisław i Jadwiga stanęli obok siebie. Wówczas zbliżył się do nich młody człowiek z poważnem obliczem; blade czoło jego przedwcześnie opadło z włosów; twarz wyrazista i piękna jaśniała dostojnością myśli i cierpienia. Zdjął z palca pierścień i wręczył go Jadwidze, mówiąc: „Siostro, oddaj to wybranemu serca swego, i oby wybór twój był dobry, a życie szczęśliwe.” Ksiądz poświęcił pierścionki i odbył się obrzęd zaręczyn, „Stanisławie, — rzekł do niego brat narzeczonej, — straży miłości twojej oddaję co mam najdroższego, serce siostry; pamiętaj że za jej łzę każdą, gdyby zapłakać miała, żądałbym krwi twojej.” Słowa te były złowrogie, a Stanisław rzekł poraz drugi: „Gdybym zapomniał o niej, niech nie znajdę spokoju w grobie nawet, i niech sam przecierpię, coby ona przecierpieć miała.”
— I wyrzekł to samo jeszcze poraz trzeci, — mówiła panna Rozalia, jakby sama do siebie, ciągnąc dalej powieść snu mojego, — na drugi dzień w chwili odjazdu.
Mnie doprawdy zaczynało się mącić w głowie. Byłże to sen? widzenie? Nie pojmowałem sam jakim sposobem to co dla mnie było tylko chaotycznym obrazem, dla panny Rozalii wiązało się w całość, było powieścią przeszłości, rodową tradycyą.
— Czy to już wszystko? — spytała wkońcu powolnie.
— Nie, — odparłem, — ale koniec snu mojego jest smutny...
— Mów pan, mów, — wyrzekła, — przeszłość nasza jest smutną, wiem to nie od dzisiaj. Cóż widziałeś dalej?
— Widziałem Jadwigę chorą, opuszczoną, widziałem ją tutaj znowu wraz z bratem. Róże zeszły z jej lica, swoboda z czoła, wzrok bystry i niespokojny zwracał się na wszystkie strony, szukając tego, który był oddalony. Widziałem jak twarz jej brata stawała się coraz bardziej smutną i surową. Nie mówił nic o nim, otaczał siostrę staraniem, miłością; ale gniew, nienawiść i pogarda szarpały jego sercem, bo był bezsilnym przeciw jej boleści, przeciw jego niewiarze, i choć marzył o zemście, wahał się odstąpić siostry, by zażądać krwawego rachunku za łzy jej, za złamanie słowa. Ale ona odgadywała te myśli jego i konając, wstrzymywała cios grożący Stanisławowi. Leżała tutaj na tej kanapie, wspierając wychudłe ciało na adamaszkowych poduszkach. Brat patrzał na nią długo w milczeniu, a wzrok jego płonął, przymglony łzami; ona była ostatnią, najdroższą miłością jego i gasła mu w oczach. Leżała szepcząc coś półgłosem, rachując coś gorączkowo; brat ją usłyszał i zrozumiał. Twarz poważna zawrzała mu gniewem i wybuchnął słowem dłużej niepowstrzymanem: „Ośm miesięcy mija, jak miał powrócić, a nie powrócił; czas już bym się upomniał o łzy twoje.” Widziałem jak ją oddał opiece służebnych, a sam oddalił się szybko, nie oglądając się na nią, głuchy na jej wołanie, człowiek wyzuty z człowieczeństwa ślepą żądzą krwi.
Gdzie to było nie wiem; krajobraz był zaćmiony w snach moich; ale widziałem w perłowem świetle letniego poranku, wśród ciszy budzącego się dnia, tych dwóch ludzi walczących z sobą. Jeden nieubłagany jak sprawiedliwość, namiętny jak zemsta, szukał serca przeciwnika; z posępnem okiem utkwionem w niego. Drugi bronił życia, szczęścia, może nowej miłości, z rozpaczą istoty, dla której świat ten jest słodki. Było cóś fantastycznego w tym pojedynku, cóś nakształt walki złotego dnia z cieniem wieczoru; było cóś strasznego w tej ciszy, przerywanej tylko dźwiękiem stali i uderzeń serca. Ci dwaj ludzie piękni byli odmienną pięknością i odmiennym wyrazem: Stanisław z okiem płonącem, z jasnym włosem rozwianym, z zaciśniętemi usty, z brwią ściągniętą, przypominał archanioła Guida Reni, następującego na smoka. Przeciwnik jego, blady i nieugięty, podobnym był do posągu, tylko wzrok jego przerażał siłą nienawiści, a oczy jego krwią zaszłe, usta napół roztwarte, zdawały się spragnione mordu i zemsty. Jednak, jeżeli morderstwo usprawiedliwionem być może, sprawiedliwość była po jego stronie. Ale Stanisław zrozumiał szybko, że jeden z nich zginąć musi, i bronił szczęśliwej doli. Siły jego podwajały się w walce: musiał w końcu zwyciężyć. Przeciwnik jego padł z piersią przeszytą, jęknął przekleństwem i skonał.
— Na nim wygasła starsza linia naszej rodziny, rzekła panna Rozalja. Stanisław, imiennik i krewny najbliższy, odziedziczył rozległy majątek ofiary swojej. Ale cóż dalej, cóż dalej?
— Dalej, odparłem, koniec snu. Ta sama sala kirem wybita, gromnice, trumny, katafalk i ostatnie słowa umierającej, obłąkanej Jadwigi. „Obyś nie znalazł w grobie spokoju i przecierpiał to wszystko, co ja przecierpiałam.” Wiarołomstwo, morderstwo, przekleństwo i tryumf niesprawiedliwości! Jakim cudem przyśniła mi się ta straszna powieść, o której nigdy nie słyszałem ani słowa, a którą ty pani rozumiesz i dopełniać umiesz?
Panna Rozalja patrzyła na mnie z niewypowiedzianą trwogą i smutkiem, jej blade ręce drżały.
— Nie napróżno, szepnęła, widziałeś pan przeszłe nieszczęścia naszego rodu, zbrodnie niezapomniane; to nie był sen, to było widzenie, przypomnienie przekleństwa, groźba.
Rzeczywiście, mnie samemu fakt ten niepojęty zamącił głowę, bo żadnego racyonalnego tłumaczenia znaleźć dlań nie mogłem. Zdawało mi się, że sen trwa ciągle, że jestem igraszką złudzeń i milczałem, nie znajdując słowa odpowiedzi.
— Przekleństwo spełnić się musi, mówiła dalej stara kobieta, jakby sama do siebie.
Wstała i zaczęła przechadzać się po sali, zatrzymując się czasem przed którym z portretów, pod wpływem strasznego niepokoju. W końcu zbliżyła się do mnie.
— Ani słowa o tem przed Stasią, wyrzekła stanowczo, jakby już skupiała siły przeciw nowym nieszczęściom. Niech nie wie nigdy o tem co nad nią cięży. Nikt oprzeć się nie potrafi temu co spełnić się musi; nie możemy tu nic przewidzieć, nic uprzedzić. Grozi nam cios jakiś, wiem o tem. Nie pytaj mnie pan o więcej, nie żądaj bym ci wytłumaczyła to co jest niepojętem; ale czuję że los twój zwiąże się tu dziwnie z naszym losem.
Dała mi znak ręką bym się oddalił i zostawił ją samą.
Na miłość Boga, napisz mi co myślisz o tem wszystkiem, bo jestem w położeniu człowieka, któremu pęka węgielny kamień przekonań całego życia.
Wyszedłem z myślą znękaną, chciałem iść gdzie daleko i stracić z oczów ten dom zaklęty, gdzie jakieś zaraźliwe marzenia obsiadają mózgi; ale spotkałem Stasię i Lucyana, którzy szukali mnie, chcąc namówić do konnej przejażdżki. Przystałem z wielką ochotą, choć wolałbym był samotność. Lucyan widać dał tutaj dobre wyobrażenie o moich talentach, bo przyprowadzono mi dzielnego wierzchowca. Przyznaję iż w tej chwili dosiadłem go z rozkoszą; zmęczenie fizyczne, przywraca równowagę myśli zmęczonej. Stasia na swojej arabce, w amazonce ciemno-zielonej, w okrągłem kapelusiku, który odsłaniał zwoje jej płowych włosów i podnosił świeżość lica, była zachwycającą. I była też wesoła jak dziecko, zręczna i śmiała; powodowała koniem wprawną ręką, wypuszczała go, zwracała na miejscu, z lekkością przeskakiwała płoty i rowy, mimo zaklęć i próśb Lucyana. Twarz jej ożywiał rumieniec; coś dziwnie hardego błyszczało w oczach, była jakby w swoim żywiole. Patrzyłem na nią, ale mimowolnie stawał mi w myśli bohater snów moich; przypominała mi go każdym ruchem, spojrzeniem, skinieniem ręki, śmiechem nawet i dźwiękiem głosu. Widocznie jestem pod wpływem jakichś marzeń, z których nawet biały dzień rozbudzić mnie nie może.
Stasia zauważyła w końcu zamyślenie, które mnie ogarnęło i jechała chwilę spokojnie obok mnie, spoglądając kiedy niekiedy na moje zachmurzone czoło. Droga którą jechaliśmy wiła się pomiędzy dwoma łanami zboża, tak wązko, że tylko dwa konie mogły iść razem; Lucyan pozostał trochę w tyle.
— Panie Jerzy, co panu jest? — zapytała w końcu Stasia.
— Nic pani, odparłem, trochę nierad z jej troskliwości. Głowa mnie boli; sądziłem że ruch i świeże powietrze rozpędzi tę lekką słabość.
Ale Stasia nie zdawała się przekonaną wcale.
— Byłeś pan zupełnie inny dziś rano, wyrzekła. A może, dodała po chwili, figlarnie pochylając się na siodle i patrząc mi w oczy, a może boli pana głowa tak samo jak mnie wczoraj?
Rozśmiałem się mimowolnie z jej przenikliwości.
— Przebacz mi pani, rzekłem, wczorajsze słowa. Jak na ukaranie mego pedantyzmu, możnaby je teraz po części do mnie przystosować. Niezawsze człowiek jest panem siebie.
Ale wyraz twarzy Stasi zmienił się nagle.
— To źle że pan tak mówisz, podchwyciła z żywością. Nie powinieneś zaprzeczać samemu sobie i psuć dobro któreś uczynił. Ja chcę pamiętać tylko wczorajsze słowa, bo wrażenie ich zostanie mi nazawsze.
Stasia, zwyczajem istot bardzo młodych, wszystko do wyższej podnosiła potęgi i zupełnie nie rozumiała półcieni. Ta szczerość i energia dziecinna chwyciły mnie za serce i zawstydziły we własnych oczach. Dla tego też odparłem jej poważnie:
— Życie jest ciągłą walką; co chwila spotykamy pokusę. Człowiek któryby ani chwilę nie osłabł i nie upadł, w którymby walka ustała, przestałby być człowiekiem, tak jak ten któryby się uchylał od walki, nie dorósłby własnej godności.
Stasia słuchała chciwie słów moich, wlepiając we mnie swe śmiałe, przejrzyste wejrzenie. Widocznie były to rzeczy zupełnie nowe dla niej, a jednak starała się je zrozumieć.
— Dlaczego, spytała w końcu powolnie, nikt nigdy dotąd w podobny sposób nie przemawiał do mnie?
— Byłaś pani dzieckiem, odparłem, a dziecku to mniej potrzebne, bo ono nie zależy od siebie.
— Sądzę jednak, wyrzekła, że dzieci dojrzewałyby prędzej pod wpływem słów podobnych, że toby je lepiej przygotowało do życia, do owej walki, jak pan nazywasz, niż samo posłuszeństwo i zdanie się na drugich.
Z dziwną szybkością Stasia zrozumiała całą doniosłość tej kwestyi i trafiła w jej jądro; mogłem mówić do niej nie jak do dziecka, do ładnej kobietki, ale jak do istoty dojrzałej.
— Kto żyje sam przez się, mówiłem, kto szuka, walczy i postępuje, może też błądzić i upadać, bo walka każda jest niebezpieczeństwem. Wszak to pani rozumie?
— Rozumiem, odparła uważnie.
— A każda omyłka, każdy błąd, ma swe konieczne następstwo, — karę.
— Dlaczego? -
— Bo inaczej nie byłoby doświadczenia. W karze tej leży moc uleczająca; dochodząc przyczyny cierpienia, uczymy się unikać powodów jego, bo złe jest tylko niewiadomością. Bóg urządził świat tak cudownie, że złe samo przez się niszczyć się musi, że siła rozumu i doświadczenia wiedzie nas do postępu.
— Jakież to piękne i jasne! zawołała Stasia. Ale wytłumacz mi pan, jakim sposobem tyle błędów trwa jeszcze.
— Bo dotąd świat nie przejrzał jasno i jak chore oko lęka się światła; bo złe wywoływało złe inne. Pokrzyżowały się niesprawiedliwości, tak iż pierwotnych przyczyn dojść trudno; błędy nagromadzone przez wieki ciemnoty, przeszły w krew i życie ludzkości, wyrobiły się w prawa, w obyczaje, w przesądy zacięte, które wieki trudu zaledwie uleczą. A każdy z nas powinien przyłożyć ręki do pracy, bo w mocy jest naszej zbliżyć wyzwolenie przyszłości, a wyzwolenie to zowie się światłem. Ale wśród ogólnego rozstroju, droga życia stała się zawikłaną i niebezpieczną.
— Tak, odparła Stasia z żywością, ale puszczając się w tą drogę, potrzeba wiedzieć co nas czeka.
— Zapewne, ale rozumie pani teraz, że zadanie to łatwem nie jest i dziwić się nie będziesz matkom, które, lękając się narazić dziecko na błąd i na karę, chcą opatrzną miłością przez życie całe ochraniać je od walki.
Stasia wstrząsnęła główką.
— A gdy matki zbraknie? spytała.
— Wówczas biada temu, który iść musi o własnej sile, choć go chodzić nie nauczono; nie mając pojęcia o życiu i walkach jego, rozbija się ślepo po wszystkich drogach, lub trzymać musi uparcie rutyny i tradycyi. Podobne istoty, bo nie mogę ich nazwać ludźmi, są rzeczywistą zawadą na drodze świata. Wygodnie byłoby może zdać życie na drugich, ale nie jest w mocy naszej zdać na drugich odpowiedzialność; ciąży ona na nas nieodwołalnie i tem samem naucza, że nie wolno nam wyrzec się człowieczeństwa.
Stasia milczała czas jakiś, rozważając słowa moje. Czytałem w jej oczach budzące się życie, rozwijające myśl!. Dziwnie to bogata natura! Nadzwyczajna piękność gaśnie przy polocie inteligencyi, przy kryształowej czystości serca; powolna jak dziecko, a harda i śmiała, figlarna i myśląca, razem czynna i rozmarzona, z sercem kobiety, z szczerością i prostotą dziecka, z umysłem męzkim, zdolnym wszystko zrozumieć. Nie pojmowałem dotąd, by podobna kobieta istnieć mogła. Ten Lucyan jest doprawdy dzieckiem szczęścia.
Wieczorem rozeszliśmy się wcześniej niż zwykle. Stasia była milcząca; panna Rozalja pod wpływem jeszcze mego opowiadania. Lucyan przyszedł do mego pokoju i rzucił się na sofę. Był jakiś rozmarzony i smutny prawie.
— Jerzy, zapytał po chwili milczenia, czy kochałeś ty kiedy?
— Nigdy dotąd, odparłem, czując nie wiem czemu, że rumieniec występował mi na twarz.
— Ale Lucyan nie zważał na to, on przed oczami miał postać Stasi.
— Szkoda, wyrzekł, bo pojąć nie możesz co to jest szczęście.
— I owszem, wszak widzę ciebie, odpowiedziałem z uśmiechem.
— Prawda, rzekł podnosząc na mnie swe pogodne oczy; nigdy nie mogłem na los się uskarżać, ale dziś, dziś doprawdy lękać się zaczynam, czy zanadto szczęśliwym nie jestem.
Słowa te, jakaś nieufność w przyszłość którą wyrażały, były zupełnie niezwykłe w jego ustach, zdradzały smutne myśli, dawniej leżące poza zakresem pojęć jego.
— Kochałem nieraz już, mówił dalej, jeżeli takie uczucie miłością nazwać można, ale nie przeczuwałem nawet tego co dziś czuję; kochałem zawsze bez niepokoju o jutro. Dziś przygniata mnie ogrom szczęścia i tłoczy jakaś trwoga tajemna, bo ja życia bez niej nie pojmuję wcale.
Lucyan był dziwnie rozmarzony w tej chwili, sam niepodobny do siebie. Nie umiałem znaleźć odpowiedzi na słowa jego, ale on nie zważał na to i mówił jakby sam do siebie:
— Od pierwszej chwili kiedym ją zobaczył, przestałem do siebie należeć; ta dziewczyna ma w rękach serce moje i mogłaby w nie wbijać szpilki gdyby chciała, a jabym i tak kochać ją musiał.
— Bądź spokojny, wyrzekłem, Stasia tego nie uczyni nigdy. Wart jej jesteś, a ona ciebie. Czyż możesz wątpić o jej miłości?
— Nigdy, nigdy! zawołał Lucyan. Ona mnie kocha, kochać musi! Dni kilka jeszcze, a moją będzie nazawsze. Jerzy, znudzę cię powtarzając sto razy jedno, ale powtarzać muszę.
— Nie znudzisz mnie nigdy, rzekłem z uśmiechem, zapominasz że twoje szczęście jest i mojem.
— Nie wątpię o tem, odparł ściskając mi rękę, dlatego cię tu wezwałem. Powiedz mi tylko czem zasłużyłem na tyle błogosławieństwa w życiu? Powiedz mi Jerzy, co warte życie bez miłości?
Słowa te zabrzmiały dziwnie w uszach moich, bo przez dzień cały pytanie to miałem w myśli. Henryku, powtarzam je tobie: co warte życie oddane na pastwę nauki i pracy, co warta umysłowa rozkosz zdobytej prawdy, rozwiązanego zagadnienia, obok takiej pełni szczęścia? Żal mi lat zmarnowanych, młodości mijającej i uderzeń serca, których nie uczułem! Henryku, pisz do mnie, pisz ostro i surowo, bo widzisz że tutaj hart serca i myśli topnieje. Ja potrzebuję słów twoich i tych trzeźwych pojęć, jakie dać tylko może życie takie jak twoje, poświęcone pracy, nauce i obowiązkom.




LIST VIII.
JERZY DO HENRYKA.

