Janosik Nędza Litmanowski/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Tytuł Janosik Nędza Litmanowski
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne Bibljoteki Polskiej w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Ksiądz opat tyniecki, biskup Pstrokoński, spokoju od śmierci Kostki Napierskiego nie miał.
Brzmiały mu i grzmiały w myśli słowa Kostkowe: kędyś trucizna jest, co duszę i ciało polskie zatruła... a planta pedis usque ad verticem capitis non est sanitas — od stóp do głowy rak toczy — Orzechowskiego słowa, przez Kostkę powtórzone onego wiosennego dnia w Tyńcu...
A rak toczył Rzeczpospolitą, toczył ją od podeszwy stopy do wierzchołka głowy. Aleksy Michajłowicz aby przeszkodzić, by Chmielnicki z kozakami miast jemu, nie poddał się sułtanowi, ruszył „w obronie wiary prawosławnej“ i pobiwszy przez kniazia Czerkaskiego i kozaka Zołotarenkę hetmana polnego litewskiego pod Wilnem, do Wilna wjechał i wielkim księciem litewskim się nazwał. Wycięto Swisłocz i Kojdanów, zajęto Mińsk, Połock, Dyneburg, Kowno, Grodno; Chmielnicki z kniaziem Buturlinem oblegli Lwów; Lublin zajęli kozacy.
Karolowi X Gustawowi poddali się i przysięgli bez dobycia szabli wojewoda poznański, satyryk Krzysztof Opaliński i wojewoda kaliski Grudziński pod Ujściem z dwudziestu dwu tysiącami pospolitego ruszenia przeciw siedmnastu tysiącom, które wiódł ze Szwecji graf Wittenberg i zdrajca Radziejowski. Owszem — gdy Poznań bronić się chciał, wojewodowie wymusili murów otwarcie. Radziwiłłowie na Litwie poddali się Karolowi Gustawowi i przysięgli. Warszawski magistrat zbudował nową bramę i ustawił na wałach dwadzieścia sześć armat, ale za trębaczem szwedzkim z listem wysłanym ruszył konno i woźno i za Wolą klęczący królowi szwedzkiemu się przedstawił. Stefan Czarniecki w Krakowie nie zginął, jak Leonidas, ale kapitulował. Koniecpolski, Dymitr Wiśniowiecki i Stanisław Rewera Potocki z piętnastoma tysiącami żołnierzy poddali się Szwedom i przysięgli.
Fryderyk Wilhelm II, elektor, za hołd, złożony w 1640-ym, Wielkopolskę chciał zabrać.
Jan Kazimierz uciekł na Śląsk z ojczyzny.
Rzeczpospolita ginęła w odmętach.
Zalali wrogowie kraj. Łupiono miasta, rabowano dwory i pałace, obdzierano mieszkania królewskie, nie było kąta ziemi polskiej niedeptanej stopą najeźdzcy. Lecz broniła się Jasna Góra i wieść o tem po ludzie szła. Lud dźwigać się począł.
Leżał Janosik Nędza Litmanowski z bandą swoją w szałasach pasterskich w lasach pod Babią Górą.
Trzy lata wojował on ze szlachtą i ustać ta wojna nie chciała, ani nie mogła, bo Janosik na szlachtę napadał, szlachta na Janosika polowała. Ale mu dorównać nie mogli. Na złotogłowiach Janosik po lasach sypiał, małmazję pijał i słodkie ciasta jadał i śmiał się. Wesoło mu było, bo zwyciężał.
Banda jego, z kilkudziesięciu ludzi złożona, ciągle nowemi siłami odświeżana, mogła była regularnemu wojsku cesarza za wzór służyć karności i sprawności.
Migiem Janosik wydawał rozkazy, a rozumiano je i spełniano.
Toteż setki ludzi liczące chorągwie pańskie i biskupie i wojsko kwarciane nic mu uczynić nie mogły, owszem pod bokiem żołnierzom łupił, palił i wieszał, nie gorszy szlachty wróg od kozaków, Rosjan i Szwedów.
Ale chłopi polscy go błogosławili.
Gdzie się pojawił, tam kończyła się krzywda, bezprawie i ucisk, a nawet nędza i głód. Bo Janosik złych panów tłumił, a biednym ludziom hojną ręką sypał srebro i złoto złupione. I szeroko rozsłynął po Małopolsce białorucy hetman zbójecki, w pasie o złotych klamrach i złoconej czapce.
Ale cofnął się Janosik w lasy górskie, albowiem zagęściło się od szwedzkiego żołnierza.
Przypadł w lasach i czekał; w ostatku już i o powrocie pod hale czasem myślał. Czwarty rok toczył boje za krzywdy chłopskie. Pod naciskiem Szwedów już i na ciemięstwo chłopów szlachcie sił braknąć zaczęło, a łup we dworach stawał się coraz marniejszy. Leżał w lasach babiogórskich, pił; grano mu i weselił się w puszczy.




Księdzu opatowi tynieckiemu brzmiały i grzymiały w uszach słowa Kostki: wstań! weź krzyż! pastorałem nową Polskę zbudź!...
I w celi swojej na Tyńcu, na śniegami pola przyprószone patrząc, rozmyślał on, coby dla Polski uczynić mógł. A w cudowną obronę Jasnej Góry patrząc, przeczucie miał, iż stamtąd zbawienie i ocalenie przyjdzie. I zrozumiał, że aby Rzeczpospolita się dźwignęła, głowy jej trza.
Głowa ta była na Śląsku, zagranicą, i sprowadzić ją trzeba było.
Lecz jak? Szlacheckie hufce jej nie zwiodą, bo ich nie stało.
