Janosik Nędza Litmanowski/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Tytuł Janosik Nędza Litmanowski
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne Bibljoteki Polskiej w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Janosik, przy nagromadzonych łupach straż w lesie babiogórskim na polanie zostawiwszy, ruszył o świcie na czele bandy. W pośrodku, na sankach, ksiądz biskup Pstrokoński, jadąc i pacierze ranne odmawiając, a Boga o powodzenie imprezy prosząc, podziwiał siłę, zwinność, lekkość Janosikowych opryszków, w każdym ruchu wśród ciężkiej drogi się objawiającą. Osobliwie zajął jego uwagę Sablik, siwy i stary, a tak zgrabny i lekki, że się raczej suwać po śniegu, niż stąpać po nim zdawał. Gęślicki w rękaw od czuchy wraziwszy, podpierając się toporkiem, szedł narówni z młodymi, z twarzy do starego sępa podobny i zamyślony.
— Ociec! — krzyknął nań biskup, gdy się koło sanek znalazł.
Sablik przystąpił bliżej.
— Ociec, o czem se też tak dumacie? — zapytał biskup.
— E méślem se, prosem ig miéłość duhownom, cy tys ta hań w niebie, kie u nas zima, śniégi kurzom? Bo jakby hań zimy niebéło, to skądzeby sie u nas brała i skądby śniégi leciały? Ja tak uwazujem, ze ona by hań miała być jesce lepsa, jako tu, coby im hań śniégu nie hybiło, ba sie musi to zwysać, co tu na ziem spaduje.
Uśmiechnął się biskup, ale we futro, aby starego nie urazić, i ozwał się:
— He, któż to wie, jak to w niebie może być?
— Oni niewiedzom? — zapytał, lekko dworując, Sablik. — Dyć som jest na to uconi? Po śmierzci sie ta sytka dowiemé i wte telo bedzie wiedział dziad, co i ociec świénty w Rzymie, nie bójmy sie.
— Tylko trzeba sprawiedliwym na ziemi być.
— To to wej, mądrze radzom. Kie ja do Luptaka pod Krzywaniem z ruśnice, abo z proce mierzem, a on do mnie, to my oba sprawiedliwi, hoć sie kazdemu inacy widzi.
Skonfundował się nieco biskup Pstrokoński.
— Sprawiedliwość Boska jedna jest — rzekł.
— Jyno ludzkiéj telo, kielo ludzi na świecie — odpowiedział Sablik.
Zadumał się ksiądz biskup Pstrokoński nad ciemnem i grubem pogaństwem tego starca, a Sablik, pomilczawszy chwilę, naprzód poświstał zcicha starodawną nutę myśliwską, potem zamruczał:

Hej Sablicek zbójnicek,
hej siekiérecka ostra —

nie jedna dusycka
bez niom w niebo posła...
Hej Sablik se zaśpiéwał,
ej Krzywań mu odpedział,
bo o jego sprawie
nik iny niewiedział...

A twarz jego przeciągnęła się i mgliste siwe oczy wdal zamierzchłą pobiegły.
— He, to obieś! — ozwał się z pełną galanterji poufałością Krzyś do biskupa, gdy Sablik się nieco oddalił. — To obieś! Nie jednego on strzelca z Luptowa, abo z Orawy we wantak ostawiéł. Jemu nie zastempuj na dródze! Strzeli do cłowieka, jak do wilka.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! — wykrzyknął ksiądz Pstrokoński. — Gdzieżby zaś!?
— Ę bajto! Bélo ig trzok bratów, ten Jasiek, Józek i Jędrek. Kie na polowanie pośli, to kie jeden na Krzywaniu, drugi na Hrubym Wiérchu, a trzeci na Ostrej béł, to sie kapelusami, abo cuhami dogadowali. Ale jyno ten Jasiek ostał. Bo Józka zabiéł niedźwiedź, kajsi w Bobrowcu, a Jędrzka luptowski strzelec w Miegusowskiej Dolinie. He, to obieś, ten Sablik! Dość sie tu na Sąd Ostatecny nasukajom, kim te syćkie kości, co on je we wiérhak poostrzepał, najdom!