„Znowu fakt niepojęty, Henryku, znowu ten dziwny sen napastuje mnie w rzeczywistości. Dziś od rana dom cały był w nieładzie i ruchu: czyniono przygotowania do ślubu. Wstawszy rano swoim zwyczajem, znalazłem się wśród chaosu sprzętów i mebli, pomiędzy któremi stary kredencarz Jan uwijał się z żywością. Stary Jan od dzieciństwa służy w tej rodzinie i przywiązał się do niej jak do własnej. Zna wszystkie tradycye przeszłości, Stasię wypiastował na ręku. Największą też przyjemnością starego jest rozpowiadać o dawnych czasach, a ja zyskałem sobie wielkie łaski Jana, parę razy słuchając go cierpliwie. I teraz nie mogłem ujść jego gadulstwa: zobaczywszy mnie, zaczął oprowadzać po całym domu, pokazując kosztowne zabytki; w końcu zaprowadził mnie na górę. Nie miałem nic lepszego do roboty i poszedłem za nim. Na górze obszerne komnaty służyły dotąd za skład niepotrzebnych sprzętów; niektóre pokoje stały teraz otworem, zawalone jeszcze meblami. Właśnie gdyśmy weszli na schody, z dołu zawołano Jana; zbiegł szybko, a ja wszedłem do jednego z tych składów, zwykle zamkniętych starannie, i wzrok mój padł naprzód na wielki obraz odwrócony do ściany, w około którego pająki na wszystkie strony obwiesiły swe sieci, kurzem odwiecznym przysypane. Przypomniał mi on rozmiarami puste miejsce nad kominkiem. Ciekawy przedarłem się do niego i odwróciłem z trudnością. Wystaw sobie zdziwienie moje, kiedym ujrzał portret w całej postaci, jaki widziałem we śnie, portret Stanisława, w stroju z niebieskiego atłasu, z różami haftowanemi na białej kamizelce, takim jakim mnie się ukazał. Ten sam uśmiech błąkał się po malinowych ustach, oczy zdawały się patrzeć na mnie dumne i wyzywające. Tak..... to był bohater snów moich, lub obraz Stasi.
Stałem przed tym wizerunkiem jakby przykuty, gdy głos Jana odezwał się tuż za mną. Odwróciłem się i spojrzałem na niego. Starzec był blady i drżący; położył palec na ustach, dając mi znak milczenia. Alem ja nie zważał na to.
— Czyj to portret? spytałem.
— Pana starosty Stanisława, odparł niechętnie. Ale czego tu pan szukałeś, kto otworzył te drzwi i pokazał ten portret?
I nie zważając na mnie, odwrócił go napowrót do ściany i zastawił szafą.
— Czy znałeś go? pytałem ciekawie.
— Znałem, znałem; ale na miłość Boską chodźmy ztąd.
I wywiódł mnie z pokoju, zamknął drzwi na klucz, klucz schował do kieszeni i wówczas odetchnął spokojniej. Widocznie obecność sama tego portretu przerażała go. Ale ja byłem podrażniony, ciekawy i zdecydowany dowiedzieć się czegoś.
— Panna Stanisława bardzo podobna do starosty, mówiłem, wpatrując się w Jana.
— A jakże nie ma być podobna, wszakżeż to jej dziadek. Urodziła się w kilka miesięcy po jego śmierci; kubek w kubek te same rysy. Ale lepiej nie mówić o tem, licho nie śpi. I stary przeżegnał się pobożnie.
— Czemu ten portret schowany jest tutaj? wszak dawniej wisiał nad kominem w wielkiej sali.
Jan spojrzał na mnie zdziwiony.
— Ej, odparł, dużoby o tem mówić, a nie warto. Ot lepiej było portret spalić, lub do kościoła oddać; ale panna Rozalia nie chciała. Niedarmo pan poruszyłeś ten zaklęty obraz, teraz tylko patrzeć nieszczęścia.
— Ależ mój Janie, dlaczegoż palić tak piękny portret familijny? mówiłem, niby nie zważając na złe wróżby starego.
— Powiedziałbym ja panu jak to wszystko było, ale nie trzeba przed nikim powtarzać, a broń Boże przed panna Stanisławą. Tylko że pan śmiać się będziesz i nie uwierzysz.
— I owszem, mój Janie, zachowam ci tajemnicę, tylko mów.
Jan też niczego więcej nie pragnął i począł mi opowiadać dziwaczną powieść, którą tutaj przepisuję ci w krótkości.
Pan starosta, odziedziczywszy Zalipnę, nigdy tu nie przyjeżdżał. Miał inne dobra niedaleko Warszawy, zkąd Jan był rodem i zkąd od dziecka wszedł w jego służbę. Był to wówczas niemłody już człowiek, dziwaczny i ponury; po nocach nie sypiał, we dnie rzadko się pokazywał, jakby dręczony sumieniem. W późnym już wieku, powodowany dumą, był bowiem ostatnim ze swego rodu, ożenił się z jakąś młodą, ubogą dziewczyną; ale ludzie nie wróżyli im szczęścia. Młoda pani była piękna jak anioł, lecz smutna; przepłakała pocichu rok cały, niewiedzieć czemu, i umarła, zostawiając syna. Było to wszystko czego pragnął starosta. Syn rósł pieszczony i psuty, bo ojciec wszystkim jego fantazyom dogadzał. Sprowadził krewną swoję, pannę Rozalią, która, według powieści Jana, już wtenczas była taką jak dzisiaj, i ona to chowała jedynaka z miłością matki. Ale chłopiec źle odpowiadał tym staraniom; widoczne tam było niebłogosławieństwo Boże. Dorósłszy, nie słuchał nikogo, zaczął hulać i tracić majątek. Ożenił się w końcu wbrew woli ojca i wkrótce potem zginął w pojedynku, zostawiając wdowę przy nadziei. Starosta sprowadził ją zaraz do siebie i otoczył staraniem i dostatkiem; ale nie doczekał już urodzenia dziecięcia; sterany wiekiem i zmartwieniami, umarł także. Długi i weksle syna bardzo nadwerężyły majątek; klucz pod Warszawą trzeba było sprzedać, a reszta rodziny przeniosła się do Zalipnej. Ale tutaj działy się straszne rzeczy!...
— Jakie? pytałem ciekawie.
— Pan wierzyć mi nie będziesz, mówił Jan, a jednak gotów jestem przysiądz na to com widział na własne oczy
— I cóż widziałeś, mój Janie?
— Odrazu jakeśmy tu przyjechali, ludzie gadali że do pałacu ani się zbliżyć nie można, bo tam straszy i pokutuje od śmierci starszego pana. Ale jak to zwyczajnie, jedni wierzyli, drudzy nie wierzyli. W całym domu było dość spokojnie, ale co na sali, to nikt nocy przepędzić nie mógł. Wówczas jeszcze portret pana starosty, ten sam co go pan widział, wisiał nad kominem i każdej nocy schodził ze ściany.
— Schodził ze ściany? przerwałem, wzruszając ramionami.
— Widziałem to na własne oczy i o mało nie umarłem ze strachu. Panna Rozalia widziała także, niech jej się pan zapyta, jeżeli ja nie mam wiary. Sprowadzono księdza, odprawiono msze, poświęcono dom cały, portret wyniesiono na górę; ale nic nie pomagało. Aż jednej nocy krzyk straszny zrobił się u młodej pani; służebne zastały ją omdlałą, a gdy jej się dotrzeźwiono, mówiła że starosta stanął nad jej łożem i że widzi go ciągle przed sobą. Nad ranem urodziła się panna Stanisława, a matka jej umarła w konwulsyach. Noc to była tak straszna, że do śmierci pamiętać ją będę; ale od tego dnia naraz wszystko ustało i dotąd spokojnie jest ciągle.
Słuchałem tej legendy z dziwnem zajęciem. Dni temu kilka byłbym ruszył ramionami i odszedł od starego jak od waryata; i dziś nie zbrakło mnie na ochocie uczynienia tego, ale mimowolnie przypomniałem sobie zaklęcie Stanisława i przeszedł mnie dreszcz dziwny. Gdzie się kończy możliwość Henryku? co jest halucynacya? pod jaki rodzaj zjawisk podciągniesz te, których jestem igraszką? Jakim cudem przyśnił mi się ten piekielnie piękny starosta, w tym samym stroju w jakim jest malowany, ze słowami które rzeczywiście wymówił? Czy jestem tutaj na drodze do szaleństwa? Chodziłem po ogrodzie, zajęty temi myślami, gdy przed sobą ujrzałem niespodzianie Stasię.
— Szukałem pana, rzekła ze ślicznym uśmiechem i umyślnie wstałam tak rano.
Skłoniłem się i biorąc jej rękę, mimowolnie prawie poniosłem ją do ust. Zarumieniła się lekko.
— Wie pan, rzekła pospiesznie, myślałam ciągle o tem cośmy mówili wczoraj i nad tem rozmyślaniem zeszła mi noc cała, nie mogłam zasnąć.
— Dlaczego? czyż tak smutną była rozmowa nasza?
— Nie smutną, rzekła wstrząsając główką, ale obudziły się we mnie różne myśli; w tem coś pan mówił, są rzeczy dla mnie nie pojęte.
— Naprzykład, panno Stanisławo? będę się starał wszystko wytłumaczyć.
— Słuchając pana, rzekła, wierzę iż życie jest walką, próbą, cierpieniem; lecz doprawdy dokładnie tego pojąć nie mogę. Mnie się dotąd zdaje że żyć, to tak łatwo jak oddychać, żyć, to tak rozkosznie jak patrzeć na świat ten piękny i wesoły. Może też ludzie zadają sobie wiele pracy napróżno i wyszukują czasem cierpienia. Powiedz mi pan, czy jestem tak wielkiem dzieckiem, że tego zrozumieć nie mogę, czy też ludzie wymyślają czasem trudności nieistniejące.
— Jesteś pani dotąd szczęśliwą, odrzekłem wzruszony, daj Boże byś nią była zawsze, by życie twoje łatwem było jak dotąd. Ufam że tak będzie zawsze. Ale pamiętaj żeś poznała tylko życie jako widz daleki.
— Kiedyż je poznam inaczej? szepnęła z pewnym rodzajem niecierpliwości. I ja przecież nie chcę być zawsze bezmyślnem dzieckiem, i ja też dobić się pragnę człowieczeństwa, choćby przez walkę i cierpienie.
Jej harda twarzyczka płonęła odwagą niewiadomości. Żal mi jej było, bo te słowa przeraziły mnie złem przeczuciem.
— Pani kochasz Lucyana, rzekłem po chwili namysłu; ten kto kocha, przestaje być dzieckiem. Ale to co sprawia nam szczęście, może sprawić i boleść: od dnia gdyś pokochała, panno Stanisławo, szranki życia otworzyły się przed tobą.
Pomyślała chwilkę.
— Ja nie wiem sama, rzekła powolnie, co ja czuję. Zapewne, kocham bardzo Lucyana, on taki dobry! Ale przy nim nie zaznałam nigdy niepokoju ni trwogi, nigdym nie zatroszczyła się o nic.
Te słowa uderzyły mnie dziwnie; porównywałem jej spokojne myśli, do namiętnych zwierzeń Lucyana, lecz odparłem żartobliwie.
— Doprawdy, zaczynam się lękać, że pani nie poznasz nigdy cierpienia, bo wszyscy kochać cię muszą i starać się o twoje szczęście; a nie wiedziałem że i los taki ma swoje gorycze.
Próbowałem śmiać się, Stasia rozśmiała się także i rzekła z minką wpół zadąsaną:
— Niedobry pan jesteś, panie Jerzy, żartujesz sobie ze mnie. Już więcej ani słówka nie powiem.
Przecież po chwili mówiła dalej:
— Jednak coś dziwnego dzieje się we mnie, żal mi czegoś i czegoś pragnę. Jestem zupełnie szczęśliwą, a nie wiem czego mi braknie.
— Więc pomyśl pani nad tem, odparłem poważnie, i wyszukaj przyczyny. Próżne marzenia są niebezpieczne i denerwujące, a bezcelnych pragnień nie pojmuję wcale.
Stasia wlepiła we mnie swe jasne wejrzenie i rzekła trochę smutnie:
— Ja wiem żem nierozsądna, ale tak jak pan nie potrafię odgadnąć przyczyny smutku mego. Pan wiesz wszystko, wszystko pojmujesz, każde uczucie rozwikłać potrafisz i nazwać po imieniu, bo masz rozum i wiedzę, ale ja tego nie potrafię. Bądź pan dobrym dla mnie, pomóż mi przejrzeć w głębi mego ducha, ja sama nie poznaję siebie. Myślałam nad tem noc całą i nie mogę sobie dać rady.
Coś nakształt łezki zaświeciło na jej rzęsach, lecz nie dała stoczyć się jej na lice. Byłem w położeniu dziwnem. Cóż mogłem odpowiedzieć tej czystej istocie, która w prostocie serca zwracała się ku mnie, biorąc mnie za powiernika dziewiczych myśli, dziewiczej trwogi, niepojętej dla niej samej? Czy ona sądzi że ja jestem istotą z kamienia, że w piersi mojej także nie bije serce, nie mogą rozpłonąć żądze?... Nie, ona tego zrozumieć nie może, ja dla niej jestem starym przyjacielem, istotą bez płci i wieku, cieniem, obok którego świetniej wygląda piękny Lucyan. Udało mi się kilka myśli rzucić w jej główkę, podać jej radę w dobrej chwili i sądzi że znajdzie we mnie rozwiązanie tych nieschwyconych zagadek, jakie dziewczynie stawia serce w przeddzień ślubu.
— Czy pan gniewasz się na mnie? spytała z dziwną pokorą, nie odbierając odpowiedzi.
— Ja na panią? wyrzekłem, znać bardzo wyraziście, bo uśmiech wrócił na jej usta.
— A więc mów pan.
— Panno Stanisławo, myślę co ci mam odpowiedzieć i odpowiedzi nie znajduję wcale. Sądzę że Lucyan lepiej ci te pytania rozwiązać potrafi; on jeden może i powinien odgadnąć serce twoje.
— Lucjan? odparła kiwając głową, Lucyan, — nie, ja Lucyana o nic nie zapytam.
— Dlaczego?
— Bo, wyrzekła z uśmiechem, od niego nic nigdy dowiedzieć się nie mogę. Powie mi że jestem śliczną, cudowną, ukochaną, że wszystko co robię jest doskonałem, i to cała odpowiedź. Wzruszyła ramionami. Ja wolę być złajaną, dodała, patrząc mi w oczy; szczerość jest dla mnie dowodem przychylności i więcej jeszcze... dowodem szacunku.
Stasia miała słuszność. Byłbym dał wiele, by módz jej odpowiedzieć; ale musiałem pokryć wzruszenie swoje i próbowałem znów pokryć je żartem.
— To dopiero pieszczone, zepsute dziecko, wyrzekłem. Znudzona pochwałą, chce koniecznie odebrać połajanie. Trzeba wprzód na nie zasłużyć, panno Stanisławo, nic darmo na świecie.
Ale Stasia nie podzieliła żartu mego, wyraźnie dopominała się odpowiedzi na seryo.. Zrazu nawet gniew ściągnął jej usta, rumieniec wybiegł na twarz; ale to trwało chwilę tylko, mgnienie oka. Potem wzrok jej posmutniał i wyraz zniechęcenia zaległ jej ruchliwe rysy.
— Prawda, rzekła drżącym głosem, jestem bardzo zarozumiałą. Dopominam się przyjaźni pana, a czemże zasłużyć na nią mogłam?
Odeszła powoli zasmucona. Nie miałem siły ani woli zatrzymywać ją, bo cóż jej powiedzieć mogłem? I tak rozmowa ta trwała zadługo dla mnie. Nie trzeba mi było tu przyjeżdżać. Rozstroiłem się i straciłem wewnętrzną harmonią; słowa moje i myśli zadają fałsz przeszłości mojej i mnie samemu; fakta niepojęte zachwiały rozumem, nowe uczucia sercem. A jednak cóż znaczy wiara człowieka i siła umysłu, jeśli lada sen, lada spotkanie, lada uśmiech, może wytrącić go z kolei? Chciałbym żeby te dni kilka które tu mam pozostać — przeminęły, chciałbym czemprądzej powrócić do dawnego życia; może przy tobie odnajdę siłę straconą, bo doprawdy, nie dobrze dzieje się ze mną.




LIST IX.
HENRYK DO JERZEGO.

„Listy twoje zadziwiły mnie bardzo. Silne doprawdy muszą być wrażenia i uczucia, które umysł podobny twemu wytrącają z kolei. Nie mogę zrozumieć, byś ty potrzebował rady albo wsparcia; chwila rozwagi, a znajdziesz w sobie wszystko, co jabym ci mógł powiedzieć; bo ludzie tobie podobni na samych sobie wspierać się tylko mogą. Ty Jerzy będziesz nieraz dźwigał drugich; ciebie nikt, prócz samego ciebie, dźwignąć nie potrafi; jest to koniecznym wynikiem silnej i wysokiej indywidualności twojej. Nikt napróżno nie wyściga innych, nie puszcza się samotnym szlakiem własnych przekonań. Ty sam wiesz o tem dobrze. Odwagi tylko, odwagi i wytrwania! Gdybyś mógł, to radziłbym ci: powracaj natychmiast! Są atmosfery zabójcze dla niektórych duchów, a ta w której się znajdujesz, nie służy ci widocznie. Ale wygłosiłeś sam hardą doktrynę, że kto chce być człowiekiem, powinien panować zewnętrznemu światu; bądźże jej wiernym, zostań i wytrwaj; mniejsza czy cierpieć będziesz, bo w tej chwili spełniasz posłannictwo swoje: oświecasz i wzmacniasz. Analizie i nauce przedstawia się tam mnóstwo problematów. Robisz mi pytania, na które stanowczo odpowiedzieć nie potrafię. Nie odrzucaj jednak rzeczy których dotąd pojąć nie umiemy, jako niemożliwe; teorye powinny stosować się do faktów, a nie fakta do teoryi. My, cośmy zajrzeli w tę otchłań zwaną nauką, wiemy iż stoimy zaledwie na pierwszych szczeblach wiedzy, że w koło nas „nieznane” roztacza się wszędzie. A czy wiesz co kryje się w jego głębiach? Fakt jest zawsze rzeczą możliwą; skoro się spełnił, przyjąć go musisz, choć, jak powiadasz, węgielny kamień wiedzy twojej jest obruszony. Ja sądzę, iż się mylisz w tym względzie, bo węgielnym kamieniem wiedzy naszej jest pokora ducha, w obec wszystkiego co nam nieznane.
Nie godzi się jednak przyjmować bez wahania za fakt wszystkiego, co podpada pod zmysły nasze, bo one mylić się mogą. W tym względzie powinniśmy strzedz się zarówno systematycznej wiary i niewiary. Zanim przyjmiemy fakt zupełnie dla nas niezrozumiały, trzeba poszukać czy naturalnym sposobem nie potrafimy go wytłumaczyć. Rzecz tę ty jeden osądzić możesz. Rozbierz krytycznie fenomena których byłeś świadkiem i którym podlegałeś, przypomnij sobie okoliczności poprzedniego wieczoru, rozmowę z panną Rozalią; czy słowo jakie nie rzuciło w twój umysł zarodu tego snu, który przedstawił ci epizod familijny rodziny Stasi? Czy ten dworzec, sala i portrety nie wprawiły cię w rodzaj marzenia o przeszłości, z którego łatwo uprzedzony umysł mógł wysnuć tę powieść minioną.
Dla mnie jeden fakt jest niewytłumaczony: identyczność ubiorów z portretami których nie widziałeś. Ale czy tu przypadek nie mógł grać ważnej roli? czy zresztą panna Rozalia nie dopełniła słów twoich, naginając je do nieszczęść przeszłości? Rozważ to wszystko na zimno i osądź. Nie zaprzeczam z góry faktom nadprzyrodzonym, choć nie stwierdziłem ich niczem i nigdy; ale przyjmować je należy z nadzwyczajną ostrożnością. Cudowność jest jednym z nałogów ludzkości. Otoczeni od kolebki tajemnicami natury, ubieramy je w kształty dziwaczne, tworzymy widma, które dotąd przed światłem nauki rozpraszały się jak mgła. Nie idzie jednak za tem koniecznie, by wszystko czego zrozumieć nie możemy było mgłą tylko.
Im więcej zastanawiam się nad tem wszystkiem, tem bardziej wierzyć zaczynam, iż niedarmo znalazłeś się wśród tego dziwnego świata, który cię teraz otacza i razi. Duch wysoki z każdej okoliczności skorzystać potrafi, z każdej burzy wyjść powinien jaśniejszym i bogatszym. Zmiana miejsca i otoczenia zbawienną jest dla natury myślącej, bo nastręcza nowe przedmioty analizie i strzeże od zmartwiałości. Ludzie żyjący wiecznie w jednem kole, nabierają pewnych moralnych nałogów, powoli odbijają się od drugich i zamknięci we własnych ideach, stają się niezrozumiali dla reszty świata. Formuła ogarnia istotę, której co chwila przeciwieństwo nie budzi do życia. Atmosfera ciszy wyrobić może cierpliwych pracowników, systemata jednostronne, naukowych móli, lecz nigdy z niej nie wytryśnie żywe słowo prawdy, któreby porwało ludzkość i uniosło ją w przyszłość krokiem olbrzyma.
Chciałbym w tem piśmie dotknąć jeszcze jednego przedmiotu, ale się lękam. Koniec przeszłego listu i cały list ostatni strwożył mnie, bo rozstrój w nim jest wyraźny. Czyż nauka, czyż umysłowa praca mają zabijać serce i zagradzać ci drogę do szczęścia? Któż ci broni być kochanym i kochać, rozwinąć życie w całej pełni? Wiedza rozszerza serce, a serce rozjaśnia umysł; solidarność jest nienaruszona pomiędzy władzami człowieka, a doskonałym rozwojem jego jest harmonia, ten najwyższy wyraz społeczeństwa i jednostki. Jerzy, nie chcę przeczuwać co się dzieje w sercu twojem; ale strzeż go, nie lękaj się zapuścić skalpelu analizy w najtajniejsze zakątki jego. Rozważ zkąd ci przyszło zniechęcenie i smutek; ja nie chcę odgadywać ich przyczyny. Przebacz mi jeśli się mylę; miłość ku tobie czyni mnie oględnym. Ty sam możesz zwątpić o sobie, ale ja o tobie nie zwątpię nigdy. Ludzie jak ty mogą zachwiać się na chwilę, lecz nie upadają.
Do zobaczenia jaknajprędzej. Tymczasem posyłam ci bratnie słowo, którego znów ja może kiedy od ciebie potrzebować będę. Odwagi! odwagi! to pierwsze słowo życia.




LIST X.
JERZY DO HENRYKA.