I znowu przypomniała mu się mowa Kostki:
na jedno słowo wasze, biskupi, na widok krzyża we waszych rękach — my zwycięzce!...
Myślał ksiądz biskup Pstrokoński, że jeżeli kto króla ze Śląska do kraju powrócić może, to jeno chłopi, górale beskidowi, że bez ich pomocy przez góry i wąwozy górskie nie przewiedzie go ze Śląska nikt.
I myślał ksiądz biskup Pstrokoński, że jeżeli głową Rzeczypospolitej jest król, ramionami magnaci i duchowieństwo, piersią szlachta rycerska, to brzuchem siłę członkom dającym i nogami, na których ciało Rzeczypospolitej stoi, są chłopi.
Dochodziły go wieści, że król pod wpływem cudownej obrony Jasnej Góry do kraju chce, że się doń rwie, że powiada, iż polegnie w ojczyźnie, ale jej więcej nie opuści; wiedział też, że uniwersał królewski, który za namową żony swojej i wielkiego marszałka koronnego, Jerzego Lubomirskiego, z Opola na Śląsku dnia 20 listopada do Polski wysłał, a w którym między innemi pisał:
„Jeden do drugiego, trzeci do dwu, czwarty do trzech, piąty do czterech i tak per consequens, by też każdy z własnymi poddanymi zgromadźcie się, a gdzie słuszna, na jaki odpór zwiedźcie się. Tam sobie wodza obierzcie. Jedna do drugiej kupy wiążcie się i słuszne już wojsko z siebie uczyniwszy, wodza nad nim wiadomego obrawszy, osoby naszej poczekajcie“ — wielkie uczynił wrażenie. Już tu i owdzie nawet chłopi zrywali się i pomniejsze oddziały szwedzkie znosili, już ruch szedł po kraju, potrzeba było tylko jednego wstrząsu, aby kraj porwał się wzdłuż i wszerz, a tym wstrząsem potężnym byłby powrót Jana Kazimierza.
Wielekroć biskup Pstrokoński rozmyślał, czy dobrze uczynił, pomocy swej synowi Władysława Czwartego, Leonowi Kostce odmawiając? Czy nie byłoby to zbawieniem dla kraju, gdyby król taki chłopski, jakim się być Kostka zapowiadał i głosił, na jego tronie zasiadł, czy nie byłoby to zbawieniem dla kraju, gdyby owa ciężka i pono jedna ze straszliwych w Europie niedola chłopa polskiego skończyła się była? To niewątpliwem było, że ogromne masy chłopskie, raz przeciw szlachcie zbuntowane i ruszone, mimo zbroic i waleczności zalałyby ją były, jak ją zalał Chmielnicki na Ukrainie. I to pewnem było, że za królem, któryby był ich dobrym ojcem i przeciw okropnemu uciskowi szlachty idący chłopi byliby nietylko Chmielnickiemu piędzi ziemi urwać z granic z Rzeczypospolitej nie pozwolili, ale byliby tych granic niezłomną ochroną się stali. Myślał ksiądz Pstrokoński, zali dobrze zrobił w on dzień wiosenny Kostki wysłuchać nie chcąc, zali nie było drogi połączyć posłuch dla Rzymu z nowatorstwem politycznem, niesłychanem, a jednak może dla Polski do gruntu, do podstaw zbawczem?... Zali może ów Kostka, ów nieprawy syn nieboszczyka króla, tyle chłopstwu przychylnego, nie był zesłańcem Opatrzności, któremu marnie sczeznąć dozwolono?
Cokolwiek bądź, królem polskim był Jan Kazimierz.
I szalona biskupowi myśl do głowy przyszła: oto Janosika Nędzę w Beskidzie odszukać i zeń wprowadziciela królewskiego do granic ziemi polskiej uczynić.
Za natchnienie Boże to sobie później biskup miał i myślał, że Szaweł stał się Pawłem i że przez łotrów dzieje się wola Boska, a nawet i dzieją się rzeczy święte.
I nie mieszkając, jakoby jasnowidzeniem jakiemś ten mąż pobożny i nad niedolą ojczyzny spłakany, iż łzy mu, jako druga Wisła płynęły po licu, ujęty, do sanek pewnego grudniowego dnia zaprząc kazał, opactwo swoje na czas księdzu Silvie, Hiszpanowi, zdał i samotrzeć z pachołkiem woźnicą i strzelcem gajowym, rusznic od wilków, lub i ludzi do sań nabrawszy, ku Beskidowi ruszył.
Trudno się o Janosika dopytać było, jedno że on z lasów wychodził, ale gdzie w lasach przebywa, nikomu nie obwieszczał, drugie, że chłopi zdradzić jego pobytu nawet księdzu nie chcieli.
Podprowadził księdza Pstrokońskiego pod obozowisko Janosikowe leśny pana Zebrzydowskiego z Zawoi i ukazał kierunek, w którym się udać trza, aby do obozowiska Janosikowego na polanie dotrzeć.
— Niech was Bóg prowadzi, jegomość — rzekł — dojedziecie tą leśną drogą, małe pół mili stąd. Ale wy to gorzej wilkowi — djabłu w gardło leziecie!
— Za wolą Pana naszego Jonasz z wnętrzności wieloryba, a Daniel z lwiej jamy wyszedł — odpowiedział mu biskup Pstrokoński i kazał ruszyć w górę.
Droga była leśna, którędy chłopi nawóz z polany w zimie na saniach z osłonami zważali, bo wozem przejechać byłoby niesposób. W jar wjechano, że często popod drzewo przezeń górą przewalone, jako pod „arcem triumphi“ przejeżdżać trzeba było.