— Takiż to on?
— Taki. W rzecy grzecny cłowiek, muzyka, uśmieje sie, uradzi — e, ale hań, w lesie! Jyno go juhasi radzi straśnie widzom, kie na polane zajńdzie, bo jak niedźwiedź woły bije, niémas nadeń! A na niedźwiedzia idzie sam, z ruśnicom, abo z łukem.
— Sam jeden?
— Sam. Worcek mąki weźnie, soli, abo i to nié, bo jemu jéj ta niekoniecnie, i idzie. Case go i trzi i śtyry tyźnie niéma. Baba juz i na msom za duse cosi ze trzi razy dawać hodziła.
— I gdzie siedzi?
— Na polanie ka, przy juhasak, abo w lesie. Znajom go po halak na Luptowie, na Orawie, na Spisie i daléj, poza Matre, poza Fatre, poza Hocz, sędyl. Bacowie, panowie, panicowie, po nasemu leśni, a straśnie go radzi widzom, ze strzelec!
Zabawiał Krzyś księdza biskupa, aż i droga się wywinęła, którędy ku Krakowu wracać było można. Odpuścił ksiądz Pstrokoński bandzie Janosikowej grzechy i pobłogosławił, chłopi go w ręce całowali, a gdy się pożegnano, wziął się Janosik ku Spiżowi, którędy słuchy szły, iż król ma do Lubomli, do pana Jerzego Lubomirskiego, wielkiego marszałka koronnego, jechać, aby stamtąd akcję zaczepną przeciw Szwedom rozpocząć.
Ostrożnie postępował Janosik, szpiegów rozsyłając, aby królewskiego gazdę tem pewniej na gazdowstwo wawelskie wprowadzić. Im dalej ku Wschodowi, tem śniegi były mniejsze, a twardsze, tak, że co pod Babią Górą po kolana zapadać trzeba było, to poza wytok Jaworowej Doliny raczej trza było raki żelazne pod kapce przyprawiać, bo się ślizgały. Gdy też Janosikowi Gadeja i Mateja wieści donieśli, iż Szwedzi, o przekradaniu się króla powiadomieni, w wąwozie nań pod Magórą Spiską czatować mieli, w mig Janosik plan walki powziął, a siła się już chłopów ku niemu po drodze przyłączyła. Cicho, jak żbiki, szli szpiegowie Janosika za rajtarami i szwedzką piechotą, a nim Szwedzi do wąwozu dotarli, już po obu stronach jego w lesie kilkuset chłopów na śniegach leżało.
Głazy olbrzymie na rozkaz Janosika ze zmarzłego gruntu chłopi nadludzkiemi swemi siłami powydobywali i czekali przy nich nad uboczami, prawie nie pokrytemi śniegiem.
Czekali od rana, ale zimna nie czuli, tyle w nich było żądzy tej okropnej, śmiertelnej, zbójeckiej psoty, jaką wyrządzić mieli. Każdy przy głazie leżał i patrzał pomiędzy drzewa wdół.
Wtem zabiły im serca: naprzód ze dwustu rajtarów z oficerami, potem paręset piechoty poczęło w wąwóz wkraczać.
Szli, niczego nie podejrzewając. I zaczaili się za zakrętem na króla, sparci w gromadę.
Co za piekielna uciecha! Zasadzka na tego, co sam zasadzkę urządza! Chłopi byliby rżeli z uciechy, gdyby Janosik najmniejszego hałasu pod gardłem nie zakazał i gdyby się sami zepsuć sobie uciechy nie obawiali.
W żelezie jechała rajtarja, w kirysach szła piechota — ale to proci kamieniom nanic...
Aż i z przeciwnej strony widno było zgóry, jeźdźcy zdala ukazywać się poczęli.
Na przodzie zrazu jak majak jechał we futro odziany człowiek, za nim orszak nieduży, koło pięćdziesięciu ludzi liczący.