Masz słuszność: powinienem nie lękać się światła i zapuścić je w głąb’ cieniów ducha mojego, choćby raziło mnie nawet, powinienem obrachować się moralnie i mieć względem samego siebie odwagę szczerości. Rozumiem to czego wymówić nie chciałeś, czegom sam nie chciał przyznać przed sobą, rozumiem i odpowiem ci słowem, które dziś stało się treścią istoty mojej. Kocham Stasię! Stało się, fakt istnieje niedwołalnie. Kocham ją, inaczej być nie mogło. Ale nie lękaj się, miłość ta nie wyjdzie nigdy na jaw; nietylko usta moje, ale wejrzenie milczeć będzie. Przeszła chwila zwątpienia i upadku, bo walki nie było nigdy; obowiązek stał zawsze przedemną nadto jasny i prosty. Sumienie moje czyste, nie miałem chwili jednej zapomnienia, nie spojrzałem na Stasię nigdy inaczej, jak na narzeczoną Lucyana, na coś świętszego jeszcze niż siostrę. Czyny moje należą do mnie, odpowiadam za nie; uczucia nieobjawione, niewchodzące w życie, czemże są? Dla tych co ich nie znają, — niczem, dla mnie tylko cierpieniem. Z cierpieniem nie obrachowywałem się nigdy, byłem nadto hardy by na nie uważać i poddawać mu się. Cierpienie to zostanie nazawsze w duchu moim, pomiędzy mną a Bogiem, nikt nie będzie znał jego miary. Dość o tem, inaczej być nie mogło. Żałuję tego, ktoby mógł widzieć ją, zrozumieć, a nie ukochać.
Znasz mnie oddawna; mam spełna lat trzydzieści, umysł trzeźwy i karne serce. Nie puściłem nigdy wodzy próżnym marzeniom, nie rozkołysałem wyobraźni; miałem rodzaj wstrętu do tych lekkomyślnych uczuć, które zakłócają spokój i szczęście rodzin, i pod nazwą miłości kryją egoizm, lub rozbałamuconą żądzę. Wierzyłem tylko w miłość uświęconą obowiązkiem, uważałem ją jako kamień węgielny domowego ogniska, jako święty związek dwóch serc, dwóch myśli, dwojga ludzi, którzy jednoczą życie dla wspólnego celu i jedno drugiemu chcą być osłodą i wsparciem; wierzyłem że trzeba ukochać i uszanować całą duszą tę, której się powierza przyszłość swoję, — a dotąd nie spotkałem kobiety, któraby to uczucie wzbudzała we mnie. Gdybym był poznał Stasię wolną, życie moje byłoby nieskończonem błogosławieństwem; dziś poznanie to jest nieszczęściem, jeśli chcesz, ale jednem z tych co są nieuniknione; bo poznawszy, musiałem pokochać. Masz skończony rachunek teraźniejszości mojej; o przyszłości nie mówię. Wiem, że ona będzie ciężką i bolesną; ale mniejsza o to, zniosę co znieść będzie trzeba, wszak chodzi tu o mnie tylko.
Dzisiejszą noc strawiłem bezsennie, zrozumiałam, obliczyłem to wszystko, a teraz jestem spokojny. W sercu mojem zostanie nazawsze jej słoneczny obraz, zamknąłem go tam jak w grobie i dziwnie smutny blask rozlał mi się w duszy; ale powtarzam ci raz jeszcze, jestem spokojny. Przyjąłem los jaki mi jest dany. Nie cierpię próżnych walk, szarpań się z faktem spełnionym, oszukiwań samego siebie, nie cierpię wszystkiego co jest fałszem i tchórzostwem moralnem; nie mam pokoju, póki każdej rzeczy nie nazwę po imieniu.
Bywaj zdrów, mój wierny stary towarzyszu. Za trzy dni ślub Stasi, za cztery dni, da Bóg, uściskamy się znowu. Piszę do ciebie przy oknie otwartem: mglisty ranek powleka smutnem światłem stare ściany Zalipnej; powietrze parne, wonne i zamglone przypada do smutnych myśli moich. Lubię tę ciszę, ten spokój i ten smutek, a nadewszystko tę wieś gdziem ją poznał, gdzie ona śpi w tej chwili spokojnym snem dziecka, nie domyślając się co to cierpienie. Henryku, ja jeszcze dziś nie cierpię, ja dopiero wiem że cierpieć będę. Teraz jestem zablisko niej, zaczęsto jej głos, wejrzenie i myśl zwraca się ku mnie, żebym mógł czuć się zupełnie nieszczęśliwym. Może danem mi jest pokierować jej umysł na poważniejszą drogę, i zostać wiecznie w jej pamięci światłem wspomnieniem, — oto cała nadzieja moja, a taka nadzieja grzeszną nie jest.
Bywaj zdrów raz jeszcze i nie lękaj się o mnie.




LIST XI.
JERZY DO HENRYKA.

Henryku! straszne nieszczęście spadło na nas! Lucyan jest między życiem a śmiercią. Dziś miał być dzień jego ślubu, a dziś czuwam przy łożu boleści, na którym leży bezprzytomny, z roztrzaskaną głową. Czuwam nad nim sam wśród nocy, co miała być ślubną nocą jego. I teraz w tej chwili zazdroszczę mu unicestwienia, bezwładności, wszystkiego co nie jest pamięcią i wiedzą; zazdroszczę mu bo cierpię nowem, nieznanem dotąd cierpieniem.... sumienia.
Bóg ukarał dumę moją: jestem złamany i upadły! Nie śmiem spojrzeć na te rysy, powleczone już nieledwie barwą śmierci, by nie wyczytać w nich jeszcze wyrzutu. A jednak, posłuchaj mnie, zanim osądzisz; ja zaledwie myślą zawiniłem przeciw niemu, ale w obec bezsilności jego, w obec niebezpieczeństwa, śmierci może, — wina ta cięży mi ołowiem.
Nic straszniejszego nad złą myśl przelotną, kiedy los w fakt ją zamieni i postawi nam na oczy jako zbrodnię, przed którą niezawodnie cofnęłaby się wola nasza, ale którą jednak myśl spełniła. Ty nie wątpisz że dałbym życie za życie Lucyana, jak dałem szczęście za jego szczęście bez wahania. Wszak to tylko wyobraźnia rozgorączkowana stawia mi te widma w sumieniu. Nie, ja winny nie jestem!..
Od dni kilku unikałem Stasi; raz przejrzawszy jasno w sercu własnem, — począłem lękać się samego siebie. Cóż ci powiem, były chwile gdziem lękał się i ją zrozumieć, odwracałem myśl i oczy od jej serca. Stasia przeciwnie nie mogła pojąć zmiany w mojem obejściu i szukała mnie jak dawniej. Musiałem co chwila zbywać ją żartem, półsłowem. Wówczas jej jasne oczy smutniały i z dziwnym wyrzutem patrzyły na mnie. Są drobne, szpilkowe tortury, które mogą złamać człowieka; ja czułem że mi serce taje pod tym wzrokiem.
Napisałem ci prawdę kiedyś; nie znałem samego siebie, nie wiedziałem czem być mogę. Wiek młodzieńczy przeszedł dla mnie wśród pracy i walki z losem, samotny i poważny; lecz ogień namiętności niezbudzonych nie wygasł w piersi mojej. Jam nie wiedział z jaką siłą wybuchnąć może.
W postanowieniu mojem pozostania tutaj była tylko odwaga niewiadomości; nie pojmowałem że miłość ta może dojść do szaleństwa, że szaleństwo silniejszem być może od woli, którą tak dumnie zakreślałem mu granice.
Przedwczoraj, tak, zdaje mi się że to było przedwczoraj, bo trudno mi obrachować się z czasem, — wyjechałem ze Stasią i Lucyanem na zwykłą konną przejażdżkę. Stasia od rana była jakaś nieswoja, nawet Lucyan zauważył to i patrzył na nią z posępnym niepokojem. Łuk jej brwi ciemnych rysował się ściągnięty nad błyszczącemi oczyma; usta były przycięte; znać że w jej młodym duchu wrzała jakaś burza. Ze zwykłą śmiałością powodowała koniem.
— Panie Jerzy, wyrzekła urywanym głosem, równając się ze mną, ścigajmy się.
W tej chwili byłbym wypuścił konia i leciał za nią na oślep w nieskończoność, dobadując się przyczyny jej smutku; jednak odparłem niedbale prawie:
— Ścigaj się pani z Lucyanem, jestem zmęczony.
Stasia niecierpliwie wzruszyła ramionami.
— Wierzchowiec Lucyana, rzekła, nie może równać się z moją arabką; ale z pana karą klaczą nie mierzyłam się nigdy, bo nikt na niej dotąd dosiedzieć nie mógł.
I nie czekając odpowiedzi, uderzyła silnie kilka razy szpicruta swego konia, aż w arabce, przywykłej do łagodnej ręki, zagrała krew wschodnia: dała kilka szczupaków i puściła się naprzód jak strzała. Chcąc nie chcąc, popędziliśmy za nią, ale nie mogliśmy już jej doścignąć.
— Jerzy! zawołał Lucyan po chwili, a w głosie jego była trwoga niewysłowiona, Jerzy, koń ją unosi!
Lucyan miał słuszność: arabka z głową zadartą leciała naprzód na oślep, jak szalona. Utopiłem ostrogi w moim koniu, ale napróżno: przestrzeń między nami zwiększała się tylko, a tentent naszych kopyt podwajał jeszcze szybkość jej konia.
— Nie gońcie mnie, na miłość Boską! doleciał nas głos Stasi, a słowa jej ostatnie zginęły nam przestworzu.
Chwila była okropna. Spojrzałem na Lucyana: nie był już blady, ale biały; zęby jego dzwoniły. Na drodze którą leciała Stasia był most rzucony nad stromym wąwozem, most rozwalony w tej chwili, bo właśnie go naprawiano. Obadwaj wiedzieliśmy o tem... nie było chwili do stracenia.
— Trzeba zabiedz jej drogę!.. zawołałem.
I nie czekając odpowiedzi, nie oglądając się za siebie, przesadziłem przez rów i pędziłem polem w bok drogi, kierując się na przełaj przez zboża i zagony ku wąwozowi.
Od tej chwili zapomniałem o Lucyanie, zapomniałem o sobie, o Stasi nawet. Stałem się cały biegiem, zespoliłem się z koniem, pochylony naprzód, bez tchu i głosu; zagrzewałem go ostrogą i ręką. Nie wiem jak długo trwała ta gonitwa szalona; ocknąłem się dopiero na drodze, o kroków kilka od zwalonego mostu: minuta jeszcze, a byłoby zapóźno, bo arabka nadbiegała na mnie prawie. Wtenczas schwyciłem ją za cugle i zatrzymałem. Rzucała się jeszcze chwilę, aż spuściła głowę, jakby pokonana. Stasia chwiała się na siodle. Opasałem ręką jej kibić, i jechaliśmy tak, koń tuż przy koniu. Zmęczona i blada jej główka wsparła się na mojem ramieniu: zwróciła na mnie wzrok zamglony, w którym błyszczała tylko słodycz nieskończona, i przymknęła powieki, a łzy posypały się po jej licach perłowym strumieniem.
Henryku! Henryku! co te łzy znaczyły? Byłże to miniony przestrach tylko? Lękałem się pytać, lękałem się zgadywać; czułem jej oddech gorący na twarzy; włosy jej, rozwiane biegiem, plątały mi się na ustach; czułem jej serce, jak zmęczonego ptaka, bijące pod moją ręką. Przygotowałem się myślą na każde cierpienie, ale nie na taką chwilę. Mógłżem ją przewidzieć? mógłżem przeczuć, że będę miał jej serce na mojem sercu, jej łzy na piersiach, jej usta przy ustach, że będę ją miał w rękach nawpół omdlałą, po takiej strasznej męce trwogi?
Nie wiem sam dobrze co wówczas działo się we mnie; zdawało mi się że serce zastygało mi w piersiach, że mrok padł na oczy. Bezprzytomny prawie cisnąłem jej kibić do siebie namiętnym ruchem i całowałem jej zbladłe usteczka; jej łzy, jej włosy.
— Jerzy! Jerzy! szepnęła zarumieniona, otwierając oczy.
Ale w głosie jej i wzroku nie było gniewu, zdziwienia nawet; był wstyd, skarga może i.... nie pytaj mnie com w nim więcej wyczytał, bo wspomnienie to samo przywodzi mnie do szaleństwa.
Jednak przytomność wróciła mi trochę pod tym wzrokiem; siliłem się odzyskać panowanie nad sobą i jechałem obok niej milczący, bo nie znajdowałem słowa jednego na ustach, ni głosu w piersi wzburzonej. Tylko silną ręką trzymałem cugle jej konia, który spieniony, rozogniony, rwał się jeszcze do biegu. Stasia była bladą śmiertelnie, ale dziwnie miękki wyraz zamglił jej oczy i spotęgował piękność.
Henryku! widzieć ją tak sam na sam po tym pierwszym pocałunku, który był między nami więcej niż wyznaniem, być pod klątwą jej wyrzutu, jej cierpienia, mając jeszcze słodycz jej ust na ustach.... ja nie wiem czy ty pojmujesz mękę takiej chwili!.. Byłem jak w gorączce, ale pamięć wracała mi powoli, a z nią uczucie wściekłości przeciw samemu sobie i przeciw losowi który nas rozdzielał, a boleść nasunęła mi pytanie: dlaczego ja cierpię, jeżeli ona cierpieć ma zemną? Fakt był niespełniony jeszcze, Stasia nie była jeszcze żoną Lucyana; czyż nie mogła zostać moją?
A jednak nawet jej cierpienie nie mogło, nie powinno było pobudzić mnie do słowa, które tu równałoby się czynowi; nie mogłem stanąć jawnie pomiędzy nią a Lucyanem, choć stanąłem już sercem i myślą. Czułem dobrze iż to był rodzaj podłości, bom spełniał duchem to, czego w czyn zamienić nie chciałem. Nie oszczędzałem siebie; kara tu była w grzechu samym, w upadku moralnym, jakim czułem się przygnieciony.
Są chwile, gdy zmordowani wierzymy w fatalność, w przypadek, w jakąś siłę opatrzną i ślepą zarazem, gdy nie mamy prawa lub możności działania, a nie możem pozbyć się nadziei i ufamy że spełni się samo, to czego zdziałać lub pragnąć nawet nie śmiemy. Ja w owej chwili przypadkowi poruczałem przyszłość, bom nie mógł uwierzyć by Stasia została żoną Lucyana. Ta myśl przelotna, prawie nieujęta, strasznie ukaraną została i uczułem że nie wolno nam wprowadzać w rachunek życia innej siły; nad wolę naszą.
Nie zamieniwszy słowa, dojechaliśmy do Zalipnej. Nie śmiałem pomódz Stasi zsiąść z konia; ona też szybko zeskoczyła sama i wbiegła do domu.
— A gdzież pan Lucyan? spytał stary Jan, widząc nas wracających samych.
Teraz dopiero obejrzałem się w około trzeźwiejszem okiem i pomyślałem o Lucyanie, dziwiąc się żeśmy go nie spotkali w drodze. Po chwili popłoch zrobił się pomiędzy ludźmi: koń bez jeźdźca powrócił do stajni.
Przykazałem zamilczeć o tem przed panną Rozalią i Stasią, a sam z kilkoma konnymi puściłem się jego śladem. Jednak nie pomyślałem o żadnym wypadku. Znałem jego zręczność i siłę; koń mógł paść, wyrwać się z ręki; sądziłem że go spotkamy niedaleko. Zresztą w owej chwili myśl moja i serce zawisły na ustach Stasi; było coś skamieniałego we mnie na resztę świata. Szukałem Lucyana bez niepokoju i trwogi, bez grzesznej nadziei nawet, słowem — bez żadnej myśli. Sumienie ocknęło się we mnie dopiero, gdym go ujrzał bezprzytomnego, leżącego we krwi na polu. Koń jego musiał się związać i paść, gdy moim śladem pędził za Stasią, znać to było po stratowanem zbożu. Padając, głową uderzył o kamień; czaszka jego była pękniętą, a kamień krwią zbroczony. Na rysach jego bladych i pięknych tkwił jeszcze wyraz niepokoju: ostatnia myśl jego była dla Stasi.
Przez chwilę sądziłem że już nie żyje i uczułem wówczas dopiero piekielny ból wyrzutu. Gdyby Lucyan był zabity, zdaje mi się żebym był oszalał. Rozerwałem ubranie jego, przykładając drżącą rękę do piersi: serce biło słabo, ale biło. Głębokości rany rozpoznać nie mogłem, zasklepiły ją włosy i krew zsiadła.
Zwolna i ostrożnie nieśliśmy go do domu zemdlonego. W bramie spotkaliśmy pannę Rozalią; ja szedłem naprzód, chcąc przygotować ją do nieszczęścia.
Ale ona w tej chwili nie myślała wcale o Lucyanie.
— Na miłość Boga! co się stało Stasi? spytała niespokojnie, chwytając mnie za rękę. Wróciliście razem: ona zmieniona jest strasznie; nie odpowiedziała na pytania moje; blada, milcząca, zamknęła się w swoim pokoju.
Zadrżałem i spojrzałem na nią wzrokiem, w którym wyczytać mogła niepokój równy swemu, ale spuściłem oczy przed jej bystrym spojrzeniem, ja com tego dotąd nie uczynił nigdy przed nikim. Milczałem, bo i cóż odpowiedzieć jej mogłem?
W tej chwili gromadka ludzi niosących Lucyana ukazała się w bramie.
— Co to jest?! zawołała.
— Lucyan spadł z konia, wyrzekłem. Czy Stasia wie o tem?
Rozalia załamała ręce.
— Stało się! wyrzekła cicho, jakby sama do siebie. Któż przebłaga nieszczęście, kto usunie przekleństwo? Wiedziałam że coś strasznego nam grozi.
Stała chwilę przybita na miejscu, szepcząc coś półgłosem. Nie śmiałem przerywać jej zadumy; ale wkrótce ocknęła się sama i zbliżyła do Lucyana. Spojrzała na tę twarz tak żywą przed kilku godzinami, tak promienną siłą, młodością, szczęściem, i wstrząsnęła głową z nieopisanym wyrazem smutku i braku nadziei. Ale hart powrócił w jej mężne serce.
— Panie Jerzy, rzekła, podając mi rękę, on był dla ciebie bratem, niewolno ci upadać na duchu. Róbmy co zrobić można, choć nie zwalczymy złego losu. Tu o wszystkiem pamiętać potrzeba. Rządź, rozkazuj na jego miejscu bo ja tracę rozmysł. Czy posłano już po doktora?
Posłałem w tej chwili do Lublina, ale przed kilku godzinami nie można się było pomocy spodziewać. Sam z panną Rozalią położyłem go na łóżku i obmywałem głowę jego. Choć nie lekarz, znam się trochę na ranach; opatrzyłem go i starałem się otrzeźwić, ale napróżno: nie wracał do przytomności. Życie było w nim jak owe światło konającej lampy, które zda się z każdem tchnieniem uleci. Stałem nad jego łóżkiem, w oczekiwaniu prawie ostatniego oddechu, sam jakby zawieszony pomiędzy życiem a śmiercią. Chwila to jedna z najstraszniejszych, jakie zaznałem. Jednak nie straciłem pamięci ni przytomności. Pytałem o Stasię, gdy ona sama, jakby na odpowiedź, ukazała się w progu. Nie wiem czy szukała nas, czy też wieść o wypadku ją doszła, bo nie zapytała o nic, nie okazała zdziwienia; przyszła, zapomniawszy nawet przemienić stroju, jakby nie zwracała uwagi na świat zewnętrzny. Chwilę stała w progu, puszczając promień słońca przez drzwi otwarte do zaciemnionego pokoju, sama podobna do promienia. Weszła, i jedną ręką podnosząc długie fałdy amazonki, zbliżyła się do narzeczonego. Co czuła? co myślała? nie mogłem wyczytać z jej twarzy nieruchomej. Czy przypomniała sobie że go kochała? czy wyrzucała nieszczęście, którego była poniekąd przyczyną? czy bolała nad nim, nad sobą, czy nademną? Stała nad jego łóżkiem bez łzy, blada, trochę drżąca, ale prosta i jakby zesztywniała pod ręką nieszczęścia. Nie wzdrygnęła się nawet na widok jaki przedstawiał ten pokój w nieładzie. Pukle czarnych włosów, które uciąć musiałem, leżały na ziemi obok szmat płótna i szarpi, czepiając się jej długiej sukni; krew przez bandaże przesiąkała na poduszki; może i moje ręce były skrwawione. Nie wiem nawet czy zauważała to wszystko, bo jakby machinalnie zbliżyła się do łóżka Lucyana i położyła rękę na jego czole, ściągniętem wyrazem bólu.
Nie śmiałem jej odciągnąć od tego widoku, nie śmiałem stanąć pomiędzy niemi, chociaż drżałem o nią. Widok ten był zanadto ciężki dla jej oczów, może i wyrzut zaciężki dla jej serca. Wiedziałem, że jej siły są słabe, a wola tylko silna; ale cóż powiedzieć mogłem? Położenie moje stało się tak fałszywe, że wolno mi było tylko milczeć i cierpieć; straciłem prawo odzywania się do niej jako przyjaciel, a nie chciałem przemówić w inny sposób. Przerażał mnie dziwny wyraz jej twarzy, surowy i sztywny; jakieś osłupienie malowało się w oczach, coś automatycznego było w ruchach; ciało jej, wola tylko były tutaj, myśl ulatywała daleko, szukała mnie może. Panna Rozalia mogła stan ten przypisać trwodze o Lucyana, jam przeczuwał że inna boleść cisnęła jej serce, że tę boleść jam sprawił.
Stasia nie przemówiła słowa do nas, nie zapytała o nic; zdawała się duchem obca tej scenie śmierci, pogrążona w jakiej strasznej zadumie.
Ale rzecz dziwna! Zaledwie jej ręka spoczęła na czoło Lucyana, twarz jego wypogodziła się, oddech stał się lżejszym; w końcu otworzył oczy i wyszeptał jej imię.
— Żyje, żyć będzie, poznał ją! zawołała Rozalia, składając ręce.
Nie odpowiedziałem, nie patrzyłem na niego. Przytomność nie znaczyła, by niebezpieczeństwo minęło. Oczy jego zamknęły się powtórnie, usta ścięły, tylko ręką pochwycił rękę Stasi i przyciskał ją do czoła, jakby mu to było ochłodą. Stasia krzyknęła lekko, ale nie zachwiała się; mnie zabolał ten namiętny ruch umierającego, jakby chciał ją przykuć do siebie nawet w śmierci, bo z dłoni jego zaciśniętej nie można było wydobyć jej ręki. Przysunąłem Stasi krzesło w milczeniu, tak by spocząć mogła tuż przy nim, i znowu trwała miedzy nami straszna cisza oczekiwania. Lucyan wyszedł wprawdzie z tego stanu odrętwienia, ale nie odzyskał przytomności; nastąpiła gorączka, majaczenie, wszystkie objawy zapalenia mózgu.
Ku wieczorowi dopiero doktór nadjechał. Chciałem wyprowadzić kobiety z tego pokoju, ale napróżno; gdy Stasia oddaliła się na chwilę, gorączka chorego wzmagała się, zrywał się i rzucał na łóżku i tylko drobna jej dłoń na jego czole uspakajała szaleństwo jakby cudem. Zamarła w nim pamięć, myśl i wola, miłość tylko pozostała jedną, jako nić wiążąca go do życia. Stasia była przy nim jakby posąg, nieruchoma i blada; nie wiem czy dotąd w tym pokoju wymówiła słowo jedno; ale co myśli! co cierpi! Nie mówię ci już o sobie; są uczucia, na które słów niema.
A jednak mnie tutaj najmniej wolno było cierpieć. Tysiące obowiązków spadło na mnie; sam musiałem myśleć o wszystkiem. Domownicy z każdą rzeczą odnosili się do mnie, widząc że ja tylko zachowałem przytomność, że odemnie jednego odbierali rozporządzenia. Trzeba było przerwać przygotowania weselne, odprosić spodziewanych gości, trzeba było spełniać obowiązki gospodarza w tym domu, nagle spustoszonym nieszczęściem. I teraz po opatrzeniu rany, musiałem wyprowadzić doktora i pomówić o tem, co wiedziałem sam, a czego on przy Stasi, przy Rozalii objawić nie mógł, o małej nadziei życia dla Lucyana.
Szczęściem doktór należał do młodej falangi lekarzy naszych, ludzi myśli, serca i poświęcenia. Od kilku lat zaledwie wyszedłszy z uniwersytetu, potrafił zjednać sobie ufność i poszanowanie ogólne. Poznałem odrazu wartość jego w jasnem i bystrem spojrzeniu, w kilku słowach, które wymówił ze współczuciem.
Nie tracił on nadziei i energii, jakie daje wiara i nauka, stanął przeciw niebezpieczeństwu jak żołnierz do walki, ufając siłom żywotnym i młodości Lucyana. Stasia całą noc przesiedziała przy chorym, przykuta uspokojeniem jakie mu przynosiła, siłą serca, siłą litości, czy też biernego obezwładnienia. Napróżno panna Rozalia odciągnąć ją chciała od tego łóżka, daremne były przedstawienia doktora: Stasia, głucha na wszystko, trwała przy swojem, zatopiona w jakiemś strasznem milczeniu. Tylko sztywność jej rysów zwiększała się, wzrok był szklany prawie, ręce zimne.
Nad wieczorem lekarz sam wywołał mnie z pokoju Lucyana. Stan ten trwał już więcej jak dwadzieścia cztery godzin i zapewne nie mógł się zmienić tak prędko; ale przeczuciem w skinieniu jego wyczytałem coś złego.
Wyszliśmy obadwaj i zapuścili w głąb’ ogrodu. Tu zatrzymałem się i spojrzałem mu w oczy, jakby oczekując wyroku.
— Widzę, rzekł doktór, że pan jeden tutaj zachowałeś przytomność umysłu i dlatego odzywam się do pana, bo uważam za swój obowiązek ostrzedz, że myśląc o chorym, zapominacie o pannie Stanisławie.
Milczałem, wstrzymując oddech. Słowa te wyrażały tajemne, najsroższe trwogi moje. Doktór nie zrozumiał mnie i nalegał dalej:
— Znam ją od lat kilku: jest wątła, delikatna, z widoczną skłonnością do piersiowych cierpień. Każde wzruszenie oddziaływa silnie na jej zdrowie. Teraz spadł na nią podwójny ciężar niepokoju i zmęczenia ciała. Czy nie zauważyłeś pan dziwnej zmiany jej rysów.
Odpowiedziałem mu skinieniem głowy, bo nie mogłem przemówić.
— Panna Stanisława, ciągnął dalej, nadużywa w tej chwili nerwowych sił, wyczerpujących przyszłość; trzyma ciało w posłuszeństwie energią woli, bo na tej nie zbywało jej nigdy; ale reakcya przyjść musi, a im poźniej, tem będzie straszniejszą, bardziej śmiertelną. Po tylu wzruszeniach, które i tak dla jej organizmu są groźne, potrzebuje koniecznie spoczynku i ciszy.
— Powiedz to pan babce, wyrzekłem drżącym głosem.
— Panna Rozalia zupełnie straciła energię pod tym ciosem niespodziewanym; zresztą nie odebrała żadnej odpowiedzi od panny Stanisławy.
— Powiedz to pan jej samej, — rzekłem z rozpaczą prawie:
Lekarz spojrzał na mnie, zdziwiony niestosownością rady mojej.
— To napróżno, odparł. Zdaje się nikogo nie słyszeć, jest jakby zmartwiała, i to mnie najbardziej zastrasza. Stan ten uważam za bardzo groźny, tembardziej, że jest dla mnie niezrozumiały.
Zamyślił się głęboko.
— Powiedz mi pan, zapytał nagle, podnosząc głowę, czy ona bardzo kocha narzeczonego.
Wahałem się w odpowiedzi.
— Pytam o to, mówił dalej młody lekarz, patrząc na mnie swym przenikliwym wzrokiem, bo widzę w niej coś nienaturalnego, czego nawet niepokój wytłumaczyć nie może. Potrzebuję znać stan istoty, której nerwowy organizm tak wyłącznie podlega moralnym wpływom.
Pytanie postawione było bardzo wyraźnie, jednak odpowiedzieć na nie nie mogłem. Cóż miałem uczynić? Mógłżem tajnie jej czystego serca odkryć przed obcem okiem? mógłżem powiedzieć to co między nami nawet nigdy wymówionem nie zostało? A jednak czułem że doktór miał słuszność; patrząc na Stasię, widziałem że nie przesadzał. Dla tego też rzekłem po chwili milczenia, nie odpowiadając wprost na pytanie jego:
— Wczoraj ona sama przeszła przez wielkie niebezpieczeństwo; czyż przestrach nie mógł spowodować tego dziwnego stanu?
— Być może, odparł lekarz uważnie, być może; jednak mnie to dziwi. Znam jej odwagę męzką prawie; nie mogłem nigdy dopatrzeć przestrachu w tej bogatej i szlachetnej naturze. Ale nie wchodząc już w przyczynę, trzeba koniecznie przerwać ten stan odrętwienia. Pan musisz lepiej niż ja wiedzieć jakiem słowem trafić do niej można.
— Zostaw to pan mnie, rzekłem jakby przebudzony nagle myślą o jej niebezpieczeństwie, zrobię wszystko co zrobić można.
Rzuciłem się jak szalony w głąb’ ogrodu. Czułem że mi głowa pękała; ale napróżno od ludzi uciec chciałem, — i tu jak na przekorę, spotkałem Jana.
— Panie Jerzy, panie Jerzy! rzekł stary, wstrząsając głową z wyrzutem. A co, nie mówiłem że będzie nieszczęście? Pan winieneś wszystkiemu, pan poruszyłeś ten portret zaklęty.
W głowie mojej utkwiły dziwne pierwsze słowa jego: „winieneś wszystkiemu”. I spojrzałem na Jana osłupiałym wzrokiem.
— Nieszczęście! nieszczęście! mówił on dalej, i daj Boże, by się na jednem skończyło. Panienka nasza bardzo zmieniona, wyraźnie jak pan starosta przed śmiercią. Źle z nami, źle, panie Jerzy!
Więc świat cały sprzysiągł mi się jedno powtarzać i to właśnie co znajduje straszne echo w mojem sercu. Próżna sprzeczka z losem, Henryku; to czego nie chciałem, uczynić, stać się musi. Ster życia mego wyrwał mi się z ręki, kieruje nim fatalność jakaś.
Wszedłem do pokoju Lucyana, odwracając wzrok od niego, zagłuszając sumienie myślą o niej jednej, niepewny sam co jej powiem, ale z postanowieniem niezłomnem, że ona głosu mego wysłuchać musi. Nie wiem, czy mnie zobaczyła, czy usłyszała szelest moich kroków, bo nie poruszyła się wcale i sztywnego wzroku nie zdjęła z Lucyana. Byliśmy sami w obec niego.
— Stasiu! rzekłem, zbliżył się do niej, głosem, który tłumiło szalone serca bicie, Stasiu! przez litość, odpowiedz mi, spojrzyj na mnie!
Usłyszała mnie: to było pierwsze słowo jakie wymówiłem do niej od dnia wczorajszego. Zadrżała i podniosła na mnie oczy wymowne smutkiem i miłością. Chciała przemówić, ale usta jej poruszyły się tylko bez głosu.
— Stasiu! powtórzyłem, zabijasz się tutaj.
— I cóż z tego? — szepnęła, — ja tak chciałabym umrzeć!
— Umrzeć, umrzeć! powtórzyłem gwałtownie. Zkąd mogło przyjść ci podobne słowo na usta? Nie masz prawa go wymawiać!
— Było mi tak źle na świecie, wyrzekła zaledwie słyszalnym głosem, tak straszno; powiedz mi, co działo się ze mną?
— Nie miałaś miłosierdzia nademną, mówiłem jakby porwany szałem; czyżeś nie czuła żeś i mnie zabijała?
— Ciebie, ciebie, powtórzyła, przyciskając serce, jakgdyby pęknąć jej miało. Jerzy, więc ty mnie kochasz?
Czułem, że życie jej było w tem pytaniu.
— Kocham! zawołałem z rozpaczą prawie, kocham cię, więcej niż obowiązek, niż sumienie! Kocham cię, choć to zbrodnia i szaleństwo! Ale słuchaj mnie, chodź ztąd, chodź natychmiast!..
Powstała w tej chwili posłuszna. Lucyan jęknął cicho, ale ja byłem przy niej i zagłuszyłem jęk jego. Wyprowadziłem ją z pokoju; jak dziecko dała powodować sobą. Oddałem ją pannie Rozalii, staraniom doktora, a sam wróciłem do Lucyana, upojony nieznaną słodyczą i cierpieniem bez nazwy.
Teraz dopiero uczułem ogrom zbrodni mojej, bo jestem szczerym w obec samego siebie: postąpiłem haniebnie! To wyznanie, uczynione w obec niego, kiedy usłyszeć go nie mógł, było zbrodnią.
Napisz mi co chcesz, nie zmienisz surowego sądu jaki wydaję o sobie. Wina moja jest tem większa, że spełniając ją, czułem się winnym. Stoję na strasznem rozdrożu życia; nie usuwaj się odemnie ty, co jeden wesprzeć mnie możesz. Powiedz mi jak miałem postąpić i co mam dziś uczynić. Bądź surowym jak sumienie!..