Pachołek po lewej, gajowy po prawej ręce drogi przed saniami szli i śnieg kapcami deptali, bo konie na beztorze byłyby nie wyciągnęły, a w lic je, jeden przed drugim zaprzężono, aby zbyt bokami nie zapadały. Cugli trzymać nie było trzeba; jedna tylko droga była i konie za ludźmi szły, a biskup biczem śmigał i pokrzykiwał.
Straszny to las był i dziwował mu się biskup niepomiernie. Olbrzymie drzewa w nim rosły splątane gęstwą, igły z liśćmi, a najwięcej smreki z buczyną. Toteż nietylko tropy, ale i stada dzików i pojedyńcze odyńce i wycinki zgoła na bliskie oko jadący widzieli i nieraz konie spłoszone za uzdy łapać trzeba było. Wilki się ukazywały, ale je strzałami z pistoletów odganiano.
Zdawały się też znać mores przed ludźmi, co sobie biskup bliskością bandy Janosika, która pewnie nie żartowała z niemi, tłumaczył.
Niedźwiedzich śladów też moc wielką spotykali, ale te ślady na dawno nie kurzącym śniegu zatęgłe były i uważali, że niedźwiedzie już spać pod wykrotami dawno musiały.
Godziny całe jechali już i już popołudnie nadeszło, biskup się uspakajał w duszy, że przecie takie pół mili i pięciu krakowskim milom wyrówna.
Wtem chłop mu zastąpił wysoki, barczysty, a śmigły, a zanim trzech innych, zbrojni wszyscy w ciupagi, noże, pistolety i rusznice.
Ścierpł biskup, choć poto, aby się ze zbójami zobaczyć, jechał.
— A ka to jadom? — zapytał wysoki chłop, przystępując zbliska.
Cóż za surowy widok! Włosy po ramiona, twarz od mrozów i wichrów zapiekła, dymem i żarem ognisk ogorzała, czapka na nim barankiem obszyta, z uszami, z suknianem granatowem dnem, z kutasem czerwonym u góry, ze złotemi czterema galonami na sukno dna w gwiazdę od kutasa naszytemi, kożuch rozchylony, krótki, a pod tem widno pas klamrzysty — portki w kapcach z sukna białego do kostek, a powyżej ponad nie prześliczne granatowo i czerwono wyszywane z białego sukna również „pończochy“ się wydobywały. Rękawice też białe, o jednym palcu, wielkim kunsztem z wełny białej, czerwonej i granatowej plecione.
Wszystko to jasno, choć las był, od śniegu odbijało i biskupowi w oczy wpadło.
— Ka jadom?
— Do Janosika Nędzy.
Zdumiał się chłop, jakby źle usłyszał.
— Ka? — powtórzył.
— Do hetmana, Sobku, powiadajom — ozwał się góral za przywódcą stojący.
— Do hetmana? Ze dy hań niwto niémoze iść.
— Jam ksiądz, opat tyniecki, biskup — rzekł ksiądz Pstrokoński — i samotrzeć, jako widzicie, jadę, a nie puścicie mnie nazad, choćbym zaprzysiągł, że nie wydam, to wasza wola.
Pozdejmowali chłopi czapki, popatrzyli na siebie.
— A poco?
— Prośbę mam.
— Do nas jyno hłopi prośby majom.
— Mam ją i ja.
Popatrzeli chłopi znowu na siebie, podejrzliwie i nieufnie, ale ten, co się wpierw odezwał, przemówił:
— Puśćmy ig jahać, Sobku, telom dal w las wjehali, a i pewnie kajsi z precka jadom. Ze dy ig jyno trzok, a jak prośbe majom i za biskupa sie głosom —
— No to jedźcie — rzekł Sobek. — Idze ty Kuba ś niémi, coby wiedzieli na sałasie, jeze my sie widzieli.
Ruszył chłop owy przodem.
— Warta? — zapytał go gajowy biskupa.
— Hm — mruknął chłop. Pytać nie było poco.
— Wojskowy u nich moderunek — pomyślał biskup. — Grzeczna czata, że lepszejby i pan Jan Chryzostom Pasek z Gosławic nie sformował...
Rozwidniło się przed biskupem i dachy ujrzał.
— Tu to będzie — pomyślał i mimowolny dreszcz go przeszedł.
Niebawem też zobaczył szałasy i szopy wielkie; dym bił nad dachy. Polana była szeroka, lasem dookoła otoczona.
Wysypali się chłopi naprzeciw w zdumieniu niezmiernem.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — pozdrowił ich biskup.
— Na wieki wieków! — odpowiedzieli. — Kuba, a to wto?
— Biskup.
Poodkrywali chłopi głowy, wraz też Janosik Nędza przed szałas bacowski wyszedł.
— Hej tam! Wto jedzie? — zapytał.
— Biskup!
— Biskup? Jaki? Skąd?
— Z Tyńca! — zawołał ksiądz Pstrokoński. — Opat benedyktyński, tyniecki!
— Witajcie! A cego sukajom?
— Janosika Nędzy Litmanowskiego.
— Ja haw — rzekł Janosik.
Biskup podjechał już popod szałas.
— Prosem, nieg racom. Jyno ostroźnie, bo próg wysoki, a ocap niski — zapraszał Janosik, pomagając biskupowi wysiąść. I do ludzi swoich wskazując konie i służących biskupich się zwrócił: wziąść, jeść i pić, postawić w cieple!
Wstąpił biskup do szałasu ponownie Pana Boga chwaląc, a z szałasu mu „niegze bedzie“ stary Sablik, Krzyś, Maryna Toporówna i obsiedli koło ogniska chłopi odpowiedzieli.
— Prosem. Nieg siednom — zapraszał Janosik, podając siedak samorodny, trójnożny.