Jechali spokojnie, snać niczego złego nie przypuszczając. Owszem, widać było, że jadą wesoło, jeździec na przodzie zwracał się często snać z mową do jadących za nim towarzyszy. Król, król — szeptali górale.
Wjechali w wąwóz. Orszak wydłużył się dla wąskości miejsca i posuwał powoli naprzód. Rajtarja i piechota szwedzka za zakrętem nasłuchiwać zaczęła.
Wtem wrzask straszliwy napełnił góry, od którego konie spłoszone dęba stanęły i na zadach przysiadły.
Z obu stron wąwozu na Szwedów zaczęła się toczyć lawina głazów.
Uczyniło się wśród nich okropne zamieszanie. Konie i ludzie miażdżeni przewalali się i z ciał i ścierw tworzyły się kłęby i zwały. Ze wszech stron leciały głazy. Przed siebie i za siebie jęli przerażeni do najwyższego stopnia Szwedzi uciekać, ale w tej chwili gruchnął na nich grad kul z samopałów, strzał z łuków, kamieni z proc, a wślad wynurzyły się z mroku leśnego postacie i z niesłychaną szybkością zbiegając jak grad na dół, z ciupagami na szukających ratunku natarły.
Na hełmach i pancerzach szwedzkich zadzwoniły siekiery. Szwedom wydało się, że djabły, i prawie bronić się nie śmieli, zresztą furja nacierających, zręczność, siła i dzikość łamały wszelki opór. Czego nie zgniotły głazy, rąbali chłopi. Zdala z za drzewa podziwiał Krzyś Janosika, Sobka Topora, Mateję, Gadeję i Mocarnego, którzy ciosami ciupag hełmy łupali, jak gonty, kiedyby się dach na domu palił. Ryk nieludzki grzmiał w górach i szczęk jak w olbrzymiej kuźni.
— Djabli się wyzbiegajom z widłami — myślał Krzyś — bo bedom myśleć, ze haw strahotna kuźnia, coby im je posprascać, jak sie im pokrzywiły od ognia, ka męcom...
Orszak królewski tak się tym nieludzkim hałasem zastraszył i stropił i tak od niego osłupiał, że nawet do ucieczki się nie rzucił. Nuncjusz papieski i biskup krakowski Gębicki, którzy królowi towarzyszyli, krzyżem świętym przestrzeń przed sobą żegnać zaczęli. Dopiero gdy pierwsi Szwedzi w popłochu z poza zakrętu wypadli, król szpady dobył, za nim szlachty i żołnierzy kilkunastu, a inni do ucieczki się rwali.
Lecz widok ścigających Szwedów i spadających na nich górali do reszty orszak królewski zdumił i osłupił. W oczach króla i towarzyszących mu panów i żołnierzy zarąbano rajtarów i piechotników szwedzkich. Gdy się zaś śmielsi z orszaku wraz z królem naprzód na to widowisko końmi poparli, ujrzeli chłopów bijących w kupę Szwedów poprostu jako praczki kijaniami w kupę bielizny mokrej walą.
— In nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti. Amen! — zawołał król.
— Co to jest!?
I patrzał na rzeź zachwyconym wzrokiem. Jego to pogromców gromiono. Kto pardon wołał, nie darowano zdrowiem. W okrutnej zapamiętałości puszczeni na to górale kosili Szwedów, aż nuncjusz papieski oczy zakrył, a biskup krakowski wołać począł: Dosyć! Dosyć! Stójcie, chrześcijanie!
Ale dopóki ostatni stojący nie padł, ranny dobity nie został, straszna młoćba toporów nie ustawała; szalała dzicz o krwi bezlitosnej.
Król ujrzał przed sobą zagrodzoną drogę — ale trupami.
— Ludzie! Ktoście wy!? — zawołał.
— Górale! — odpowiedziały zdyszane, ochrypłe głosy.
— Skąd? Kto was nawiódł?
— Janosik Nędza Litmanowski z Polan!
— Dawaj go sam! — krzyknął król.