LIST XII.
HENRYK DO JERZEGO.

Źle to doprawdy, gdy człowiek taki jak ty pyta o radę. Jerzy, Jerzy! sumienie ci ją samo podaje. Czy sądzisz że rada moja stanie w sprzeczności z niem, a w zgodzie z sofizmatami, jakie z pewnością teraz podaje ci miłość?
Według mnie, według nieubłaganych zasad, które są moją wiarą, uczciwość jest jedna tylko i górować powinna ponad wszystkie inne względy. Pytasz mnie o radę. Być może iż się mylę, ale nie mogę podać ci innej. Przykro mi widzieć w twoim liście przesadę namiętności; nie jesteś zhańbiony, nie popełniłeś zbrodni, ale postąpiłeś nieuczciwie. Słowo to, choć słabsze daleko, może ci się wydawać gorżkie; ufam jednak iż nie cofniesz się przed jego goryczą.
Byłeś dumny i śmiały — jak niedoświadczenie. Czyż sądzisz że dość jest zdobyć sobie wiarę, wznieść w głębi ducha niewzruszoną budowę przekonań, by zasłonić się przed cierpieniem, przed pokusą i upadkiem. Życie, to ciągła, nieustanna walka, tem cięższa, im bogatsza natura, im silniejszy duch szerszem roztacza się kołem i rozleglejszą przestrzeń podaje nieszczęściu.
Położenie twoje jest bardzo trudne, i do ciężaru twego cierpienia, dorzuca się stokroć cięższe brzemię jej cierpienia; miłość twoja zdaje ci się usprawiedliwiona jej miłością; a jednak, na przekór wszystkiemu, sumienie twoje szemrze, ostrzega cię i ma słuszność. Jerzy! żadne cierpienie nie jest bez przyczyny. Ty wiesz o tem; wina była tutaj twoją; pierwsze spojrzenie któreś rzucił na narzeczoną Lucyana, było spojrzeniem uwielbienia, nieledwie już miłości. A później, przypomnij sobie słowa własne o uczuciach, o myślach niewcielonych, kto zawyrokował że one są niczem? To fałsz, tak nie jest! Uczucia i myśli mają dwojaką działalność: jedną widoczną i wiadomą nam, drugą pośrednią i nieujęta. Duch człowieka promieni w nim i bez jego wiedzy przemawia do innych duchów; miłość budzi miłość. Bądź szczerym do końca w obec samego siebie. Bez słów i woli wyraźnej, ty uwiodłeś narzeczoną Lucyana.
Powiesz mi może, iż nie było w mocy twojej nie kochać Stasi. Jest to kwestya nieroztrzygnięta; ale sądzę że i tu wola znaczy wiele, jeżeli nie wszystko; ale powinnością twoją było pilniej strzedz siebie i jej i nie dozwolić by iskra zamieniła się w pożar, który teraz grozi trzem istotom. Ty jeden tutaj jesteś winny. Stasia nie przyszła jeszcze do jasnego poznania siebie; Stasia może nigdy nie kochała Lucyana i może sama nie wie dzisiaj czy kocha ciebie. Zresztą ona ma dotąd prawo rozrządzania sobą, cofnięcia się, jeżeli nie widzi szczęścia swojego w tym związku. Ona względem ciebie mogła sądzić się wolną, ty przeciwnie. Między wami stoi nietylko zamienione słowo, lecz nadewszystko miłość i szczęście Lucyana, twoja prawość. Zresztą nie sądzę, abyś zeszedł tak nizko, byś winy swoje zwalał na drugich, na okoliczności, ty, dumny wyznawca wolnej woli człowieka!
Rzeczywiście, stanąłeś na strasznem rozdrożu, a jakkolwiek wyjdziesz z niego zwycięzcą, czy zwyciężonym, tu i tam czeka cię zawsze cierpienie.
Jerzy, wracaj do nas, wracaj do prac swoich, do studyów, do doświadczeń naukowych, do tego koła myślicieli, z którymi wiążą cię jednakie zdrowe myśli, jednakie harde doktryny. Może ta miłość, tak świeża w twojem sercu, przejdzie jak zły sen przelotny; rana nie może być jeszcze śmiertelną, nie miała czasu wpić się w twoje życie, ani zespolić z tobą przywyknieniem. Wracaj do nas; tu przynajmniej będziesz mógł cierpieć z odkrytem czołem i nie grać przed ludźmi tej nędznej komedyi obojętności, bo w każdej komedyi jest poniżenie. Niech pycha kryje rany swe pod szyderskim śmiechem, niech stawia człowiekowi jako ideał maskowanie siebie; ty nie pójdziesz tą drogą. Dla jakichbądź względów kłamie się słowem, wzrokiem, czy twarzą, kłamstwo nie zmienia natury swojej, jest nietylko złem w znaczeniu moralnem, ale upadkiem, piętnem niewolnictwa, psuje nam ducha nałogiem fałszu i może zrość się z naturą naszą. Człowiek powinien mieć wolność cierpienia i nie wstydzić się ran swoich jeśli je poniósł w uczciwej walce. Uważam za równe poniżenie, za równą słabość skargę, jak udane szczęście; od jednego jak od drugiego powinniśmy być zarówno dalecy i uszanować w samych w sobie godność nieszczęścia.
Nie sądź, mój drogi, że cię potępiam, nie sądź żem zapomniał walk serdecznych i młodzieńczych burz życia; może i na mojem czole wyczytasz bruzdy, jakie na niem wyryły ciężkie chwile przeszłości. Zresztą to nie jest głos mego serca, to tylko głos sumienia, a sumienie sądzić cię musi według zasad swoich. Szlachetność i potęga myśli stawiają cię pod daleko surowszem prawem niż ogół; tobie niewolno się zbłąkać, bo masz przed sobą jasny sztandar obowiązku; ale też w imię obowiązku wolno ci tylko być surowym i twardym dla samego siebie, i dla tego położenie twoje jest tak trudne. Nie czas ci myśleć nad tem co być mogło; dziś walcz i nie upadaj, bądź nieugięty w zasadach, ale miękki w środkach; strzeż się miłości, ale i dumy; pamiętaj o Lucyanie, ale i o Stasi; tylko o tobie samym niewolno ci pamiętać.
Pisząc to, nie mogę ustrzedz się od smutnych myśli, gdy wspomnę o życiu twojem tak jasnem i pełnem nadziei, o tej doskonałej harmonii wszystkich władz, która stanowiła oryginalną potęgę twoją; nie mogę zgodzić się z istniejącym faktem, nie mogę uwierzyć by kilka złych dni, kilka spojrzeń, kilka uśmiechów mogło niepowrotnie zamącić spokój twego ducha. Zapytuję siebie: co warte wszystkie umysłowe władze i najzdrowsze myśli, jeżeli ciebie, racyonalistę, nadewszystko człowieka myśli, nie marzyciela, nie zdołały ustrzedz od tej codziennej przygody życia, od nieszczęśliwej miłości.
Ale nie... to ja rozumuję płytko, to ja nie określam dobrze działania i skuteczności tej najsilniejszej sprężyny ludzkiej — „serca”. Ono, jak każda siła, dać może rozmaite rezultaty, ono posuwa naprzód jednostki i narody tworzy męczenników i prawdziwych mędrców, o ile poddać się zechce kontroli rozumu, który znów bez niego skazanem jest na wieczną bierność i bez tej ożywczej siły plątałby się ciągle w jednakiem kole rutyny.
Posyłam ci te myśli, te uczucia moje, bo to wszystko co powiedzieć ci mogę. Zasady wyznajemy jedne, z zasad wypływają fakta; ty nie możesz im się przeniewierzyć, bez najcięższego z cierpień... upadku. Ale ty nie upadniesz, ty zwalczysz namiętność, szaleństwo, cierpienie, i wyjdziesz czysty z tej strasznej próby ognia! Jakkolwiekbądź, rachuj na mnie, wątpiący czy upadły; serce i dłoń moja nie zawiodą cię nigdy.




LIST XIII.
JERZY DO HENRYKA.