Jeść i pić przed biskupem postawiono: mięsiwo, pieczeń jelenią i wino i miód, że lepszych i w Tenczynie za panów Tenczyńskich, co w złotych strzemionach jeździli, nie pijano.
— Z zacnych to piwnic zrabowane — pomyślał ksiądz Pstrokoński, smakując. Pił, jadł, gościnnie i godnie traktowany, i pozierał dokoła. Szałas zaopatrzono na zimę, mchem szpary utkano, a watra paliła się taka, że i w najtęższe mrozy można się było przy niej zagrzać. Na ścianach wisiała broń, po domach porabowana szlacheckich, i makaty stamtąd poznoszone. Ludzie zaś, którzy księdza otaczali, dziwne na nim czynili wrażenie: dzicz z jakąś górnością malowała się w ich twardo rzeźbionych twarzach, a obejście ich miało cechę rodzimej dworności, u prostaków nie spotykanej.
Patrzał ksiądz opat Pstrokoński na Janosika, ten się go zaś delikatnie nie pytał, poco go widzieć chciał, aż sam mówić zacznie.
Aż ksiądz Pstrokoński nagle wstał, przeżegnał krzyżem ponad głowami obecnych i rzekł podniesionym głosem:
— W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen. Zbójcy wy jesteście!
Uczyniło się cicho w szałasie. Aż po chwili odparł Janosik, nie wstając z ławy pod ścianą, na której siedział nogi wyciągnąwszy ku ognisku:
— Księze biskupie, cyście poto przyjahali?
— Zbójcy jesteście — wołał w uniesieniu ksiądz Pstrokoński — rabusie, podpalacze i morderce!
Nie potoż przyjechał, sam się owładnąć nie mógł, uniosło go oburzenie na łotrów.
Janosik zaś rzekł:
— A panowie Cikowscy, Lanckoroński, Stadniccy, Bylina, Lesc, co z hłopów zywcem pasy darli, batami zabijali i dobytek hłopski psami gońcemi zezerali, byli co?
Zmieszał się i stropił biskup, bo wiedział, że Janosik prawdę mówił. Ów zaś wstał na całą wysokość swoją, głową pod pułap sięgając, śniady na orlej twarzy i potężnym głosem przemówił:
— Ja se w Polanak, we wiérhak siedział, a jagek zbójować seł, to na Węgry. I ludziom biédnym jek dawał, bo zbójnik świat równa i nato go Pan Bóg stworzéł i opiekuje go. Ja tu do Polski nie seł. Ale przyśli ku mnie z płacem i lamentem, przyśli hłopi tacy, jako i ja haw, i na panów o pomstę wołali. Ja tu hłopów przed panami bronić i na panak za hłopskie krzywdy mścić sie prziseł. Rabusia, podpalowaca i morderce mi ksiądz biskup zadajom — no to bier krziz i przed hłopami stań i broń ik! Haj!
Grzmotem słów napełnił Janosik Litmanowski bacówkę zawojską.
Ksiądz Pstrokoński zaś wzniósł ręce do góry i zawołał:
— A jako Szawła w Pawła Pan zamienił, tak ja cię, zbójecki herszcie, w króla obrońcę chcę zmienić!
Pojrzeli na siebie chłopi; nie rozumieli mowy.
Biskup Pstrokoński wołał:
— Pan nasz i ojciec, nas wszystkich, król Jan Kazimierz na Śląsk przed Szwedami uszedł. Najświętsza Panna Marja klasztor Jasnogórski ocaliła i duch w narodzie się dźwiga, otucha w zwątpiałe serce wstępuje. Już się miejscami nawet chłopi ubodzy, prostaczkowie, podnoszą, wrogów wdzięcznie z pobożności ku Najświętszej Pannie biją. Król pan powrócić pragnie, na czele rewolucji przeciw najezdnikowi szwedzkiemu stanąć. Na Śląsku on cesarskim w Opolu siedzi, stąd niedaleko, za górami. Górale! I wyście chłopi! Króla do Polski przez wasze góry wprowadzić trza!
A na to Janosik, który był usiadł i nogi ku watrze wyciągnął, rzekł:
— A mnie do tego co?
— Jakto co!? — zawołał ksiądz Pstrokoński. — Wszakżeś ty Polak, Polski, Rzeczypospolitej syn!
— Ja jest Polak, a hań, za Tatrami, Luptacy i Węgrzy; a dołu Lafy.
— Jakie Lachy?
— Ci, co ku Krakowu i w Krakowie mieskajom.
— To przecie właśnie Polacy! Bracia twoi!
— Moi bracia, górale, w kyrpcak hodzom. Lafy to odmienny naród.
— Wszakże mowa ta sama!
— Jedy ta i ryby majom mowe tensamom, zadna nic nijako inacy jako druga nie powié, a pstrągowi głowac to brat? Abo łososiowi brzana?
— Ależ człowieku! Przecie król wspólny nad wszystkimi!
— No to i niedźwiedź gazda Tatrom, a bez to kozica z liskom wraz wody pić nie hodzujom.
— Nie kochacie króla waszego?
— Ja go nie widział.
— Nie chcecie potrzebującego pomocy wesprzeć?
— Jedy jek z Polan zeseł i śtyry roki potrzebującyk pomocy wspiéram.
W uniesieniu jął ksiądz biskup Pstrokoński o królu opowiadać. Jak w Warszawie na zamku żył, jak władał i panował, jak uciekać i tułać się musiał, aż Gadeja, który w kącie na ławie leżał, ozwał się:
— Zéj to tak, jakkieby gazde z hałupy wyścigali.
Na co rzekł Krzyś przez nos:
— Terazeście wej Tomasie mądrze pedzieli. Wy macie rozum!
Zaś Janosik, gazdowski syn, podniósł głowę i powiedział:
— Gazde nik z hałupy wyścigać nieśmié.