A biskup Gębicki zawołał:
— Chłopi! Król przed wami stoi!
Naówczas poczęli górale odkrywać głowy z czap wełnianych, kołpaków baranich i kapeluszy sukiennych, które się od tłuszczu zakrzepłego nieświadomemu oku jako skórzane wydawały. Wielu w uniesieniu przypadło do rąk i butów królewskich.
— Gdzież wasz wódz? Gdzież ów Janosik? — pytał Jan Kazimierz.
Wystąpił Nędza naprzód. Cały krwawy, od czapy po kerpce; z czerwonej ciupagi po toporzysku krew mu ciekła.
— Aleś to widzę z jatki przyszedł, rzeźniku! — zawołał wesoło król, jako był prędko skory do śmiechów.
Janosik czapką króla pozdrowił, nazad ją na głowę wdział, wsparł się na ciupadze i ręką w bok i rzekł:
— Jedźcie, panie królu, na gazdowstwo wase!
— Człeku! Czapę ze łba! Do króla mówisz! — krzyknął biskup krakowski.
A któryś ze szlachty z orszaku wzburzonym głosem wrzasnął:
— Na kolana! Cham!
Z piorunami gniewu w oczach zwrócił się Jan Kazimierz za siebie, ale nim usta otworzyć zdołał, pogardliwie, a wyniośle Janosik odpowiedział:
— My oba do sie i w capkak mozemy radzić, bo my na przodku. A klękać to mie jyno przed Pane Boge ucyli w kościele.
Nie śmiał się nikt nic ozwać na gniew królewski, na twarzy Janowi Kazimierzowi widny, ksiądz biskup Gębicki zaś, aby zło zażegnać, rzekł:
— Nim w Krakowie na Wawelu „Te Deum“ zaśpiewamy, tu „Ciebie Panie chwalimy“ zaśpiewajmy, a wy, chłopi, ziemskiemu swemu panu drogę przez trupy szwedzkie rozgrodźcie!
Wzięli się chłopi do roboty, Jan Kazimierz zaś Janosika pytał:
— Jakiej nagrody chcesz?
Janosik myślał chwilę, snać namyślał się, potem rzekł:
— Wytnijcie, królu, tego, co mi klękać przed wami kazował, w pysk.
— Może i to być! — zawołał wybuchając nieopatrznym śmiechem król. — A więcej czego chcesz?
— Nic — odpowiedział Janosik. — Ja wam pomóg, jak gazda gaździe. Wracajcie sie na gazdowstwo swoje.
Śmiał się król.
— Jakby ci trza było, Janosiku, z Krakowa z chorągwiami pancernemi pod Tatry przyjadę!
— Mnie hań nietrza bedzie. Ja se wse rade dam sam.
— Szpetnie nam przymówił — zwrócił się król do orszaku. — No, Janosiku, czem mogę, to ci dziękuję, w podróży!
I kiesę złota z za pasa wyciągnąwszy, pod nogi Janosikowi rzucił. Za przykładem tym poszli biskupi, panowie i szlachta, towarzysząca królowi. Złoto potoczyło się na śnieg.
— Biercie, hłopcy, jak wam wola — ozwał się Janosik do górali, którym na widok sakiewek dusze i ręce trząść się poczęły, a którzy i Szwedów na gwałt obdzierali — a wy, panie królu, przymcie zaś ode mnie to!
I ciupagę swoją krwawą ku królowi wyciągnął.
— Bierz! — zawołał Jan Kazimierz na rękodajnego, który siedział na koniu w podle. — Bierz! Bo oto przez chłopską siekierę do królestwa mego wracam!
I ruszywszy koniem ku Janosikowi, za głowę go uścisnął i przez torowaną pomiędzy trupy rajtarskie drogę konia naprzód pchnął, a za nim posunął się orszak z głośnem śpiewaniem pieśni „Ciebie Panie chwalimy“, którą i pobliżej kościołów mieszkający chłopi za biskupami i rycerzami śpiewali, otoczywszy orszak, aby go w razie ponownej napaści bronić i osłonić.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.