Dziękuję ci za list, mój drogi, za te męzkie, energiczne słowa, których duch mój zmiękły i rozstrojony potrzebował tak bardzo. Mówisz do mnie, jak mówić trzeba: bez pobłażania, ale i bez szorstkości. Dziękuję ci; byłbym podwójnie winnym, gdybym upadł po tym pokarmie silnych, który mi przysłałeś. Jednak gdym czytał te niezłomne zasady życia, streszczone w kilku zdaniach szlachetnych, wstyd występował mi rumieńcem na czoło. Henryku, jestem jeszcze godnym ciebie, a jednak pierwszy krok fałszywy uczyniony na drodze życia, postawił mnie na ślizkiej pochyłości, z której cofnąć się trudno. Ten tylko może cierpieć z odkrytem czołem, kto poniósł rany w uczciwej walce; potępiłeś mnie temi słowy. Mnie tu cierpieć nie wolno, walka sama tutaj była hańbą i upadkiem! Z położenia w którem sam postawiłem siebie i nas wszystkich, wyjść mogę jedynie, raniąc śmiertelnie nietylko siebie, bo o mnie mniejsza, ale wszystko co kocham. Przez te mordercze godziny bezsennych nocy strawionych nad Lucyanem, ta paląca kwestya przyszłości stawała mi na myśli we wszystkich fazach możliwych.
Znasz mnie, jestem dość surowy względem samego siebie, oskarżam się bez wahania o złe każde, choćby spełnione myślą przelotną; mogę ci więc śmiało powiedzieć, żem nie pamiętał o sobie, żem swoje szczęście lub nieszczęście kładł na boku, a ważyłem tylko na szali myśli cierpienia Stasi i Lucyana. Bo ty o Stasi sądzić nie możesz; ale ja znam jej serce, wiem że mnie kocha niepowrotnie jak ja ją, wiem że odemnie mniej cierpieć nie będzie, i poznałem że niewolno mi nawet i tego mieć na względzie. Choćbyśmy wszyscy troje zarówno cierpieć mieli, niewolno mi dokupywać się nawet jej szczęścia zdradą i niewdzięcznością. Wyrok więc jest wydany, nieodwołalnie wydany; im prędzej spełnionym będzie, tem lepiej.
Teraz, po tej śmiertelnej walce z samym sobą, poraz pierwszy podniosłem oczy na Lucyana bez wyrzutu, i czułem w sobie coś nakształt tego, co czuć musi matka pochylona nad śpiącem dzieckiem, kiedy wie, że jego życie okupiła kosztem życia. Twarz jego była spokojna równy oddech podnosił mu piersi, na ustach błąkał się uśmiech przelotny, a czarne rzęsy rzucały długi cień na policzki wychudłe. Było coś ufnego i miękkiego w wyrazie tej twarzy, w tej bezsilnej postaci, w tym półuśmiechu. On pewno śnił o miłości swojej, nie domyślając się że ręka na której się miał wesprzeć, już sięgała po nią, że nieszczęście przeszło tak blizko niego. I powróciło mi do serca wspomnienie pierwszych lat naszych, a razem cała miłość ku niemu. Dziwne rozrzewnienie opanowało mnie samowładnie; ukląkłem przy łóżku, przejęty skruchą, żalem, litością, i przycisnąłem usta do ręki jego. Dziwnym trafem Lucyan ocknął się w tejże chwili, spojrzał na mnie przytomnym wzrokiem i osłabioną dłonią ścisnął moją. Teraz mogłem mu oddać ten uścisk bez wstydu; ofiara serca mego spełniona już była wolą. Zażądał pić słabym głosem, — podałem mu chłodzący napój.
— A Stasia? zapytał, szukając jej wzrokiem w około.
Wziąłem go za puls: był równy, choć słaby. Lucyan powrócił do życia, niebezpieczeństwo przeminęło; próbował unieść się z poduszek, ale osłabienie było zbyt wielkie — opadł na ręce moje.
— Jerzy, szepnął cichym głosem, przymykając zmęczone powieki, mój dobry, drogi Jerzy! a Stasia?..
Nie mogłem odważyć się mówić mu o niej.
— We śnie, mówił dalej jakby ze skargą, we śnie ona nie mogła zbliżyć się do mnie. Jadwiga, Starosta, stali ciągle pomiędzy nami.
— Starosta, zawołałem, jaki starosta?
— Starosta Stanisław, odparł niecierpliwie. Jadwiga nie odchodziła prawie od mego łóżka. Ale jak dawno jestem chory?
Majaczenie zaczynało się mieszać do słów jego. Wziąłem go za puls; gorączki jednak nie było wcale.
— Ach! jak mnie ta Jadwiga męczyła, mówił dalej Lucyan. Nie mieliście sumienia zostawiać ją ciągle przy mnie i oddawać jej Stasię na pastwę. To ona obudziła mnie nagle teraz i zobaczyłem cię klęczącego przy mojem łóżku. Powiedz mi Jerzy, co to wszystko znaczyć miało?
— Miałeś malignę, odparłem machinalnie, nie mów tak wiele, spocznij. Nie było tu nikogo, oprócz panny Rozalii, Stasi i doktora.
— Widziałem was wszystkich przecie, ale i ty musiałeś widzieć Jadwigę, w tej białej sukni lamowanej srebrem, z wieńcem róż białych na czarnych włosach, jakby w weselnym stroju. Ona stawała ciągle między mną a Stasią, groziła jej...
— Na miłość Boga, to ci się śniło tylko, Lucyanie.
Przesunął ręką po czole.
— Prawda, prawda, szepnął, ona umarła już! Więc z pewnością to był sen tylko?
— Z pewnością, odparłem, kryjąc pomieszanie.
— Jak dawno jestem chory? zapytał poraz drugi.
— Tydzień cały.
— Któryż to dzień dzisiaj?
— Zdaje mi się że szósty lipca.
Westchnął ciężko, pamięć mu wracała.
— Szósty lipca, powtórzył cicho; pierwszego miał być ślub mój. Ten dzień, oczekiwany tak namiętnie, przeszedł, a jam o tem nie wiedział. Jerzy, czy tak ma być z każdą nadzieją?..
Spuściłem głowę, niby nie słysząc. Słowa te były dla mnie wyrzutem i męką; nie poznawałem go w nich zupełnie. On, ulubieniec losu, zdawał się przeczuwać że szczęście opuścić go mogło; piérwsza nadzieja niespełniona niweczyła jego ufność w życie. Byłoż to przeczucie, czy brak hartu tego duchowego pieszczocha?
— A Stasia? spytał po chwili, patrząc mi w oczy.
Zamiast odpowiedzi, poszedłem zawezwać doktora, który spał obok w moim pokoju. Obadwaj wróciliśmy do Lucyana, który z uporem dziecka powtarzał imię narzeczonéj.
Nie mogłem mówić mu o niej, bo byłem sam jak w gorączce, słysząc dziwne słowa, któremi jego chorobliwe majaczenia wiązały się ze snem moim, z tradycyami przeszłości. Czy wolno nam myśleć, że żywi służą tu za igraszkę umarłym, że oni mieszać się mogą do życia naszego, do uczuć nawet? Nie, to być nie może! Inteligencya moja wzdryga się na podobne przypuszczenie; nie uznaję nad sobą władzy fatalizmu. Nie mogę oprzeć się wypadkom, ale myśli i czyny moje do mnie należą. A jednak, czy umiałem oprzeć się unoszącemu mnie prądowi? czy zaszedłem tam tylko, gdzie zajść chciałem? Jaka ręka kierowała nami wszystkiemi od dni kilku i krzyżowała losy nasze? Umysł mój upada pod ciężarem tych zapytań; ale niech będzie jak chce, czynem muszę na nie odpowiedzieć. Niech przeciw idei obowiązku stanie tutaj cały świat niewidzialny, nie wymyśli on gorszego piekła nad to, które goreje we mnie, i nie zwalczy niezłomnego postanowienia jakie uczyniłem.
Lucyan dopytywał się ciągle o Stasię, o wypadki zaszłe w czasie nieprzytomności jego. Teraz dopiero przypomniał sobie jej niebezpieczeństwo.
Doktór uspokoił go, opowiadając jakim sposobem wyratowałem ją cudem prawie. Opowiadał mu jej upór w pozostaniu przy nim, jej dziwną bezwładność, chorobliwą zmianę, trwogę jaką w nas obudziła i jak wreszcie ja jeden potrafiłem wyrwać ją z tego pokoju, przemocą prawie.
Słuchałem go machinalnie, aż Lucyan wyciągnął od mnie drżącą rękę.
— Jerzy, wyrzekł rozrzewnionym głosem, ty byłeś naszym dobrym aniołem. Stasia kochać cię musi jak brata.
Zadrżałem od stóp do głowy na te słowa; tego było już zanadto! Ale spotkałem oczy Lucyana, utkwione we mnie z wyrazem takiej wdzięczności i zaufania, iż zamiast wziąć jego rękę, rzuciłem mu się na piersi i uścisnąłem, przysięgając w duchu, że nie zdradzę nigdy tego serca.
Lekarz chciał przerwać koniecznie rozmowę, której lękał się dla chorego; ale nie było rady z jego uporem. Obiecał milczeć, byle mu mówiono o Stasi. Stasia była jeszcze lekko cierpiącą. Zabranialiśmy jej wchodzić do pokoju Lucyana, póki poznać jej nie mógł, póki lękaliśmy się co chwila jego śmierci; ale teraz niebezpieczeństwo minęło, lekarz obiecał że zobaczy ją dnia tego, bo już ranne promienie świtu ukazywały się na niebie, i Lucyan zasnął znowu spokojnym, pokrzepiającym snem, szepcząc półgłosem jej imię ukochane.
Było moim obowiązkiem oznajmić kobietom szczęśliwą wieść o zdrowiu Lucyana; poszedłem do nich o zwykłej godzinie. Stasia zmieszała się, słysząc że narzeczony ją wzywa. Nie mówiliśmy z sobą wcale od owej chwili wyznania, nie widzieliśmy się prawie. Ja nie odstępowałem chorego; ona zaledwie przyszła do siebie po gwałtownych wstrząśnieniach dni kilku; ale znać że słowa moje jakby cudem uspokoiły ją zupełnie. Stasia była ufną i cierpliwą, bo wierzyła że w mojem ręku przyszłość jej była bezpieczną, bo nie rozumiała że słowa moje, wymuszone moralnym gwałtem chwili, jak próżne dźwięki ulecić powinny. Ona nie przypuszczała nawet w myśli tego, co stać się musiało.
Panna Rozalia z mniejszą radością niż sądziłem przyjęła wiadomość moję. Ona zdaje się cóś dostrzegać; troska nie schodzi z jej czoła, jakby czuła że chwila przesilenia losów naszych trwa ciągle. Czy odgadła uczucia Stasi, moję namiętność? czy przeszłość nauczyła ją nie ufać obecnej chwili? czy rozumie tę dziwną analogią, wiążącą przeszłe pokolenia z dzisiejszemi? Dość że jej postać smutna i poważna przesuwa się pomiędzy nami, jak cień zabłąkany, złowieszczy.
Stasia położyła rękę na mojem ramieniu, gotowa iść gdzie ją zaprowadzę, a oczy ufne i pogodne wlepiła we mnie z taką pełnią miłości, z tak nieskończoną słodyczą, żem lękał się znowu utracić zmysły. Prowadziłem ją przez ogród do Lucyana i tknięty niepokojem, zatrzymałem się nagle.
— Panno Stanisławo, wyrzekłem, Lucyan zaledwie odzyskał przytomność; lada wstrząśnienie śmiertelnem dla niego być może. Bądź dobrą dla niego.
— Jakto? zapytała, patrząc mi w oczy.
Wytłumaczyć mi się było trudno, a Stasia zrozumieć mnie nie mogła, czy nie chciała.
— Pamiętaj pani, odparłem, że Lucyan cię kocha, i mówiąc to drżałem.
— Jerzy, rzekła po chwili, dlaczego mi to mówisz? Czy sądzisz żem niedość cierpiała, że niedość cierpię?
— Bo nie chcę aby on dziś cierpiał, wyrzekłem z szorstkością rozpaczy, bo on nie może, nie powinien cierpieć!
— Zwolna jej ręka wysunęła się z mego ramienia.
— Jak ty dziś mówisz do mnie? szepnęła blednąc.
Był niewysłowiony ból w jej głosie; czułem jakem ją ranił. Ból ten odzywał się stokroć spotęgowany w mojej piersi; ale mówiłem dalej, jak ten co cierpieniu urąga:
— Jest między nami straszne nieporozumienie; przebacz mi pani, wina tu moja.
— Cóż mam przebaczyć? wyrzekła, jakby zbierając siły. Jerzy, wszak ty mnie kochasz?
Był błagalny wyraz w tych słowach, na który ja musiałem głuchym pozostać.
— I na cóż ci mam powtarzać, odparłem z goryczą, słowo które nigdy z ust moich wyjść nie było powinno, które nie powinno było postać w sercu? Ja nigdy nie powtórzę go więcej. To było szaleństwo, prawie zbrodnia! Jeżeli możesz, zapomnij o niem i przebacz!
Słowa te były okrutne może. Ale cierpienie przechodziło moje siły; lękałem się zdradzić jakimbądź miększym wyrazem i wymówiłem je, nie podnosząc oczów na Stasię. Gdym się odważył spojrzeć na nią, była strasznie bladą, chwiała się i drżącą ręką pocierała czoło, jakby siląc się zrozumieć coś niepojętego. Rzuciłem się ku niej; ale odepchnęła ramię moje, wsparła się o drzewo i stała chwilę, zbierając myśli, tak piękna, tak szlachetna i smutna żem tylko ręce załamał w milczeniu i nie śmiałem zbliżyć się do niej.
— Czy mam sądzić, spytała po chwili rozbitym głosem; że wszystko co zaszło między nami było igraszką tylko?
— Stasiu! zawołałem gwałtownie, ty tego nie myślisz, nie możesz pomyśleć!
— Czyż nie mam prawa? wyrzekła zwolna, spuszczając głowę.
Miała słuszność, a jednak, czy wolno mi się było tłumaczyć?
— Stasiu, odpowiedziałem, wysłuchaj mnie, zrozumiej! Czyż nie jest to dla mnie najstraszniejszym wyrzutem, że słyszeć muszę podobne słowa, czując żem na nie mógł zasłużyć? Czyż widok twego cierpienia...
— Jakiem prawem, zapytała dumnie, zaglądasz pan teraz w serce moje?
Chciała odejść, ale nie miała siły; łzy wstrzymywane gwałtem, drgały na jej rzęsach.
— Czyż nie chcesz zrozumieć, wybuchnąłem w końcu, że niewolno mi ciebie kochać?
— Prawda, wyrzekła głucho, jestem narzeczoną Lucyana, czy nie to chciałeś powiedzieć?
Zdjęła z palca obrączkę, i cisnąc ją w rękach gwałtownie, dodała:
— Za chwilę już nią nie będę!
— Czy zmienisz serce jego? spytałem; czy będziesz miała smutną odwagę zabić go jednem słowem?
— Moje serce zmienione, odparła cicho, nie w mocy mojej wrócić do przeszłości.
Schodziliśmy na niebezpieczną drogę.
— Stasiu, wyrzekłem stanowczo, nie łudź się tem co nigdy być nie może. Choćbym miał skonać, nie zdradzę Lucyana, nie postawię dalej jednego kroku na drodze twojej. Masz prawo nienawidzieć mnie i przeklinać! Byłem słaby jak dziecko. Nie będę się uniewinniał napróżno, sądź mnie jak ci się podoba; ale pamiętaj że ten człowiek umierający niedawno, któremu chcesz wyrządzić śmiertelną krzywdę: — kocha cię...
— I cóż ztąd? wyrzekła szybko, ja go nie kocham! Jerzy, ja kocham ciebie! Jakiem prawem odpychasz serce moje, łamiesz życie, niweczysz przyszłość? jakiem prawem zadajesz mi takie cierpienie i bez litości igrasz ze szczęściem mojem?
I zakryła w dłoniach twarz zarumienioną, a łzy przeciekały strumieniem przez palce zaciśnięte. Ukląkłem przy niej.
— Stasiu, mówiłem nieprzytomny prawie, miej miłosierdzie nademną!
— A ty, czy masz litość? zapytała przez łzy.
Cierpiałem jak potępiony; chwila ta wyczerpywała siły moje gorączkowe.
— Jeśli mnie kochasz, zawołałem z rozpaczą, zdobywając się na ostatnie słowa, nie czyń mnie zdrajcą i niewdzięcznym. Ja winienem Lucyanowi więcej niż życie; ty daj mu szczęście, którego ja się zrzekam. Niech męka moja daremną nie będzie! Ulituj się nad nami!
— Więc ty mnie kochasz? spytała z uporem dziecka, z namiętności kobiety, chcąc wydobyć to słowo z ust moich.
— Kocham, odparłem zwyciężony... I cóż ci przyjdzie ze smutnego wyznania? Czyż tego nie wiesz od pierwszej chwili gdyś na mnie spojrzała?
— Kochasz mnie, kochasz! powtórzyła Stasia, jakby lubując się tem słowem; kochasz, a skazujesz mnie na nieszczęście, mówiła łzawym głosem, patrząc na mnie przejrzystym wzrokiem miłości.
Nie mogąc znieść tego spojrzenia, które mi otwierało raj wzbroniony, zamknąłem oczy ogarniony zachwytem, mocując się z szaleństwem.
— Na Boga! zawołałem, nie patrz tak na mnie, bo doprowadzisz mnie do rozpaczy tylko, a nigdy do złamania obowiązku!
Ale Stasia nie zważała na słowa moje, może nie dosłyszała ich wcale.
— Ja nie pojmuję takiej miłości, mówiła namiętnie; ja nie pojmuję jak możesz poświęcać mnie i siebie, i skazywać na cierpienie bez końca, zaco? dlaczego? Ja także mam prawo mówić, gdy chodzi o przyszłość moją, mam prawo odzywać się do ciebie i zapytać: nacoś otworzył mi oczy i myśli, nacoś mi dał poznać siebie? Jerzy, Jerzy! ja nie chcę byś ty mnie poświęcał!
Stasia nie rozumiała dotąd cierpienia; była to dla niej straszna, niepojęta nowość, przeciw której oburzały się jej siły żywotne, jej młodość, jej nadzieje. Nie mogła pojąć życia rozpaczy, nie mogła pojąć by ono stało się jej udziałem. A ja, ja, którym ją kochał nieskończoną miłością, dla którego jej boleść była męką przechodzącą siły, musiałem ją wtajemniczać w to piekło beznadziejne, w które ją sam wtrącałem. Milczałem długo, stojąc przed nią jak winowajca z zaciśniętemi usty, by powstrzymać krzyk rozpaczy wyrywający się z głębi serca. Gdyby Stasia nie była dzieckiem, gdyby mogła zrozumieć siłę boleści mojej i niezłomność postanowienia, byłaby się ulitowała nademną. Ale ona tego zrozumieć nie mogła.
— Stasiu, wyrzekłem w końcu, wysłucham wszystkiego co chcesz mi powiedzieć; zawiniłem przeciw tobie tak strasznie, że muszę i powinienem przyjąć wyrzuty i skargi. Nienawidź mnie, jeśli ci to ulgę sprawić może, pomyśl żem niewart skarbu który odrzucam...
— Nie mogę, nie chcę cię nienawidzieć, zawołała gwałtownie. Jerzy, ty wiesz że ja cię kochać muszę, że ja cię kochać będę zawsze...
— To próżne słowo, wyrzekłem z rozpaczą. Niepodobieństwo stoi między nami. Jeśli mnie kochasz, bądź godną mnie, dotrzymaj Lucyanowi danego słowa.
Wtedy smutna jej twarz rozżarzyła się dziwnym wyrazem, łzy oschły na płomiennem licu. Stasia przetworzyła się w jednej chwili i stanęła naprzeciw mnie z jakąś gorączkową energią.
— Nigdy, wyrzekła, nigdy nie będę niczem dla człowieka, który stanął na drodze mego szczęścia. Moje serce było twojem, masz prawo je zabić, lecz nie masz prawa niem rozrządzać i jak w spuściźnie oddawać drugiemu. Ty masz obowiązki dla niego, ja ich nie mam i mieć nie chcę. Słuchaj mnie: ja nienawidzę tego człowieka! Możesz mu oddać tę obrączkę, która mi cięży.
Wcisnęła mi ją w rękę gwałtownie i oddaliła się szybko, zostawiając mnie pod wrażeniem tych słów ostatnich.
Szła naprzód, nie kierując się ani ku dworowi, ani ku mieszkaniu Lucyana, wyraźnie sama nie wiedząc gdzie dąży. Śledziłem zdaleka jej krok gorączkowy: gdy nagle zachwiała się i padła, zwyciężona strasznem wzruszeniem chwili.
Podniosłem ją nieprzytomną i nieprzytomnej mogłem powiedzieć wszystko, co przepełniało serce moje. Przyciskałem jej martwą kibić do piersi rozgorzałej namiętnością, wymawiałem w duchu wyrazy, które nigdy nie miały przejść przez usta. Lękałem się jej martwości, lękałem bardziej jeszcze chwili, w którejby otworzyła oczy, i zrozumiała żem zapierał się słów własnych, że boleść zerwała z mojej twarzy maskę heroizmu.
Jednak po chwili wróciłem do przytomności, pojąłem że potrzebowała pomocy, i niosłem ją na rękach jak dziecię, do dworu. Szczęściem drzwi szklanne były otwarte; wszedłem do sali i złożyłem ją na kanapie, nie spostrzegając nawet że w pośpiechu położyłem ją na tych samych poduszkach, gdzie według snu mojego spoczywała Jadwiga. Stałem z załamanemi rękoma, pochylony nad jej zbladłą twarzą, śledząc oddech stłumiony — gdy we drzwiach ukazała się panna Rozalia. Nie było znać na niej zdziwienia ni trwogi, tylko smutne jej oko spoczęło na mnie z niewymownym wyrzutem. Widocznie odgadła wszystko, tajemnica moja przestała być tajemnicą; nie wiem tylko czy umiała ocenić piekielną rozpacz moją, gdy rozszalały bólem, cisnąłem w moich rękach drobne, zimne dłonie Stasi. Wyraz mojej twarzy musiał być straszny, bo panna Rozalia spojrzała na mnie i cofnęła się. W milczeniu wskazałem jej Stasię zemdloną. Zbliżyła się szybko i zmierzyła mnie od stóp do głowy surowo.
— Idź pan już, idź, rzekła drżącym głosem, i tak sprawiłeś tu dość złego.
I nie patrząc nawet na mnie, zadzwoniła, kazała przywołać lekarza i sama poczęła rozpinać suknię Stasi. Ja stałem przy drzwiach ogrodu, pókim nie usłyszał jej westchnienia, póki doktór nie zaręczył, że to lekkie nerwowe wstrząśnienie nie grozi niebezpieczeństwem.
Cały dzień błąkałem się jak szalony po ogrodzie i polach. Nie śmiałem spojrzeć w żadną twarz ludzką; lękałem się Lucyana, Rozalii, a nadewszystko lękałem się spotkać oczy Stasi, pełne rozpaczy, dumy i miłości. Sama myśl powrotu do tego domu, z mojej winy napełnionego cierpieniem, przejmowała mnie dreszczem trwogi; a jednak znajdowałem się w położeniu mordercy przykutego do swojej ofiary; nie wolno mi było uciekać, zostawiając za sobą tylko ślad łez.
Wieczorem, gdym oprzytomniał trochę, ujrzałem się w tym samym parowie, nad którym zatrzymałem jej konia. Powstałem, zbierając myśli, z postanowieniem dżwigania swego ciężaru do końca i skierowałem się powolnie do Zalipnej. Było już późno, jednak światło przymglone błyskało jeszcze w oknie Stasi. Niepokój pociągnął mnie tam gwałtem prawie. Ujrzałem ją przez szparę w firance: była sama. W białej nocnej szacie siedziała nieruchoma; wspierając twarz na zaciśniętych konwulsyjnie rękach, łzy zatrzymała się na jej twarzy marmurowo białej i nie płynęły więcej; w oczach była ponura, osłupiała rozpacz. Patrzyłem na to, ja sprawca złego, ja com mógł jednem słowem zamienić te łzy w łzy szczęścia, i nie wymówiłem słowa tego, nie dałem znaku obecności swojej, ale chwiejącym się krokiem poszedłem do mieszkania.
Doktór czekał tu na mnie. Widocznie jego przenikliwe oko odgadło serdeczny dramat rozgrywający się między nami; ale z taktem człowieka serca i myśli nie dał mi tego uczuć. Byłem już zupełnie panem siebie; uczucie spełnionej ofiary wróciło mi jakąś względną spokojność; byłem gotów do cierpień bez szemrania.
Doktór, widząc mnie wchodzącego, powstał od stolika, na którym pisał i rzekł z cicha:
— Lucyan kilka razy chciał pana widzieć.
— Czy śpi teraz? spytałem.
— Zasnął trochę, gorączka wzmogła się niepokojem, bo panna Stanisława jest trochę cierpiącą i nie mogła przyjść do niego.
Drzwi Lucyana były uchylone. Skierowałem się ku nim, chcąc zająć zwykłe miejsce przy jego łóżku, ale zatrzymał mnie doktór.
— Niech pan odpocznie dzisiaj, rzekł półgłosem; czuwałeś już tyle nocy, jesteś strasznie zmieniony i blady. Ja cię zastąpię.
Wstrząsnąłem głową i ścisnąłem mu rękę w milczeniu. Miałem w tej chwili jakby pragnienie cierpienia; ono jedno odkupywało we własnych oczach moich złe uczynione. Doktór nie nalegał więcej, obadwaj zrozumieliśmy się bez słów, i wszedłem do Lucyana.
Choć wszedłem cicho, on dosłyszał, bo sen jego był niespokojny i przerywany.
— Gdzież byłeś ten dzień cały? zapytał, wyciągając ku mnie rękę.
— Byłem już spokojny o ciebie, odparłem, i korzystałem ze swobody tego pięknego dnia, błąkając się po polach, jak student na wakacyach.
Lucyan spojrzał na mnie niezwykłym wzrokiem.
— A Stasia, spytał, czyś jej nie widział?
Zadrżałem mimowolnie na te słowa. Lucyan ze mnie oka nie spuszczał!
— Stasia, szepnąłem, Stasia jest cierpiąca.
Chwilę trwało między nami milczenie; Lucyan przymknął powieki. Odetchnąłem, wzrok jego mi ciężył, a rozmowa ta była męką. Wsparłem czoło na rękach i pozostałem długo nieporuszony, bez myśli wyraźnej, prawie bez cierpienia, nie czując nic innego nad niewysłowione zmęczenie. Ale Lucyan nie zostawił mnie długo w spokoju. Podnosząc głowę spotkałem jego oczy błyszczące gorączką utkwione we mnie.
— Jerzy, wyrzekł stłumionym głosem, Jerzy, tu coś się dzieje, coś tają przedemną. Ja to widzę, ja to przeczuwam. Nie widziałem dziś Stasi; doktór, Rozalia zbywają mnie półsłowem. Ty przynajmniej powiesz mi prawdę, ty zrozumiesz że najstraszniejszą męką jest niepewność.
Ale ja na to pytanie, uczynione błagalnym głosem, odpowiedzieć nie mogłem; i ja także musiałem zbyć go czemkolwiek. Próżno zdobywałem się na spokój kłamany: Lucyan domagał się odpowiedzi, odwoływał się do przyjaźni mojej. On także był bez miłosierdzia.
— Lucyanie, rzekłem w końcu wzruszony, bądź spokojny o przyszłość. Nie dzieje się tu nic: zaufaj tym którzy cię kochają.
— Którzy mnie kochają, powtórzył smutnie. Jerzy przychodzi mi zwątpienie do serca, czy doprawdy kochanym jestem. Czemu jej tu niema? Ty przynajmniej mnie nie zawiedziesz, dodał, obie moje ręce biorąc w swoje, jak gdyby mu się ziemia z pod stóp usuwała, a on chwytał się punktu oparcia nad przepaścią.
— Nigdy! nigdy! odparłem z mocą przekonania, ściskając jego dłonie.
Ale on w tej chwili odrzucił ręce moje gwałtownie, jakby się dotknął wstrętnego gadu; wzrok jego się zmienił i stał groźnym prawie. Idąc za kierunkiem jego oczów, spostrzegłem z przerażeniem na palcu moim pierścionek Stasi, o którym wśród gwałtownych wstrząśnień dnia tego zapomniałem zupełnie.
— Co to znaczy? zapytał głosem, który zaledwo wydobywał się z jego piersi.
Nie miałem w tej chwili siły ani woli kłamstwa, a przecież prawda mogła tu być morderstwem. Wszystkie usiłowania moje dnia tego obracały się przeciwko mnie; stałem na miejsca jak piorunem rażony.
— Jerzy, wołał Lucyan, unosząc się na poduszkach, wytłomacz mi co to znaczy.
I wstrząsnął ręką moją, a ja nie znajdowałem słowa odpowiedzi.
— Rozumiem, mówił ze wzrastającą mocą, jakby w paroksyzmie szału, rozumiem. Nie chcesz mi odpowiedzieć jakim sposobem ten pierścionek jest w twoim ręku?
Lucyan był strasznym w tej chwili; ogień namiętności i gorączki zapalił się w jego oczach podkrążonych, nadając im blask dziki.
— Teraz rozumiem wszystko, mówił napół nieprzytomnie. Przypominam sobie: ona siedziała nad mojem łóżkiem, ręką chłodząc mi czoło. Stasia moja była przy mnie; ty tu przyszedłeś, ty oderwałeś ją z tego miejsca, tyś jej powiedział: kocham cię więcej niż sumienie, kocham cię, choć to szaleństwo i zbrodnia. Ty wiesz dobrze że to zbrodnia; zabrałeś mi jej serce, jej wiarę, jej pierścionek, morderco!...
Niepojętym fenomenem na widok pierścionka Lucyan jakąś intuicyą przypomniał sobie nagle słowa moje, wyrzeczone w chwili kiedy zrozumieć ich nie mógł. Te straszne wyrazy przywróciły mi przytomność.
— Lucyanie rzekłem z mocą, ty sam nie wiesz co mówisz. Ty temu sam nie wierzysz. Ja dla ciebie poświęciłem życie i szczęście; nie masz prawa mnie tak potępiać, powiem ci wszystko.
Ale Lucyan nie był już w stanie pojąć słów moich. Wpadł w paroksyzm zupełnego szału: złorzeczył mi, obrzucał obelgami, chciał biedz do Stasi, zrywał się z gorączkową siłą. Zaledwie utrzymać go mogłem. Głos jego i pasowanie się nasze zbudziło doktora.
— Ratuj go! zawołałem do wchodzącego, nie wiedząc sam co mówię, i wyciągając do niego ręce jak do zbawcy; ratuj go! jam go zabił! Dwa razy dzisiaj jestem mordercą!
Ale obawy moje były przesadzonemi. Paroksyzm przeszedł szybko, nastąpiła reakcya osłabienia. Lucyan opadł znowu na poduszki, wpół omdlały, wpół senny, a ja nie wiem dotąd, czy słowa moje, które tak nagle stanęły mu w pamięci, zostały lub nie w jego myśli, czy zbudzi się ze świadomością o nich. Jeżeli tak się stanie, opuszczę dom ten, obciążony przekleństwem, pogardą może tych których kocham, a którym serce swoje rzuciłem na pastwę, i jak ptak zraniony, ze złamanem skrzydłem, będę mógł zapóźno schronić się przy tobie. Jeśli nie, trzeba będzie kielich wypić aż do dna.