Zwrócił się ksiądz Pstrokoński na ten Janosikowy ruch.
— No ale tu właśnie tak, tu właśnie tak! — zawołał. — Szwedzi króla z kraju, jako gazdę z gazdowstwa wygnali!
— To nie jest w porzondku — rzekł Gadeja. — Król to król. Wyganiać go nik nie powinił. Tu niéma sprawiedliwości.
— Ani słychu o tém — dodał Krzyś sentencjonalnie.
— He! — ozwał się na to żywo Janosik. — Ja nie podzwole! Zbójnik świat równa! Toby nimiało być!
— No widzisz, widzisz — zawołał biskup — a ono jest, jest! Widzisz!
— Gazdowi w takim niescyńściu sie godzi pomóc — rzekł Gadeja — nie dopiéroz królowi.
— No — przytwierdził Mocarnego Wojtek, łupiąc ziemniak z łupy.
— Haj — przyświadczył Mateja po towarzisku.
Janosik spojrzał po towarzyszach.
— Jakoz uwazujecie?
— Król to król — rzekł Gadeja.
— Polski — dodał Mocarny.
— Nas — Mateja.
Janosik pomyślał chwilę i odezwał się:
— To rzec. Gazde wyścigował nie bedzies. Kieby sie haw do mnie obróciéł, jaby go broniéł. Jastrząb be broniéł jastrząba, kiedy mu puhac młode biére. Hłop ku hłopu. Jakby na to padło, jaby króla na jego bronić seł. I towarzisia za mnom.
Rzucił się ku niemu biskup Pstrokoński i w objęcia go chwycił.
— Zbawionym ty jeszcze będziesz! — krzyknął. — I pamięć twoja nie zaginie! I król nagrodzi!
— Ja o nadgrode nie stojem — odpowiedział Janosik. — Mam swojego dość, jesce zwyse. Ba tu o inom rzec idzie. O prawo. Ja haw za śtyry roki hłopskiego prawa broniéł, i królewskie prawo jest.
— Bo na kigoz by djabła, aj djabła, sytko wysło, jakby świat na gazdak nie stał! — zauważył adoracyjnie Krzyś.
— Jeden ma mało, drugi duzo — rzekł Mocarny.
— Ale kieś na swojém, to twoje — Mateja.
— Ludzie sie majom trzymać. Bo dziś tobie, jutro mnie — rzekł Gadeja.
— Dzisiok bryje na pomyje, a jutro je sam wypije! — przyśpiewał Krzyś.
— A i to rzec — odezwał się Sablik — coby ludzie ku sobie w równości béli, jeden drugiego godny.
Lecz Janosik, który myślał, przerwał mowy wstając i mówiąc:
— U mnie krótko. Jutro, lem świt, idziemé na Śwedów. Niek ig bedzie, kielo fce. A dziś, kie mamy gościa, a i jesce ig biskupiom miéłość, niek haw bedzie wesoło! Dorućcie na watre!
A gdy watra płomieniem dachu sięgać jęła, a wino złote, woniejące, z piwnicy pana Pongracza, pana na Mikułaszu Luptowskim, potokami ze srebrnych, w krysztale rżniętych, złoconych i szczerozłotych szlacheckich puharów popłynęła i ochota okrutna, jako zwykle przed wyprawą, jeszcze tak straszną i niezwykłą, ludzi ogarnęła, poczęły się snuć opowieści jedna za drugą, osobliwie zaś starzy Sablik i Krzyś cuda prawili.
Że zaś biskup był wesoły, jemu mogące być miłe opowiadki zbacowano.
Sablik mówił:
— Kie, prosem piéknie ig miéłość duhownom, Paniezus stworzéł świat, to sie obeźrał, ośmiał sie i tak se pedział:
Bars ja to syćko dobrze porobiéł. Jyno nie wiem, cy sie Jadamowi nie bee kotwić, bo je sam, haj.
Trza mu końcem sprawić jakom zabawke, coby sie ś niom przy casie zabawiéł, coby mu sie nie kotwiło.
Tak se pedział Paniezus.
I dobrze nie bardzo, zawołał:
Jadamie! Hybaj ze haw.
Jadam prziseł, ale sie mu straśnie łydki zacény trząść, bo sie Pana Jezusa straśnie bał, haj.
— Légaj! — pada mu Paniezus.
Jadam pilno lóg, ale se pomyślał:
— E, bedzie cosi, bedzie źle — i łydki zacény mu jesce mocniéj dygotać.
Paniezus porusał na pościeli ręcami nad nim, tozto pilno usnom. Wyjon pote, prosem piéknie, składak z tórbki i wyrznon mu we śnie ziobro. Ale to béło straśnie brzydźkie i masne, tozto prasnon na brzyzek, coby oskło.
Djascy nadali psa. Zakradła sie kanalija, łap ziobro i w uciekaca ś nim do dźwiérzy Raju.
Paniezus łap kija i daléj za nim.
Ale pies wartki, a Paniezus stary, i niémóg go doleciéć i hycić, coby mu ziobro wydar.
Lecom, lecom, jaze przilatujom do dźwiérzy Raju, a pies juz béł we dźwiérzak.
Toz to Paniezus telo ścignon, co wartko dźwiérze kopnon.
Dźwiérze sie na zaworke zaparły, ucieny psu ogon, ale pies uciók, haj.
I dobrze nie bardzo, co Paniezus nie robi, wzion ten ogon pote, obeźrał, zgniéwał sie i pedział tak:
Cekaj jyno ty! Ja ci i tak pokazem, zek cosi kajsi wart!
Tozto zgniéwał sie, łapił ogon i z tego ogona stworzéł babe, haj!
Śmiał się ksiądz biskup Pstrokoński, pijąc wino wśród zbójów leśnych.
Zaś Krzyś, który był wielki zbereźnik, tak opowiadać począł:
— Nastały raz straśnie złe roki. Nic róść nie kciało i głód béł wielgi wsędy! Jaze béło dwók kumotrów i jeden drugiemu tak pada:
Wiécie co, kumotrze, ja mam jarzec, a wy macie stajanie prózne, dajcie mi jedno stajanko, a ja wam siacia dam. Zasiejemy, urośnie nam. Kiby to djascy byli, coby nie urosło!
I tak zrobili.
Zaziérajom, hodzom, ale nie kciało róść, jyno taka biéda. Straśnie béł płony ten jarzec. Ale tego kumotra, co jarcu dał, jesce béł płońsy, mniejsy. Zgniéwał sie i pedział: bier djable taki jarzec!
Poseł du domu i straśnie mu smutno béło. Ale kie znowa na jarzec poseł zaźréć, beł juz wielgi, więksy jako kumotrów. Wartko poleciał du domu, wyklepał kose i hybaj kosić!
Przyhodzi na zagon, pobrusiéł kose i zacion. Jaz tu w te razy wyskocy djaboł. Łap mu za kosisko i pada:
— Stój! Nie bees kosiéł.
— A bez co?
— Bo jarzec mój.
— La cegos twój, kie ja go nasiał?
— Temu, ześ pedział „bier djable taki jarzec“, no to ja se go wzion. Kazałek mu róść i teraz se go bedem kosiéł, a ty nie!
Wzieni sie za garła.
Hłop ze béł mądry gazda, djabła sie nie bał. Trzimał sie setnie na nogak, a straśnie go prał po pysku. Jaze mu djasek tak pada:
— Wiés co hłopie? Załózmy sie.
— Ja nie od tego.
— Wto na piékniejsej kobyle przyjedzie jarzec kosić, to jego.
Hłop przistał; co miał robić.
Zaseł du domu, łeb zwiesił, bo jakoż to djabła kobyłom przebrać, kie ani konia w stajni nie było.
Baba jego smutek uźrała, ospytuje sie, cegoby taki smutny być miał.
Tak i tak — hłop jej powiada. A baba na to:
O dajze pokój, dajze pokój! Zej do jutra sie jesce nieraz namyślimé. Mamy cas.
No i co sie nie stało.
Raniućko, lemze świt, jehał djasek kosić jarzec na kobyle siwej, talarkowatej, co kwiatek, to béł na niej iny.
Hłop se ta zaś jyno wyjehał na gołej babie.
Jaz go djabeł uźrał i zdaleka już wołał:
Bier jarzec! Koś jarzec! Twój jarzec!
Bo ona, ta hłopowa kobyła, beła śmyśna.
Tam, ka miała mieć grzywe, to miała ogon, a ka miała mieć ogon, to miała grzywe. Haj.
Ksiądz biskup Pstrokoński, opat tyniecki, który Jana Kazimierza do kraju z ucieczki sprowadzać i kraj od Szwedów ratować pragnął, tak się śmiał, aż złocistem winem pana Pongracza szaty pokropił.
Jeszcze mu, gdy już spać miał na futrach zrabowanych lec, odmówił Mateja „ojczenasz góralski“ i przeżegnał się: „Panie ojce, bądź w miłości, jako tako na prędkości!“
Ksiądz biskup go w łeb trzepnął, ale łzy ze śmiechu chustką jedwabną ocierał.
Tańczyli też chłopi w jednem miejscu, bo miejsca skąpo było, drepcąc i podskakując, a ksiądz Pstrokoński dziwił się zarówno dzikiej monotonnej, zapamiętałej muzyce, jak i równie dzikiemu, monotonnemu a zapamiętałemu tańcowi, do którego trzeba mieć było istotnie „nogi ze stali“, „abo komu djabli dali“. Dziwił się też niezrównanej lekkości, zgrabności i wytrzymałości tancerzy, a najbardziej podziwiał, gdy tancerz, na końcach palców u stóp stanąwszy z wyprężonemi nogami, niesłychaną ilość razy pięty w powietrzu umiał niezmiernie prędko zbliżyć jedna ku drugiej i oddalić od siebie, jednej o drugą nie uderzając, co się księdzu biskupowi widziało sztuką godną baletu francuskiego, o którym cuda opowiadano.
Zwano Marynę Toporzankę do tańca, ale pójść nie chciała. Siedziała posępną myślą trawiona w kącie szałasu, a gdy ją nagabywano, aby i babski taniec gościowi zaprezentowała, zabrała się i poszła.
— A to kto, ta kobieta? — zapytał ksiądz biskup Janosika.
— Siestra tego tu haw hłopa — odpowiedział Janosik, wskazując głową Sobka Topora. — Orlica zbójecka — dodał. — Za dwók dobryk hłopów obstanie.
— I rabuje?
— Rabować to ta ona nie rabuje, ale jéj wse do działu dajem i oskrabinami niezbywam — rzekł Janosik.
— No więc co tu robi? Gotuje wam jeść i grzech z wami płodzi?
— Jeść ugotuje, ale grzyhu nijakiego nie płodzi. Sprógować tu jeden fciał, taki Juro z Lasku, juz nie zyje, bo go harnicy biskupa krakowskiego zastrzelili, ale sie odrazu nogami nakrył. Ona nie rabuje, ale sie bije, jak na to padnie, co ani ja, ani jej brat, ani tu zaden pomiędzy nas lepi nie zdolimy. Ona sie mści, bo jom ślakcic porwać fciał i w Ciorśtynie jom przy panu Kostkowi buławom wycion, co na ziem spadła zamglona...