LIST XIV.
HENRYK DO JERZEGO.

Nie wiem co się dzieje w sercach i myślach ludzi z którymi przestajesz; nie wiem jak daleko zakreśliłeś sobie granice obowiązku; ale sądzę, żeś go już spełnił. Jerzy! ja mam tylko jedno słowo dla ciebie: wracaj! wracaj! Cierpicie może wszyscy, ale ty jeden cierpisz za siebie i za drugich, ty jeden umiesz zdawać sobie sprawę jasną z położenia, ty jeden nie możesz mieć nadziei, bo postawiłeś niezłomną wolę pomiędzy sobą a szczęściem. Nie bądź bezpotrzebnie okrutnym względem samego siebie. Uczyniłeś już wszystko co uczynić miałeś: rozdarłeś do krwi serce swoje, a nie nakarmiłeś niem nikogo. Pamiętaj że siły ludzkie mają pewno granice, że chwila jedna już nie upadku, ale zbezsilnienia, a stracić możesz owoc poświęceń swoich. Wracaj do nas! Dość już naszarpano się twego ducha. Ja sam byłem bez litości dla ciebie, póki głos sumienia nie pozwalał mi cię oszczędzać. Dziś już nie wiem czy siła, czy słabość trzyma cię w Zalipnej, czy doprawdy wyzywasz cierpienie, czy też nie masz odwagi porzucić Stasi. Zbierz się na ostatnią chwilę mocy i wyrwij się ztamtąd, choćbyś miał szmaty serca zostawić; wyrwij się z tej zabójczej atmosfery miłości beznadziejnej, z położenia którego nawet ty uszlachetnić nie potrafiłeś. Pilno mi zobaczyć cię znowu, uścisnąć dłoń twoję męzką, spojrzeć na czoło harde i bez zmazy. Świat ten może być gorzkim i twardym, Jerzy, życie może ci odmówić wszystkich godziwych rozkoszy, ale nigdy nie potrafi zmącić w twoim duchu nieskończonego szczęścia, jakie daje wiara we wszystko co wzniosłe. Jedno słowo w twoim liście przeraziło mnie. „Czułeś zmęczenie bytu, ty, tak pełen energii i sił żywotnych. Więc aż do tego doszło? Czyż nie czujesz że ty się tam zabijasz, jeśli nie fizycznie, to moralnie? Duch taki jak twój kona pod naciskiem cierpienia, a ludzie tylko litować się będą nad rannym Lucyanem, nad zdenerwowaną Stasią. Dziwnem jest zaprawdę, dlaczego ci co mają współczucie nad bólem fizycznym, nie wahają się zadawać mąk duchowi i siłę cierpienia mierzą jedynie uszczerbkiem jakie ono materyalnemu życiu przynieść może. Czy mamy w tem widzieć dowód, że nasza chrześcijańska społeczność dotąd w praktyce stawia ciało ponad ducha? Jestże to wynikiem tylko tego prawa, że co podpada pod zmysły, silniej porusza, niż to czego dostrzedz nie możemy?
Nasunąłeś mi na myśl te pytania, ty, którego nawidziło cierpienie pod najdotykalniejszą postacią. Nie potrzebowałeś wcielonej w chorobę formy boleści, by odczuć i zrozumieć jej siłę; a jednak niebezpieczeństwo Lucyana, wątłość organizmu Stasi nie oszczędziły ci i tego widoku. Rozumiem wszystko przez co przechodziłeś. Ty przecierpiałeś więcej niż człowiekowi przecierpieć wolno. Powracaj do nas czemprędzej!




LIST XV.
JERZY DO HENRYKA.