A gdy sen morzyć wszystkich począł i spać się jedni porozchodzili po szopach, drudzy w szałasie poukładali, ksiądz biskup szparą, którą dla dymu w ścianie szałasu między drzewami zostawiono, odmawiając modlitwy, na świat Boży jął patrzeć. Gwiazdy widział tak wyiskrzone, jak nigdy w dolinach, na tak czystem, iż się zdawało szklannem, niebie. Zebrała go ochota i otuliwszy się we futro, siadł na progu przed szałasem. Las stał dookoła niedowypowiedzenia cichy i spokojny. Niebo w nieskończoność rozesłane jasnozielonawo­‑błękitne wisiało ponad nim, jako olbrzymia rola gwiazdami uprawna i gwiazdom matka. Białe śniegi polany przed biskupem, otwarte szeroko, milczały tak samo, jak las i gwiazdy. O równej ciszy i równym spokoju nie miał ksiądz Pstrokoński pojęcia. I jeszcze go potęgowała i podnosiła jedna mgła, podobna do słupu dymu z ogniska, obłok nad lasem widny, nieruchomy, jakby lodem przemarzły. Zastój uroczysty i niezmącony, grozy ostępu pełny.
— Zaiste — rzekł ksiądz biskup w swojej duszy — gdybym teraz anioła przelatującego zobaczył, nie miałbym tego za cud, tylko za zwykłe w noc zimową w górach zjawisko...
Wrócił do szałasu i legł na przygotowanem dla siebie posłaniu przy watrze, którą od czasu do czasu któryś z leżących koło niej górali poprawiał.
Wtem drzwi skrzypnęły i weszła Maryna. Miała ona swoje łoże w komorze przy szałasie, gdzie mleko w naczyniach stawianem bywa i rozmaity sprzęt się umieszcza.
— Nie śpisz to jeszcze? — zapytał ksiądz biskup.
— Dy prawie idem — odpowiedziała Maryna.
— Piękna noc — rzekł ksiądz.
— Nagodziéł Panbóg.
— Aniołowie dusz pobożnych pilnują.
— To cemuz na świecie jest grzyhy?
— Tak Pan Bóg dał umyślnie, aby człowiek o zbawienie miał starość.
— Nie lepi béło cłeka całke nie stwarzać?
— Gdyby człowieka nie było, nie mógłby być zbawionym.
— No to cozby mu o to sło? Nie suka cycków to dziecko, co sie nie urodziło. Bo nie głodne.
— Rozumu i wole Boskiej niech człowiek nie przesądza.
— Ale ciérpieć mu wolno, haj?
— Nato człowiek żyje, aby cierpiał i wycierpiał koronę niebieską.
— Nie zaobsełby sie? Przez piekła i przez nieba?
— Boleść jakaś przez ciebie mówi.
— He, jegomość, boleść ta jako boleść; dusa ludzka beze mnie mówi, bo jom w piersiak mam, jako i drudzy.
— Do kościoła chodzisz?
— Edź jek ta béła pare razy w Saflarak.
— Tu co robisz?
— Sukam, cego nie najdem, tracem, cego nie zbędem.
— Gadaj wyraźnie.
— E, jegomość, ma to dziéwka wyraźnie gadać, kie Panbóg nic wyraźnie nie pedział?
— Bluźnisz! Bóg ozwał się przez Ewangelję.
— Ja Go słysała w pierunak i grzmiotak, alek Mu nie rozumiała, co gadze?
— Chcesz pójść ze mną?
— Ka?
— Boga poznać.
— Ka? W doliny? Cy Go hań więcél, jako haw? Więcél hań świéci gwiazd, hrubse lasy stojom, więcél wód? Cy sie hań jaśniéj łyska, głośniej grzmi? Hurmawice hań więkse dujom i piékniéj ptaki w lecie po gajak śpiéwajom? Zorza hań więcél radosna, a na odwiecerz więcél spokojności w serce ludzkie z ćmom shodzi?
— Kto cię tak myśleć nauczył?
— Wto? Ze dy Panbóg, o wtorym gadacie. Kie syćko stworzéł, to i mnie, a kie syćko, to i to, co we mnie jest.
Zamyślił się ksiądz biskup Pstrokoński.
— Jak ci to na imię? — spytał po chwili.
— Maryna.
— Maryna — rzekł — patrz jak to pięknie: na niebie Pan Bóg mieszka, Aniołowie koło Niego, Święci Pańscy — chórem Mu śpiewają. Prawda, że pięknie i piękniej być nie może?
— A na ziemi co?
— Jakto co?
— Ze dy haw, na ziemi?
— Na ziemię patrzy Pan Bóg z Aniołami i Świętymi i czuwają nad nią.
— Straśnie dobrze sytka robiom — rzekła Maryna. — Ale ziem teraz pusta.
— Jakże to pusta?
— Kiebyście, jegomość, słyseli staryk ludzi. Kie haw jesce Światybór władał! Podany on béł na niedźwiedzia, kudłaty i wielgi, a na głowie miał jelenie rogi. Strzóg lasów z rąbanicom w ręcy. Kie seł bez las, na zadnik nogak, to jaze dudniało pod nim... Strasny béł, ale jyno na tego, co lasom skodziéł. Cérwone ocy mu ze łba świéciły, w nocy, jak kaganki. Zedrzał niejeden lasowy złodziej, prasnon siekiére i uciók przed nim... Kie tu Pogoda bywała, pani złotego dnia i śrybnéj nocy... Skrzidła miała gołębie, a bratki po nik kwitły... Kie tu bywała Wiesna, co jej skowronki z garzci wylatowały, a uśmiéhała sie tak, jako słońce na jaworowyk liściak... Kie Lelki pilnowały skarbów we ferecynie pohowane, kie Majki i Drzewice promieniste po lasak goniły... Kie tu kwiaty i drzewa i ptaki z ludziami gwarzyły, kieś seł bez las, to tak, jak kieby tysiące zwonecków koło tobie zwoniło... Di-i-i-tirlu-tirlu-tirlu-don-don-din-don-don-din-ri-li-li-ri-li-li-din-don-din-don-din-don... Co drzewo, inom miało gware, co kwiat, co ziele, co ptak... Seł cłek mówięcy po lesie, bawiący sie ś nim, nie tak, jako teraz, co jyno ptaki śpiéwajom, ale im nic nijako nie wyrozumiés. Ka sie podziały Promiennice nocne, co koło stawów po halak siadowały, jak kiebyś lelujami staw obsiał, i gwiazdami sie we wodzie bawiły? Ka som jest Miesięcne Panny we gmak nocnyk po wiérhak latające? Ka jest Zarnice, co rose siały i rose zbiérowały? Ka Ćmy z niebieskiemi ocami, w cieniu leśnym popod splęciom konarów pohowane, jak zające? Ka Świt z ogniem na głowie i cérwonemi skrzidłami i ka Olbrzym, co słońce z nieba znosiéł na ramieniak, jak juhas owce w śtyrbnem miejscu z turnie? Ka som wodne duhy z trąbitami i fletami, co sie kiejsi dawno z capów i pasterek porodziły, kudłami obrośnione, z rogami koźlemi, na dwók nogak hipkające? Ka Połednice, co dziéwki za ramienia hytały i na kępy na grzibiecie kładły, co pote robiéł ś niemi co wto fciał. Dawały. I Wiośnianki, co sie na błyskawicak po niebie woziły? Ka sie to sytko popodziało? Przyśli księdzowie z panami, pocéni świente drzewa ciąć, dali krzize strugać i pospostawiali je i sytko przepadło... W jeziora pozapadowało, w dziury, w jamy podziemne — jyno sie case ozwiom tak jako płacem...
— Maryna — spytał biskup — umiesz ty pacierz?
— Eć mie ta ucyli misyjonarze, co u nas na Hrubém siedzieli, kiejek mała béła — odpowiedziała Maryna po chwili, jakby ze snu się budząc.
— Modlisz się codzień? — pytał dalej biskup.
— Modlem sie, kie modlitwa ku mnie przydzie.
— Jakto?
— Kie sie mi zafce, ty sie modlujem.
— Codzień modlić się trzeba.
— Cy sie fce, cy nie? Ze coz to za taka modlitwa sukana, co jom za nogi hytać trza?
— Jakto? Nierozumiem ciebie.
— Modlitwa sie mi widzi tak, jak głód. Kie sie mi fce hleba — jem, a kie sie mi fce Boga — modlem sie. Jyno dusa nie telo nienazarta, jako ciało; temu trza i trzi i śtyry razy do dnia dać pojeść.
— A duszy rano i wieczór Boga!
— Cy Panbóg nie jest tak, jak dysc? Kie leje, to leje, a kie nié, to nié? Przydzie ku dusy, to je haw, to sie módl, bo Go cujes blizo sobie. Modlitwy sie mi tak widzom jako kwiaty pachniące; nie noś ig za pazuhom, bo usknom, ba wte woniaj, kie z ogródka pachnom.
— Maryna — rzekł ksiądz biskup Pstrokoński zdumiony — Maryna, szkoda ciebie!
— Hej, jegomość — odpowiedziała Maryna — jesce okiść z lasa obleci i bedzie ciepło, wiesna. Miéjcie dobrom noc.
— Dobranoc ci. Módl się, Maryna, i przestań grzeszyć.
— Kie mi djaska zal! — roześmiała się Maryna. — Cozby robiéł, jakby my sytka w niebie béli? Kie djabła Panbóg stworzéł, to se zaraz poméśleć musiał: stworzem i grzyhy, bo po cozbyk djabła stwarzał? Kogo Panbóg stworzy, to go nieumorzy — padajom. Miéjcie dobrom noc.
I poszła za ścianę.
Zawinął się ksiądz biskup we futro. Jakże mu dziwnie było... W obcem miejscu, w dziczy, pośrodku lasów ogromnych, wśród nietylko obcych ludzi, ale zbójów, wilków i niedźwiedzi... Groźne, potężne chłopy chrapały pozawijane w kożuchy, dery, futra porabowane i makaty wokoło niego. Dym z watry gryzł w oczy, piekł żar w jeden bok, gdy w drugi noc mroziła. Jakże daleko była wygodna cela klasztorna w Tyńcu, gdzie chłopak służebny drew do pieca dokładał, a łoże spokojne i wygodne było.
Ale oto jutro miał być dzień wielki... Miał król polski przez chłopów być wprowadzony w granice swego kraju...
Ach! — myślał ksiądz biskup Pstrokoński w drzemotę zapadając. — Zali jeszcze kiedy chłopi polscy większego, niźli ten i srożej i przez większych nieprzyjaciół wygnanego z królestwa swego króla na rękach swoich nazad do kraju nie wniosą? Zali nie przyjdzie czas, kiedy tak sroga opresja spadnie na Rzeczpospolitą, iż stan szlachecki nie starczy na jej obronę, ale ile rąk mocnych w niej, tylu do zbawienia swego potrzebować będzie? Zali w srogim terminie szlachta nie będzie szukała chłopskiego hetmana, aby ratował, bo Rzeczpospolita tonąć będzie w morzu klęsk?
A klęski te i upadek przepowiadał wielki kaznodzieja ojca Jana Kazimierza, ksiądz Piotr Skarga Pawęski...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.