Stało się, usłuchałem rady twojej: pomiędzy mną a Stasią jest przestrzeń i czas. Czy to dość Henryku, czy to dość by nas rozdzielić? Na dzisiaj nie żądaj więcej, bo więcej uczynić nie mogę, bo teraz wolno mi być zwyciężonym. Spełniłem powinność swoję do końca; dziś wolno mi rozpaczać i szaleć, wolno mi wszystko, byle się nie cofnąć. Nie gniewaj się na mnie że nie wróciłem do dawnego życia, że nie szukam ulgi w przyjaźni twojej i zatrzymałem się na czas jakiś w Lublinie. Nie będę ukrywać się przed tobą: brakło mi tchu i powietrza. Tu jestem bliżej niej, prędzej mieć mogę wieści z Zalipnej. A potem, potrzebuję koniecznie odnaleźć samego siebie w samotności. Lękam się ludzkiego oka. Boleść przechodząca pewną miarę, boleść która przestaje panować nad sobą, ma swój wstyd konieczny. Być może iż nabiorę jeszcze sił i myśli do życia; dziś jestem bezsilny jak dziecko. Tutaj przynajmniej nikt mnie nie zna, mogę mierzyć się sam na sam z nieszczęściem. Ale nie lękaj się; ufam że z tej walki, w której jednak upaść wolno, wyjdę zwycięzkim do tyla, że potrafię powrócić do przeszłości i ciągnąć dalej zerwaną nić życia. Wówczas pospieszę do ciebie i zbolałe serce przycisnę do twojej wiernej piersi. Teraz muszę mówić ci o niej, bo nie należę do ludzi którzy lękają się wspomnień. Ja nie chcę, nie pragnę zapomnieć, ale raczej zawsze pamiętać. Wspomnienie, to jedyny skarb serdeczny uniesiony z tej burzy, co zniweczyła przyszłość moję niepowrotnie. Muszę mówić ci o Stasi, bo z tobą jednym mówić o niej mogę. Henryku! gdyby tak módz ptakiem przenieść się do Zalipnej i spojrzeć chociaż na nią niewidziany, i przeniknąć jej myśl, jej serce!.. Lucyan tam pozostał.
Gwałtowny paroksyzm, wywołany widokiem pierścionka Stasi, przeszedł wkrótce; ale nie mogłem odgadnąć ile pamięci pozostało mu z tych strasznych chwil. Nie pragnął mnie widzieć i trwał w ponurem milczeniu.
Mnie ciężył ten pierścionek. Nie śmiałem go oddać samej Stasi i po długiem wahaniu się, postanowiłem użyć pośrednictwa panny Rozalii. Zastałem ją samą rano w wielkiej sali i zdziwiłem się zmianą jaką w niej dostrzegłem. Żywość znikła z jej oka, spokój z poważnych rysów; przygnębiona i pochylona ku ziemi, zdawało się że postarzała o lata całe od dni kilku. Zbliżyłem się do niej nieśmiało.
— Panie Jerzy, wyrzekła smutnie ale łagodnie, dobrze żeś przyszedł, właśnie myślałam o tobie.
— Pani, odparłem, zbierając siły, mam przypadkiem w ręku pierścionek panny Stanisławy. Bądź łaskawa go oddać.
Zawahała się przez chwilę, patrząc mi w oczy swoim zwyczajem.
— Więc, zapytała, nie chcesz go pan zatrzymać?
— Nie mogę, odrzekłem głucho.
— Panie Jerzy, rzekła po długiem milczeniu, rozumiemy się oboje, ja wiem wszystko.
— A więc, zawołałem, pani nie możesz mnie zupełnie potępić!
Wstrząsnęła smutnie głową.
— Kto tu mówi o potępieniu? odparła łagodnie. Możem miała i ja chwilę niesprawiedliwości, ale to już przeszło. Nikt tutaj winnym nie jest... oprócz przeszłości.
— Jakto? spytałem zdziwiony.
— Czyż napróżno, ciągnęła dalej, ożywiając się stopniowo, widziałeś pan we śnie zbrodnie minione? Ty także cierpisz i jesteś ofiarą przekleństwa, które nad tobą nie cięży, a spełniasz tutaj sprawiedliwość straszną.
— Ja? zapytałem, przejęty mistycznem przekonaniem tkwiącem w jej słowach. Ja, pani, nie uznaję nad sobą prawa fatalizmu; działam jak mi każe sumienie i obowiązek.
— Wiec, zawołała, miejże siłę wyrwać się z tego zaklętego koła; bo posłuchaj mnie, Stasia umrze jeśli ją porzucisz, umrze, tak jak umarła Jadwiga. Wiem to, byłam świadkiem zbrodni; Bóg trzyma mnie na ziemi, abym widziała zadośćuczynienie. Słyszałam wymówione słowo przekleństwa, przekleństwo spełnia się dziś przez ciebie. Miejże odwagę stanąć przeciw niemu, broń Stasi!..
— Stasia, zawołałem z rozpaczą, cóż Stasia winna przeszłości? To być nie może, by ona cierpiała za grzechy których nie spełniła.
Rozalia mówiła dalej, jakby sama do siebie:
— Wiedziałam że tak być musi, a zamykałam oczy przed rzeczywistością; nie chciałam wierzyć, bym musiała i ją przeżyć jeszcze.
— Pani, wyrzekłem, nie mięszaj próżnych marzeń do życia; nie przewiduj tego co się nie spełni. Stasia zapomni o mnie; Lucyan ją tak kocha! Przejdę w jej sercu jak zły sen, przelotny i będą szczęśliwi po tych dniach próby.
— Stasia umrze, jeśli ją opuścisz, powtórzyła Rozalia ze zmartwiałym spokojem przekonania.
Wiara ta poczęła przechodzić i we mnie i mącić moje myśli zbolałe.
— Ja oszaleję tutaj, zawołałem, padając pół martwy na krzesło: puśćcie mnie!
— Jerzy, szepnęła, nie wyrzucaj sobie niczego. Tak być musiało nieodwołalnie! Pamiętasz słowa Stanisława wyrzeczone po trzykroć: „Niech nie znajdę spokoju w grobie nawet, i niech sam przecierpię, coby ona przecierpieć miała.” Niema próżnego słowa, niema próżnego zaklęcia. Pamiętaj o tem, tyś tutaj nic nie winien. Stasia skazaną była przed przyjściem na świat; umrzeć musi, jeśli ją opuścisz.
Patrzyłem na tę dziwną kobietę z trwogą prawie, gdy wymawiała te słowa jednotonnym, rozbitym głosem, w którym nie było nawet echa cierpienia. W rozstroju moralnym w jakim się znajdowałem, ten rodzaj monomanii począł przechodzić i we mnie. Stasia umrze jeśli ją porzucę, powtarzałem machinalnie, aż zbudziłem się dźwiękiem własnego głosu.
— Nie porzucę jej! zawołałem, nie będę narzędziem zagrobowej zemsty!
Rozalia spojrzała na mnie, składając ręce dziękczynnie.
— Ty, rzekła, cierpisz tutaj za cudze winy, ty może będziesz mógł ją odkupić.
— Lucyan, odparłem, wie o miłości naszej, on jeden rozgrzeszyć nas może i połączyć. Los nasz powinien od niego zależeć; nateraz nie mogę zatrzymać obrączki, która sprawiła to, czegom lękał się najbardziej, która otwierając mu oczy, zniweczyła wiarę i szczęście. Może była ona tu opatrznem narzędziem, może...
I drżąc oddałem ją Rozalii; bo pierwszy raz przyszło mi na myśl, że szczęśliwym być mogę, a na tę myśl zbrakło mi siły. Lękałem się jej jak pokusy i wybiegłem szybko, gnany tym strasznym niepokojem, jakiego doznaje człowiek, gdy przywykły do nieszczęścia, zrozumie że ono da się przebłagać, gdy widząc wyjście z piekła, czuje się jeszcze w jego mocy.
We drzwiach spotkałem Lucyana: blady, chwiejący się, wsparty na ramieniu doktora, pierwszy raz powstał z łóżka i zażądał widzieć Stasię koniecznie. Musiano zadość uczynić woli jego. Ten człowiek miał w rękach życie nasze. Pierwszy raz spojrzałem na niego z trwogą i nadzieją; ale on spotkał mój wzrok zimno i odwrócił oczy.
Los nasz roztrzygał się w tej chwili. Chodziłem naokoło domu, nie śmiąc przekroczyć jego progu, a nie mogąc się oddalić. Czasem dochodził mnie głos jakiś, westchnienie, słowo żywsze, i znów było cicho i straszno. Rozstrojony, znękany, wróciłem do siebie i rzuciłem się na kanapę. Zastałem tam doktora i w tej chwili obecność jego zdała mi się ulgą; potrzebowałem zobaczyć żywą istotę, niewmieszaną w koło gniotących mnie wypadków.
Musiałem być bardzo zmieniony, bo doktór zbliżył się do mnie, popatrzył i wziął za puls.
— Odpocznij pan, rzekł, masz gorączkę; ta noc ostatnia przechodziła twoje siły.
W istocie dłoń moja była rozpaloną, a wszystkie pulsa biły szybkiem tętnem.
— Powiedz mi pan, zawołałem, podnosząc wzrok na niego, czy przeszłość może ciężyć jak fatum na teraźniejszości? czy los istoty żywej może być naznaczonym z góry? czy człowiek jest tylko ślepem narzędziem sił niewidzialnych, niby maryonetka w nieznanem ręku?
Doktór spojrzał na mnie zdziwiony i wziął za puls powtórnie. Ale wyrwałem mu rękę niecierpliwie.
— Mówię na seryo, rzekłem, być może iż mam gorączkę, ale wierzaj mi pan, myśli moje są aż nazbyt jasne.
Doktór zamyślił się.
— Znam w części, odezwał się po chwili, tradycye tego domu; ale nie pojmuję jak można na seryo stawiać podobne pytanie. Zostaw pan legendy kobietom i dzieciom; czyż one mogą wpływać na czyny myślącego człowieka?
— Jednak, rzekłem, są fakta niewytłumaczone.
Są zapewne, odparł z uśmiechem, dla tych, którzy koniecznie chcą ich dopatrzeć. Losy ludzkie mają wieczne analogie, które istnieć muszą, póki ludzkość trwać będzie, a które zawsze pod jedną formę naciągnąć się dadzą. Po rozwadze i spoczynku, uśmiechniesz się pan sam z tych zapytań, które z pewnością powstały w umyśle panny Rozalii; choruje ona na to oddawna.
— Jakto?.. spytałem zdziwiony.
— Umysł jej, uderzony stratami jakie poniosła, zachował ich wrażenie w dziwnej formie. Jestto idiosynkrazya na którą niema lekarstwa, ale która nie grozi niczem i zostawia resztę władz umysłowych w normalnym stanie.
Więc panna Rozalia, byłto rodzaj waryatki, której zostawiano wolność jedynie dlatego, że monomania nie przechodziła pewnych granic. Pytałem sam siebie z trwogą, czy ona mogła być zaraźliwą, przypominałem sobie sny moje, portret starosty i te wszystkie fakta, które dla mnie łączyły się w jedną całość logiczną. Czy podlegałem bezwiednie wpływom tej dziwnej kobiety? czy też doktór, niewtajemniczony w cały szereg zjawisk których byłem igraszką, nie mógł ich zrozumieć?
Ale nie miałem czasu długo zastanawiać się nad tem wszystkiem, bo Lucyan ukazał się w progu. Widocznie wzruszenie jego było tak gwałtownem, że nie myślał go nawet ukrywać. Powieki jego były czerwone i jakby nabrzmiałe łzami, blade usta drgały wewnętrznem łkaniem. Spojrzał na mnie z nieopisanym wyrazem wstrętu i wezwał mnie z sobą.
Wstałem, hamując wybuchające uczucia, sztywny, chłodny, ale z piekłem w duszy, jak gracz który ostatnią stawkę rzucił na kartę; bo nie wiedziałem co mi przynosi, czy mam w nim widzieć wroga, czy zbawcę, co było w jego sercu, nienawiść czy poświęcenie?
Lucyan wszedł ze mną do swojego pokoju, ale tu sił mu zbrakło: zachwiał się i padł na łóżko. Nie stracił jednak przytomności, dał mi znak bym nie wołał nikogo, że niczego nie potrzebuje i tak chwil kilka spoczywał z przymkniętemi powiekami, zbierając myśli. Ja stałem przy jego łóżku nieruchomy, przyciskając skrzyżowane ręce do piersi, bo je rozrywało szalone serca bicie.
— Jerzy, rzekł w końcu Lucyan, podnosząc się i wspierając na łokciu, Jerzy, ty kochasz Stasię...
Skłoniłem głowę, na znak potwierdzenia.
— Stasia kocha ciebie, mówił dalej zimno.
Ale tu pozostałem nieporuszony. Jej uczucia należały do niej samej; nie miałem prawa wyznawać ich nikomu.
Lucyan wstrząsnął głową z nieskończoną boleścią, w którą powoli mieniła się zaciętość jego.
— Ona sama mi to wyznała.
— A więc, odparłem głosem, który drżał mimowolnie, wiesz wszystko. Czego żądasz odemnie?
Lucyan także silił się być spokojnym; chciał mówić dalej, ale łzy głos mu zalały.
— Jerzy! Jerzy! szepnął, ja zanadto cierpię! Czy nie widzisz że ja tego nie zniosę?
Na te słowa, na serdeczny dźwięk tego głosu, zapomniałem i ja roli mojej. Ten człowiek tak długo był mi przyjacielem, żem nie mógł inaczej jak przyjaźnie do niego przemówić.
— Lucyanie! zawołałem, zbliżając się do niego, spełnię wolę twoją; mów tylko.
— I cóż mi z tego, zawołał jak dziecko rozżalone, odpychając mnie od siebie. Zabrałeś mi jej miłość; jakież zadośćuczynienie dać mi możesz?..
Spuściłem głowę w milczeniu, a Lucyan patrzał na mnie z wyrzutem. Rzeczywiście, żadne pojednanie możebnem nie było między nami; związek nasz istnieć przestał, trwał już jedynie w pamięci.
— Któż odgadnie serce kobiety? mówił on zwolna. Czyż mogłem przeczuć, że ty zajmiesz miejsce moje w jej sercu, i to w dniach kilku, że zapomni miłości dla mnie, com ją tak kochał, którego kochała i ona!?
Te słowa Lucyana drasnęły mnie boleśnie. Czyż doprawdy Stasia go kochała i tak szybko zmieniła serce?
— Nacóż, wyrzekłem, te próżne wyrzuty? Nikt zmienić nie potrafi tego co się stało. Powiedz mi lepiej co mam uczynić?
— Ty, odparł Lucyan z goryczą, ty o to pytać nie potrzebujesz. Jesteś kochanym, będziesz szczęśliwy. To ja powinienem zostawić was w spokoju, wrócić jej wolność, oddać ją tobie. Czy nie tak? wszak ciebie wybrała?
Rzeczywiście, w tej chwili ta jedna tylko droga otwartą przed nim była.
— Więc stracę ją nazawsze, mówił dalej, i tu znowu głos mu zamarł i łkanie gwałtowne wydarło się z jękiem z jego piersi.
Łzy jego i ból miały coś niewieściego w sobie. Lucyan nie był stworzonym do cierpienia — i cierpieć nie umiał.
— Nie! nie! zawołał po chwili, wyciągając do mnie ręce złożone. Ty tego nie możesz wymagać odemnie, ty nie wiesz czem jest dla mnie ta miłość; ty pewno jej tak jak ja nie kochasz, bo inaczej zabiłbyś mnie prędzej, niż odstąpił Stasi.
Te słowa były w logice wypadków i charakteru Lucyana i powinienem był na nie być przygotowanym; oszukiwałem sam siebie, jeślim się łudził nadzieją. Więc on bezsilny, samolub, on niewolnik cierpienia, śmiał sądzić serce moje, i ponieważ oko moje było suche, sumienie nie zachwiane, śmiał wyrzec że jej nie kocham!?
Wszystko to było w myśli mojej, gdym mierzył smutnym, prawie litośnym okiem tę istotę bez hartu. Nie, Stasia kochać go nie mogła nigdy!
— Lucyanie, rzekłem smutnie, uspokój się. Powtarzam ci, że gotów jestem uczynić wszystko czego żądać będziesz.
— Jerzy! zawołał, ty zawsze byłeś dobry i szlachetny; ty widzisz że ja bez Stasi żyć nie mogę!
— Nie mówmy o Stasi, przerwałem gwałtownie, bom pohamować się już nie mógł; ni ty, ni ja rozrządzać nią nie możemy. Tu chodzi o mnie tylko. Co mam uczynić?
— Czy to być może? zapytał, wlepiając we mnie rozjaśnione oczy, — czy doprawdy zostawisz mi ją, wyjedziesz?
— Wyjadę, odparłem krótko, dziś jeszcze.
— Wyjedziesz? doprawdy wyjedziesz? szeptał półgłosem. Tak, niepodobna by ona zapomniała zupełnie o miłości naszej, bym nie odzyskał jej serca.
Patrzyłem na Lucyana dziwnie smutno, a świat cały zczerniał mi w oczach tak nagle, żem gotów był opuścić ręce i zapłakać krwawo nad wszystkiem, com naraz utracał. Nie śmiałem pomyśleć o tej nieodzownej konieczności wyjazdu, którą sam stworzyłem dla siebie przed chwilą.
Zostawiłem go samego i znękany poszedłem do panny Rozalii. Ona jedna pojmowała mnie i podzielała mą boleść; z nią jedną pożegnać się chciałem.
Wchodząc do domu, skrzyżowałem się z jakimś nowoprzybyłym, którego elegancki pojazd właśnie odjeżdżał z przed ganku.
— Kto to przyjechał? spytałem starego Jana.
— To pan Antoni, — odparł, — kuzyn naszej panienki.
Przypomniałem sobie, że Stasia kilka razy wspominała jakiegoś Antosia, brata jej serdecznej przyjaciółki. Nie miałem czasu ani myśli rozglądać się w nowoprzybyłym; jednak fizyognomia jego uderzyła mnie przykrem wrażeniem. Może zresztą w tej chwili każdy obcy byłby dla mnie równie nieznośnym, bo czułem palący ból zazdrości. Ten obojętny człowiek przyjechał i miał zostać w tym domu, z którego jam się musiał oddalić; on będzie patrzał na Stasię, słyszał jej głos, kiedy ja będę daleko!....
Spotkałem w końcu pannę Rozalię. Nie potrzebowałem nic mówić: wyczytała z twarzy mojej smutną rzeczywistość.
— Więc stało się, spytała cicho, los nasz spełnić się musi; nic nie przebłaga strasznej sprawiedliwości!
— Stało się, odparłem, wyjechać ztąd muszę dziś jeszcze.
— Dzisiaj? wyrzekła z przerażeniem.
— Dzisiaj — Lucyan tego żąda. Poco odwlekać to, co stać się musi.
Rozalia westchnęła ciężko i bladą rękę wyciągnęła ku mnie. Przycisnąłem ją do ust, czując że paląca łza na nią spadła.
— Do zobaczenia! szepnąłem machinalnie, nie wiedząc sam dobrze com mówił.
— Do zobaczenia tam! odparła poważnie, podnosząc rękę ku górze; tutaj pożegnać się musimy.
Żadne z nas nie wymówiło imienia Stasi; ja wymówić go nie mogłem.
Za chwilę konie stały przed gankiem i wyjechałem, nie widząc nikogo. Wzrok mój był zmącony, myśli w nieładzie.
Jechałem tą samą drogą, którąm odbywał przed kilku tygodniami, tak pełen życia i wewnętrznego wesela. Myśli moje ówczesne pozostały jakby przyczepione do martwych przedmiotów i powracały do mnie jak szyderstwo. Jechaliśmy szybko, a ja znękany, z rodzajem osłupienia patrzyłem przed siebie — gdy tentent biegnących koni dał się słyszeć za nami i niespodziewanie ujrzałem Stasię na koniu. Szybkim galopem zrównała się ze mną i zatrzymała się. Wzrok jej padł na mnie gorączkowy, błyszczący, rysy jej były ściągnięte jakimś wyrazem dumy czy szyderstwa, który kaził ich piękność. Henryku, siły ludzkie są nieskończone! Przed chwilą sądziłem się bezsilnym, zwalczonym; teraz znowu, w chwili śmiertelnej, ostatniej walki, stanąłem naprzeciw niej i siebie, skupiając męztwo którego mi brakło.
Stasia, nie troszcząc się o nic, dumna i nakazująca, zeskoczyła z konia i cugle rzuciła masztalerzowi, który jechał za nią.
— Panie Jerzy, wyrzekła urywanym głosem, nie pożegnaliśmy się. Mam z panem pomówić...
Byłem przy niej i oboje skierowaliśmy się, zostawiając konie i ludzi na drodze, boczną ścieżką, wijącą się pomiędzy zbożem. Stasia jedną ręką podnosiła fałdy sukni, w drugiej trzymała szpicrutę i niecierpliwym ruchem ścinała nią kłosy i polne maki. Gdy nikt nie mógł już nas usłyszeć, zatrzymaliśmy się i spojrzeli na siebie oko w oko.
— Więc tak rozstać się mamy? wyrzekła drżącym głosem, kładąc rękę na mojem ramieniu.
— Stasiu! odparłem smutno lecz stanowczo, pomiędzy nami stoi niepodobieństwo. Wiesz o tem. Czegóż chcesz jeszcze odemnie?
— Ja nie wierzę w niepodobieństwo! zawołała gwałtownie, ja go nie przyznaję, ja chcę, żebyś przy mnie pozostał!
I mówiąc to, ściskała ramię moję drobną rączką. Dotąd to słowo: „ja chcę!“ było dla niej magicznem zaklęciem, któremu nie opierało się nic na świecie. Nie mogła uwierzyć bym ja, którym ją kochał, mógł oprzeć mu się naprawdę. Ale ja z lekka usunąłem ramię z jej uścisku i odpowiedziałem tem jednem słowem:
— To być nie może!
Stała chwilę, łamiąc gwałtownie ręce i gryząc usta do krwi prawie.
— Jerzy, szepnęła głucho, ty nie wiesz sam co robisz; ty nikomu tą ofiarą nie przyniesiesz szczęścia!..
— Alboż ja myślę o szczęściu? odparłem z wymówką, bo słowo to wydało mi się krwawem szyderstwem. Stasiu! ty nie rozumiesz mnie dotąd. Pamiętaj że niewolno cofnąć się przed obowiązkiem, choćby skonać przyszło pod jego ciężarem.
Milczała chwilkę, jakby ogarniona wzruszeniem.
— Dlaczego wyjechałeś tak nagle? spytała, wlepiając wzrok we mnie. Czy Lucyan żądał tego? Jakiem prawem? Ja powiedziałam mu wszystko. Jerzy, ja mogę teraz podać ci wolną rękę — czy ją odrzucisz?
I patrzała na mnie trwożna i dumna, gotowa stopić się we łzach szczęścia, lub zlodowacieć szyderstwem.
— Ja przysiągłem, zawołałem z rozpacznym wysiłkiem, że nie stanę pomiędzy tobą a nim. Stasiu! postanowienia mego nic zmienić nie może, nawet twoje cierpienie. Przysiągłem że wyjadę i przysięgam tobie teraz, że tak być musi, że tak będzie!..
— A ja, odparła Stasia, cofając się o krok jeden, ja przysięgam nawzajem, że nigdy nie zostanę żoną Lucyana. Obaczysz że i ja także potrafię dotrzymać przysięgi, i może.... może kiedyś pożałujesz tej chwili...
Nie mogłem cofnąć tych słów na jej ustach, a zrozumiałem że były stanowcze. Ofiara moja stała się daremną; ale ofiara tutaj nie była dobrowolną, nakazywał ją obowiązek, dług przeszłości.
Stasia śledziła na twarzy mojej wrażenia tych słów. Może złożyła w nich ostatnią nadzieję.
— Masz mnie za dziecko tylko, szepnęła urywanym głosem, sądzisz że nie potrafię zapanować wypadkom, sądzisz że nie umiem kochać, nienawidzieć, pogardzać, że sercem mojem, losem i ręką rozrządzać możesz...
I rozśmiała się gorzkim, przykrym śmiechem, który ranił mnie więcej niż słowa.
— Stasiu! rzekłem złamany, przez litość, nie mów tak, nie udawaj śmiechu, gdy serca nasze pękają. Czyż takie ma być ostatnie pożegnanie nasze?..
Ale Stasia nie słuchała słów moich; wyrwała rękę, którą ująć chciałem.
— Teraz, rzekła, podnosząc ją z dumą i urąganiem, teraz ręka moja wolna od obrączki, serce od miłości, teraz mogę rozrządzać i sercem i ręką. Między nami skończyło się wszystko; pamiętaj o tem panie Jerzy. Nie sądź że żal po tobie zostanie mi wiecznie; — potrafię wzgardzić!...
Mogłem był i ja odpowiedzieć także urągliwem słowem na ten gniew dziecięcy; ale miałem w piersi tylko miłość nieskończoną dla tej wątłej istoty, która sądziła że gniewem uśpi serce i zagoi rany. Widziałem ze smutkiem litości w jej duchu zamęt walki i rozpaczy, i zapomniałem o sobie, pytając z goryczą: czy nienawiść może przynieść ulgę?..
Powtarzam ci, Henryku, siły ludzkie są nieskończone. Przecierpiałem to wszystko: jej słowa pełne rozpaczy i żółci, i to rozstanie się bez pożegnania, gdy nie oglądając się nawet na mnie, siadła na konia i w tumanie kurzu zniknęła mi z oczów. Ja przecierpiałem to wszystko!..




LIST XVI.
JERZY DO HENRYKA.

Już całe dwa tygodnie jestem w Lublinie, bo jakaś dziwna siła trzymała mnie tu przykutym. Dziś pierwszy raz dwie wieści naraz uderzyły mnie niespodzianym gromem. Dlaczego zostałem tutaj? czym je przeczuwał? czy nie mogę znieść żadnej zagadki losu i wolę najstraszniejszą rzeczywistość, niż niepewność? Henryku, ja potrzebowałem koniecznie znać miarę nieszczęścia mego, by z niem walczyć, by przeciw niemu oddziałać; ja nie mogłem w tej gorzkiej czarze pozostawić nawet jednej kropli. Dlatego też może myśl powrotu do dawnego życia, bez dokończenia tej smutnej powieści, była mi nieznośną. Ja musiałem wprzód dowiedzieć się, co się z nią stanie i nie mogłem odzyskać samego siebie, dopókim tego nie wiedział.
Wczoraj, jak zwykle, siedziałem w oknie mego mieszkania w hotelu, patrząc bezmyślnie na ruch nieznanego miasta, którego pospolitsze twarze wraziły się już w pamięć moją, patrzyłem machinalnie — gdy nagle w odkrytym powozie ujrzałem Stasię. Z początku nie dowierzałem oczom swoim; ale powóz zatrzymał się przed sklepem naprzeciw okna mego. Wyskoczył z niego ten młody kuzyn Stasi, którego spotkałem, wyjeżdżając z Zalipnej, i podał rękę pannie Rozalii; na końcu wysiadła Stasia, wsparła rączkę na jego ramieniu, zamienili uśmiech, spojrzenie, i weszli do sklepu. Ja patrzyłem ciągle, choć zniknęli mi z oczów. Cóż to znaczyło wszystko? co znaczył ten uśmiech, to spojrzenie?..
Skryty za firanką, czekałem jej wyjścia, w stanie który trudno opisać; ale ukrywałem się napróżno. Stasi nie przyszło nawet na myśl podnieść oczów na to okno będące naprzeciwko, za którem wzrok mi się palił, serce biło szalenie. Ona, piękniejsza niż kiedykolwiek, wesoła, uśmiechnięta, z żywym rumieńcem na twarzy, zajęta była tylko kuzynkiem. Gdy wsiedli do powozu, dojrzałem jak ścisnęła rękę jego, i piekło zawrzało mi w duszy; uczułem w sercu ten ból nieomylny, który nas ostrzega o innej miłości istoty na którąśmy liczyli. Henryku, oni się kochają!... Próżno zapytuję siebie, czy to być może, by ona kochała tę bezmyślną lalkę? czuję że fakt istnieje.
Zbrakło mi dotąd tej ostatniej kropli goryczy, która zatruwa nawet boleść moją, mieszając do niej jad wściekłości i pogardy. Dziś, w obec strasznej rzeczywistości, którą odsłoniło mi jedno błyskawiczne spojrzenie, zapytuję sam siebie, czem jest miłość moja? Czy wbrew dumie serca nie zostałem uwiedziony pięknością tej dziewczyny? Czy umysł mój podlegał bezwiednie złudzeniom zmysłów i odziewał tylko jej ducha barwami fantazyi? Dziś nawet wspomnienia moje są zachwiane i zbrudzone teraźniejszością.
Czy Stasia nie jest gorzej niż bezmyślnem dzieckiem? Czy nie jest to bezduszna wietrznica, lubiąca wabić serca w sidła swej piękności i wyśmiewać potem ich cierpienia?...
Miałem prawo tak sądzić, a jednak jakiś głos tajemny odzywał się za nią, stawał w jej obronie. Bądź jak bądź, była chwila, przelotna może, w której kochała mnie szczerze, Może lubi ona nowość tylko, może po Lucyanie pokochała mnie, po mnie Antosia, po Antosiu....
Zimny pot wystąpił mi kroplami na czoło; musiałem poznać koniecznie tajemnicę jej zmienności, lub dojść do szaleństwa, bo mimo to wszystko, mimo świadectw oczów moich, ja ją kocham!...
Łatwą była dla mnie ofiara, łatwem życie bez niej pókim wierzył że jestem kochanym. Ta myśl była dla mnie balsamem pociechy, jakiemś wewnętrznem słońcem. Teraz dopiero czuję jak wiele mi naraz zbrakło, teraz, gdy mocować mi się przychodzi ze zwierzęciem uśpionem w głębi każdego ducha, a które dziś zbudziło się we mnie i kusi mnie porwać ją, uwieść, zabić nawet, byle nie ujrzeć w obcych rękach, byle nie dostrzedz znowu tego uśmiechu zwróconego nie do mnie!..
Henryku, ja muszę wiedzieć jej myśli, bo to jedno uleczyć mnie może. Chcę wiedzieć czy zupełnie pogardzić nią mogę. Pogarda musi w końcu zabić miłość.
Jak szalony wybiegłem na ulicę. Chciałem ją teraz spotkać i powiedzieć... co?.. ja nie wiem; ale potrzebowałem zobaczyć ją, zapytać co zrobiła ze mną, z Lucyanem. Bo teraz dopiero pomyślałem sobie żem się poświęcił dla niego i razem ostatnie słowa Stasi przyszły mi na pamięć. Czyż doprawdy chce je w czyn wprowadzić? Ależ jakiem prawem ja, com odrzucił jej rękę, stanąłbym teraz na jej drodze?
Ta myśl pokonała nagle szaleństwo moje i szedłem już dalej z głową pochyloną, bez celu — gdy ręka jakaś spoczęła na mojem ramieniu.
Podniosłem oczy zdziwiony i ujrzałem doktora; w tej chwili powitałem go jak zbawcę. On mógł mnie zapytać co robię tutaj, czemu wyjechałem nagle z Zalipnej, czemu po dwóch tygodniach zastaje mnie w Lublinie, gdzie wie że nie znam nikogo; ale nie uczynił tego. Zbyt dobrze widać rozumiał przyczynę, oko jego z dziwnym współczuciem spoczęło na mnie.
— A Lucyan? spytałem go gwałtownie.
— Lucyan był bardzo chorym, odparł, ale zażądał koniecznie wyjechać i opuścił Zalipnę przed kilku dniami.
Imię Stasi drgało i konało mi na ustach. Doktór wahał się czy ma powiedzieć więcej; widocznie miał dla mnie złe wieści, a ja szedłem przy nim jak przykuty; pókim ich nie usłyszał.
Wtem powóz Stasi skrzyżował się z nami. Nie zobaczyli mnie i teraz, alem zbladł śmiertelnie i oparłem się o ścianę, bez tchu prawie.
— Co to ma znaczyć?.. zapytałem głucho doktora; przez litość, powiedz mi pan wszystko.
— Wszystko da się powiedzieć jednem słowem, odparł, ściskając mi rękę.
— Mów pan, rzekłem, pokonywając wzruszenie.
— Panna Stanisława idzie za mąż za swego kuzyna Antosia. Rzecz zrobiła się nagle bardzo; wpłynęła na nią wiele siostra jego, serdeczna przyjaciółka panny Stanisławy. Antoś postarał się o indult i ślub odbędzie się za dni kilka.
Wysłuchałem wszystkiego cierpliwie; słowa te potwierdziły tylko to, com wiedział i bez nich.
— A Lucyan? spytałem znowu z dziwnym spokojem.
— Lucyan wie o tem i dlatego wyjechał.
— Więc Stasia kocha tego Antosia? spytałem.
Doktór wzruszył ramionami.
— Może tylko chciałaby go kochać, odparł powolnie, patrząc mi w oczy.
— A on ją? pytałem dalej, nie zważając na wyraz z jakim wymówił te ostatnie słowa.
— To dawna, studencka miłość, odpowiedział, widząc że go nie chcę rozumieć. Antoś kochał się w niej od dzieciństwa prawie, bo chowali się razem; starszy od niej ledwie o lat parę.
Oto wszystko co wiedział doktór, co mógł mi powiedzieć; dla mnie było to wystarczającem aż nadto.
Jednakże słowa te, jak każda pewność, uspokoiły mnie powierzchownie.
— Czy będziesz się pan z niemi widział? rzekłem. Nie wspominaj że tu jestem; daj mi słowo że nie wspomnisz o tem, że zapytany przypadkiem — zaprzeczysz.
Doktór skłonił głowę na znak przyzwolenia, ale niechętnie zgodził się na żądanie moje. Wyraźnie chciał mi coś powiedzieć, dalej prowadzić rozmowę. Pożegnałem go szybko. Myśli moje nie należą do każdego co wyczyta ból na mojem czole; dziś zresztą ja sam ich nie pojmuję i spaliłbym się ze wstydu, gdyby inne oko niż twoje zajrzało w głębie mego ducha.
Byłem szalony wczoraj, Henryku; teraz noc i chłód poranku ostudziły trochę żar gorączki mojej, dziś spokojniej spojrzeć mogę w przeszłość i w przyszłość. Chciałem zrazu spalić kartki napisane wczoraj; ale nie, nie chcę nawet w twoich oczach wydawać się wyższym niż jestem w istocie. Poznasz z nich do jakiego stopnia upadku doprowadziło mnie nieszczęście, do czego dojść mogłem pod wpływem tej strasznej miłości. Miłość ta jest niegodną mnie, postanowiłem ją zwalczyć. Serce moje omylonem zostało. Nie wiem czy pojąć zdołasz gorycz tego słowa. Dziś przynajmniej nie rozbijam myśli o żadne wahania: poznałem istotną wartość tej dziewczyny... i potępiłem cierpienie moje. Dziś je wyzywam do walki! Nie chcę półśrodków, nie chcę nosić w sercu uśpionego węża pamiątek, który mógłby się zbudzić w samotnych godzinach i gryźć mi piersi! Chcę zwyciężyć tę miłość, to cierpienie, lub umrzeć pod jego naciskiem! Ale nie omyl się na znaczeniu słów moich. Nie mam najmniejszego pragnienia śmierci; żalby mi było nawet umrzeć lub zmarnieć duchowo dla kobiety, i dla takiej kobiety. Ta myśl dumy może jest dla mnie dźwignią i lekarstwem. Ja chcę módz myśleć o niej bez boleści, módz widzieć ją spokojnie, i dopóki tego nie dokażę, nie powiem że zwyciężyłem. Myślę nad sobą jak lekarz nad chorym, przepisuję sobie moralną hygienę, słowem robię co tylko robić można. Jeśli pokona mnie cierpienie, — wina moją nie będzie. Nateraz rana jest nadto świeża, by jej dotykać. Potrzebuję zmiany miejsca i kraju: wyjeżdżam ztąd za godzin kilka — dokąd? nie wiem jeszcze. Wiem że narażam tym sposobem cały swój byt materyalnie, stanowisko zdobyte kilkoletnią pracą. Nie sądź, bym nie pomyślał o tem wszystkiem; ale czuję nieodzowną potrzebę wyjazdu, a dzięki oszczędności lat przeszłych, mam dostateczny zasób na podróż. Może w tem leży zbawienie moje. Żyjąc w materyalnym świecie, musimy przyjąć materyalne warunki bytu, pod karą utracenia niezależności.
Niech Stasia spokojnie odda rękę ukochanemu. Nie stanę pewno na jej drodze, nie pozwolę szaleństwu wziąść góry nad słuszną dumą; — lecz pragnę ulgi i dlatego wyjeżdżam.
Zobaczymy się, gdy cała ta sprawa wywoływać będzie tylko uśmiech politowania na moje usta, lub nie zobaczymy wcale. Walka która mnie czeka, będzie ciężka. Ty nie znasz miary goryczy jaką mam w sercu: otóż nie chcę by ta gorycz weszła w krew moją. Będę walczył z nieufnością i szyderstwem, ze zwątpieniem i niechęcią; ufam że zwyciężę, a wówczas stanę przed tobą z pogodnem czołem i będę mógł powiedzieć o tych co mnie zawiedli — słowo, które się mówi umarłym: pokój z niemi!




LIST XVII.
JERZY DO HENRYKA.
(Trzy miesiące później).

Czas mija, Henryku, przynosi ukojenie i pewien rodzaj względnej ciszy. Nie dał mi on dotąd jednak tego, czegom od niego żądał, — prawdziwego spokoju. Kto raz odetchnął atmosferą miłości, czyja pierś raz zabiła uczuciem potężnem, ten ciszy nie odnajdzie już nigdy może. Jednak pracowałem i trzeźwiłem się. Były dnie całe, w których nie cierpiałem; ale w dniach podobnych zagłuszałem wewnętrzną istotę zewnętrznym światem; czułem że gdybym zajrzał w głąb mego ducha, znalazłbym tam boleść nieuleczoną, że lada słowo, myśl, zbudzi znów „wspomnień pieśń dziką, echową,” jak ją nazwał poeta.
Z tym stanem walczę dotąd i walczę napróżno. Mam serce niemęzkie, Henryku. Szczęście moje przeszłe, uczucie, na złudzeniu oparte było, i cóż ci powiem, żałuję złudzenia! Zdaje mi się, że lżejby mi było cierpieć, gdyby ona pozostała nieskalaną w myśli mojej. O, gdybym mógł przynajmniej pogardzić nią zupełnie; ale i to niepodobna. Czyż ona wie sama co zrobiła? czy jak dziecko szalone nie zwróciła się, chcąc mnie zranić, przeciwko samej sobie? Ona byłaby inną, gdyby się wsparła na mnie. Ale nie, to łudzenie się jest niegodnem mnie..... Widzisz wszystkie rany mego ducha; odkrywam je przed tobą jednym, nie szukając już lekarstwa, bo zaczynam wierzyć że ono nie istnieje. Ale życie takie jest mi nieznośnym ciężarem, i co wieczór po dniu pracowitym upadam znękany, bezsilny, szukając snu, który mnie unika. Myśl zagłuszona we dnie, w nocy odzywa się cierpieniem i nie pozwala mi nawet skosztować słodyczy chwilowego zapomnienia. Oto masz obraz wewnętrznego życia mego.
Niezadługo pewnie powrócę do Warszawy, bo pobyt w każdem obcem mieście po dniach kilku staje mi się nieznośnym; więc pocóż włóczyć z miejsca do miejsca boleść nieuleczoną?
Paryż zatrzymał mnie najdłużej. Olbrzymia stolica duchowego świata musiała oddziałać na mnie; powitałem ją z poszanowaniem, choć wiem że kryje w sobie nędzę i rany, brudy i zbrodnie; ale powitałem w niej najwyższy wyraz dzisiejszej cywilizacyi, przodownicę zbawienia świata na drodze wiedzy. Przez kilka dni nawet lżej mi tu było oddychać; miałem listy do ludzi nauki, którzy byli mi tutaj przewodnikami, wprowadzili mnie w koła bratnich inteligencyj. Poznałem osobistości, których imiona nauczyłem się oddawna wymawiać ze czcią; lecz i pomiędzy niemi nawet uczułem się samotny z swem cierpieniem. Zawód to był wielki. Ujrzałem z boleścią, że moje dawne pragnienia pozostały już wspomnieniem tylko; wszystko przewiało mi w duchu bezwiednie. Codzień odkrywam, że boleść ta głębsze niżem to sam mógł pojąć zrazu, zapuściła korzenie w mojej duszy. Hardość serca powiększa tylko moję mękę, bo dlatego że cierpię niemęzkiem cierpieniem, tracę szacunek samego siebie. Próżno łudziłbym się, Henryku: miłość ta zrosła się z istotą moją i lękam się by wraz z nią nie wyrwać serca z piersi i nie pozostać pomnikiem tylko dawnej istoty, gorzej niż pomnikiem.... lękam się stać negacyą żywą przeszłości mojej....
Te straszne myśli nasunął mi Lucyan. Spotkałem go tu niespodziewanie wczoraj i nie poznałem zrazu, choć to ten sam człowiek w pełni życia i młodości, choć ubiegłe cierpienia nie wyryły piętna wyraźnego na twarzy i zmieniły w nim tylko wewnętrzną istotę. Zamiast pogody, na czole jego błyszczała bezmyślność; oczy straciły wyraz szlachetny, przymgliły się, zmąciły jak opylone zwierciadło; otwarty uśmiech, pełen dowcipu i wdzięku, zniknął mu z ust, i człowiek ten, dawniej tak na pierwsze wejrzenie wyróżniający się od tłumu, teraz spospoliciał nagle, i na twarzy nosił tak wyraźne piętno upadku duchowego, że powitany przez niego, zatrzymałem się chwilę, myśląc: czy rzeczywiście był to Lucyan, czy też ktoś tylko podobny do niego. Głos jego i słowa nie rozproszyły niepewności, bo głos stracił dźwięk sympatyczny, a słowa, przystosowane do dzisiejszego człowieka, raziły mnie jak bluźnierstwo.
— Cóż u Boga, pytał, wstrząsając rękę moją, jakby nic nigdy nie zaszło między nami. Czyż nie poznajesz mnie?! Na honor, nie spodziewałem się ciebie spotkać na bulwarach paryzkich. Dawnożeś tutaj?
— Parę tygodni, odparłem, nie mogąc jeszcze zdać sobie sprawy z doznanego wrażenia, ale czując że wrażenie to było przykre nad wyraz.
— Ach, jakżeż tu rozkoszne życie! mówił dalej rozpromieniony. A ty sensacie bawisz-że się przynajmniej?... Masz jakoś diable kwaśną minę.
Milczałem. Lucyan patrzał na mnie uważnie, a potem dodał wesoło, jakby przypominając coś sobie:
— Czy może ci jeszcze w głowie piękna Stasia?... Ach, jakiż ja byłem głupi, a ty niemniej, pozwól to sobie powiedzieć. I rozśmiał się tak szczerym, tak swobodnym śmiechem, żem stał jak wryty, zdumiony patrząc na niego.
— Dziewczyna zadrwiła sobie z nas obydwóch, ciągnął dalej; ma foi, dobrze zrobiła, wdzięcznym jej zato, choć na razie gotów byłem w łeb sobie wypalić. Gdyby nie ona, byłbym się zakopał w tym starym domu w Lubelskiem i zagrzązł po uszy w domowem parafialnem szczęściu. Bien merci! Jerzy, ty byłeś narzędziem Opatrzności i wybawienia mego, dodał komicznie. Wdzięczność moja będzie wieczną, tem bardziej, że piękna Stasia pocieszyła się z Antosiem... Ale ty jakoś nie zdajesz się szczęśliwy, biorę cię pod swoją opiekę, i to od dziś zaraz. Chodź, pokażę ci jaki mam apartamencik...
Oddawna już nie słuchałem go, pogrążony w myślach, szukając w tej kaskadzie słów jednego serdecznego dźwięku, jednego chociaż urwanego tonu, coby mi wskazał, że przeszłość nie zamarła tak zupełnie w jego piersi bez echa. I nie znalazłem go. Ten miękki duch nie mógł znieść cierpienia, zamarł w jego pierwszym uścisku. Człowiek ten miał już tylko imię dawnego człowieka; pomiędzy nami nic już wspólnego nie było.
Ale nie zniechęciłem się tak prędko. Grzebałem w popiołach jego duszy, badałem to życie pełne, a bezczynne, oddane li-tylko zmysłom. W jego myśli nie było nawet unużenia, nawet tej niepojętej nudy przesytu, którą tak często zgłuszony duch mści się i protestuje przeciw zadanemu gwałtowi. Lucyan jak dziecko bawił się wszystkiem i poza tą zabawą przestał pojmować życie. Darmo szukałem: nie było w nim już nic zgoła, nawet próżni, coby pozostała śladem, że tam coś kiedyś istniało i zamarło. I zapytuję teraz samego siebie: czy ten dawny Lucyan istniał rzeczywiście, czy też był tylko odbiciem myśli mojej?.. Henryku, czy tak po kolei zwątpić mi przyjdzie o wszystkiem, czego sądziłem znaleźć urzeczywistnienie?




LIST XVIII.
PANNA ROZALIA DO JERZEGO.

Nie wiem dokładnie gdzie pana szukać i list ten powierzyć muszę losowi, który nas prześladuje. Nie uwierzyłeś pan słowom moim, własnym przeczuciom; dziś złe stało się już niepowrotnem. Może nie w mocy twojej było działać inaczej. Stało się, pokuta się spełnia: Stasia jest umierająca! Piersiowa choroba rozwinęła się z niepojętą szybkością; wiek młody tak mało umie znosić i cierpieć! Jerzy, Stasia umiera! żadna siła ludzka nie zdoła jej zbawić. Zanoszę od niej ostatnią prośbę do ciebie: chce cię widzieć przed śmiercią i pożegnać.
Prośby tej nie możesz odmówić; daj Boże by list ten doszedł wcześnie, ale ja nie mam i tej nadziei. Jadwiga umarła, nie widząc już Stanisława. Nie trać chwili jednej, dnie Stasi są policzone; nie zasmucaj ostatniej godziny tej, co przez ciebie umiera.

∗             ∗

We cztery dni po odebraniu tego listu, który jednak błąkał się czas jakiś za Jerzym, zanim go zastał w Paryżu, znowu bryczka pocztowa toczyła się drogą wiodącą do Zalipnej. Jechał nią Jerzy. Tylko zamiast czerwcowego zachodzącego słońca, zimny jesienny ranek operlał skrzepłą rosą ziemię i trawy i tumanami mgły zasunął krajobraz; tylko na jego twarzy słoneczny niegdyś wyraz pogody zamglił się także. Lica jego, wychudłe i zbledzone, nosiły ślady długiej, pospiesznej podróży, odbytej z gorączkowym niepokojem znękania ciała i znękania ducha. Jechał ze ściśnionem sercem, pragnąc w jednej chwili przebyć dzielącą go przestrzeń, a coraz straszniejsza trwoga tłoczyła mu piersi i zapierała oddech.
Pożółkłe liście zaścielały lipową ulicę; krzewy dziedzińca straciły zieloność; gdzieniegdzie tylko czerwieniły się liście sumaków i kalin, rumieniąc mgłę ranną jakąś krwistą barwą. Wszystko tutaj zmieniło się strasznie, wszystko zdało się owiane atmosferą pustki i śmierci. Jerzy chwiejącym się krokiem wszedł na ganek. Na spotkanie jego nie wyszedł nikt. Ujął za klamkę: ale tutaj tchu mu zabrakło, i stał jakby tajemnicza siła przeczuć przykuwała go w miejscu. W tej chwili stary Jan ukazał się z pękiem kluczy w ręku z drugiej strony dworu. Poznawszy przybyłego, rzucił się ku niemu i obejmując kolana, zapłakał jak dziecko.
Jerzy zrozumiał wszystko: twarz jego zbielała bardziej jeszcze, mrok padł mu na oczy, wsparł się o filar jakby skamieniały, i tylko dreszcz poruszający ciało jego zdradzał w nim życie.
— Panie, panie, wyjąkał stary Jan wśród łkania, przyjeżdżasz zapóźno. Umarła już, umarły obydwie; we dwa dni po biednej panience, pogrzebaliśmy i pannę Rozalią.
Stary Jan więcej jeszcze mówił; ale Jerzy go nie słyszał: ten jeden wyraz umarła, na który przecież przygotowanym być musiał, uderzył go jak gromem.
Któżby śmiał odgadywać co działo się w jego duchu? Ktoby się odważył mierzyć otchłanie rozpaczy otwarte w takiem sercu?
W kilka godzin dopiero zażądał zobaczyć grób Stasi i skierował się ku cmentarzowi. W rogu dwie świeże mogiły usypane były żółtym piaskiem; tutaj chciał pozostać sam, by może w obec wielkiej tajemnicy śmierci, badać tajemnicę swego ducha.
Nad wieczorem doktór, któremu według zlecenia zostawionego Janowi dano znać o przybyciu Jerzego, przyjechał śpiesznie i nie zastawszy go w domu, poszedł na cmentarz. Znalazł Jerzego siedzącego na kamieniu starego grobowca, o kroków kilka od mogiły Stasi. Twarz miał ukrytą w dłoniach i był nieruchomy jak posąg. Doktór zatrzymał się chwilę, szanując tę boleść bez nadziei; ale w końcu zbliżył się do niego i przyjazną rękę położył mu na ramieniu. Jerzy zadrżał, spojrzał na niego, poznał i rzucił mu się na piersi. Duma jego złamaną była zapóźno.
— Mów mi o niej, mów o niej! wyrzekł błagalnym głosem.
Doktór ścisnął rękę jego i podał mu list, mówiąc zcicha:
— Zostawiła mi to dla ciebie, to jej myśli ostatnie. Umarła cicho, spokojnie, bez skargi, jak zasypiające dziecko.
Jerzy zerwał pieczątkę.
Jerzy, pisała Stasia, ostatnia nadzieja moja się nie spełni: nie zobaczę cię więcej. Czuję śmierć nad sobą, ale nie umrę spokojnie, dopóki serca mego nie otworzę przed tobą. Jeśli pamiętać o mnie będziesz, jeśli choć po śmierci szukać mnie zechcesz w Zalipnej, zostawiam dla ciebie to słowo, którego już ustom moim nie wymówić. Ja cię kochałam jedynie Jerzy, ja ciebie kocham dotąd, a choć kosztem życia zdobywam sobie prawo powiedzenia ci tego raz jeszcze, nie znajduję bym je opłaciła zbyt drogo.
Przebacz mi, jeśliś cierpiał przeze mnie. Ból odjął mi rozum, postąpiłam jak dziecko szalone; ale śmierć grzech ten zmaże, odkupi przed tobą. Nieprawdaż Jerzy, ty mnie przebaczysz! O gdybym choć raz to słowo usłyszała od ciebie, gdyby usta twoje pochylone nad mojem czołem wyrzekły: „Odejdź w pokoju, kocham cię;” wtedy przestałabym się lękać śmierci i w rozkoszy tej chwili zapomniałabym grozy konania.
Widać zawiniłam wiele, bo ta ostatnia pociecha jest mi odmówioną. Może to grzech tak kochać, może to grzech że w tych ostatnich chwilach myślę o tobie jednym. Ufam że Bóg mi przebaczy, bo tyś mi otworzył serce i myśli, tyś mi dopiero dał pojąć Boga.
Byłam szalona, Jerzy, nie umiałam wznieść się do ciebie; chciałam cię zranić i tem się zabiłam.
Żebyś ty mógł wiedzieć rozpacz, gdym zrozumiała całą wielkość spełnionego szaleństwa, gdym uczuła moc miłości mojej dla ciebie! Nie mogłam patrzeć na człowieka, którego postawić chciałam na twojem miejscu, i spełniwszy złe, nie umiałam naprawić go poświęceniem. Byłam złą żoną. Znienawidziłam biednego chłopca, którego całą winą było to, że stał się mężem moim. Uciekłam od niego do Zalipnej, jak ptak zraniony śmiertelnie, by skonać tu, gdziem ciebie poznała.
Oto cała spowiedź moja, Jerzy. Teraz, z oddalenia w jakiem mi się przedstawia świat i ludzie, ty jeden nie zmalałeś mi w oczach, teraz i siebie sądzę sprawiedliwie. Spełniłam wiele złego, zawiniłam przeciwko wszystkim którzy mnie kochali; śmierć moja jest sprawiedliwą, a jednak serce moje było czyste i szczere. Potrzeba mi było punktu oparcia w życiu, twego ramienia, Jerzy, — czemuż mi go zbrakło?.. Ostatnie słowo moje, ostatnia myśl ulatująca będzie dla ciebie. Przebacz mi, bo cię kocham!.....



List ten pisany był drżącą i niepewną ręką; ślady łez były na karcie. Jerzy długo trzymał go w ręku, pożerając oczyma i duchem, aż zwyciężony wzruszeniem, zachwiał się, pochylił na ramię doktora i zapłakał strasznemi łzami męzkiej boleści.
KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.