Jan III Sobieski Król Polski czyli Ślepa Niewolnica z Sziras/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Jan III Sobieski Król Polski czyli Ślepa Niewolnica z Sziras
Podtytuł Romans Historyczny
Rozdział 109. Wierny do zgonu
Wydawca A. Paryski
Data wyd. 1919
Miejsce wyd. Toledo
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Johann Sobieski, der große Polenkönig und Befreier Wiens oder Das blinde Sklavenmädchen von Schiras
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

109.
Wierny do zgonu.

Gdy czerwony Sarafan i Iszym Beli weszli do tajemnego przejścia pod klasztorem Kapucynów, zrobiło się ciemno za nimi.
Braciszek klasztorny zaniknął żelazne drzwi.
Znajdowali się wciemnem jak grób podziemiu.
Czerwony Sarafan szedł naprzód.
— Gdy przyjdziemy do końca podziemia, — rzekł idący za nim przyboczny Sobieskiego, — to musimy być ostrożni Sarafanie! Jeżeli wyjście zasypane, musimy starać się zrobić sobie przejście. Jeżeli otwarte, to nikt nie powinien widzieć nas wychodzących.
Czerwony Sarafan nic nie odpowiedział.
— Tam są Tatarzy, a oni nic mi nie zrobią, — mówił dalej Iszym Beli, — i tobie także nic, bo cię już znają.
— Stój! co to jest? — zapytał czerwony Sarafan, stając nagle, ponieważ napotkał jakąś przeszkodę.
Iszym Beli zbliżył się ostrożnie, aby obmacać tę przeszkodę.
— To są kości, — rzekł, — to szkielet jakiegoś zwierzęcia, które się dostało do podziemia i nie mogło stąd wyjść. Robaki zjadły mięso, kości tylko pozostały. Naprzód Sarafanie, trzeba przejść przez to.
Idącym dalej towarzyszył szmer i pisk szczurów, myszy i innych zwierząt które tu od dziesiątków lat gospodarowały bez przeszkody, a teraz uciekały przed niezwykłymi gośćmi.
Ani czerwonego Sarafana, ani Tatara nie zatrzymało to wcale.
Ściany i dno podziemia były wilgotne i ślizkie i powietrze ciężkie i cuchnące zgnilizną.
Po dość długiej wędrówce, Sarafan idący naprzód, natrafił na ziemię i kamienie i pomacawszy rękami, przekonał się, że w tem miejscu był już koniec podziemnego przechodu.
— Nim przybyliśmy do tego miejsca, — rzekł Tatar, — zauważyłem jakąś dziurę, czy boczne przejście. Zobaczmy dokąd ono prowadzi.
Zawrócili. Czerwony Sarafan zgodził się na propozycyę i poszedł za nim Rzeczywiście niedaleko od ujścia podziemia znajdował się boczny, węższy jeszcze korytarz, do którego weszli obydwaj. Przejście to było widocznie później zbudowane, niż główne.
Szli może godzinę, czołgając się prawie, nareszcie Tatar nogą uderzył o stopień.
Pomacał rękami koło siebie i przekonał się, że były tam schody, prowadzące na górę. Był to koniec podziemia, ale nie było widać najmniejszego promyka światła. Wkrótce jednak zauważył Iszym Beli, wszedłszy na schody i macając rękami, że znajdowała się tam klapa, jak się zdawało, żelazna. Bez wahania popchnął tę klapę ku górze, aby ją podnieść, ale trzymała się dobrze i nie poruszyła wcale.
Tatar przywołał na pomoc czerwonego Sarafana i wspólnym wysileniom obu, udało się wreszcie poruszyć klapę. Wtedy spadły na nich kawałki ziemi, mchem porosłej i ukazało się słabe światło dzienne. Nareszcie zdołali tak oddalić czworokątną klapę, że wydostali się na ziemię.
Gdy wyszli z podziemia przekonali się że już był wieczór i że dokoła znajdowały się drzewa.
Otwór, prowadzący do podziemia był zupełnie przykryty żelazną klapą i przysypany ziemią, na której z biegiem czasu mech porósł.
Dwaj towarzysze, których ledwie nie zadusiło niezdrowe powietrze podziemia, wdychali chciwie świeże i zakryli ostrożnie klapę i ziemią otwór, tak, że kto nie wiedział o przejściu podziemnem, nie mógł zauważyć wyjścia.
Zaledwie Tatar i Sarafan ukończyli tę czynność, gdy usłyszeli w pobliżu głosy.
Iszym Beli natężył słuch. Byli to Tatarzy zbliżający się do drzew. W całej tej okolicy pełno było Tatarów.
Czerwony Sarafan widział, że Iszym Beli zerwał się.
Głosy zbliżały się coraz bardziej i wkrótce ukazało się między drzewami kilku ludzi.
Pomimo zmierzchu spostrzegli oni Iszyma Beli, wskazali nań ze zdziwienia.
Czerwony Sarafan nie miał ochoty pokazywać się Tatarom, pragnął bowiem sam się wydostać i spełnić zlecenie Sassy, na przypadek gdyby Tatarzy zatrzymali Iszyma Beli.
Wdrapał się szybko na drzewo, tak że go nie spostrzegli Tatarzy, którzy otoczyli Iszyma Beli.
— Jestem jeden z waszych! — zawołał Iszym Beli po tatarsku.
Zdziwienie Tatarów powiększyło się jeszcze, ponieważ go nie znali, ale mowa, odzież i rysy twarzy Iszyma Beli świadczyły, że mówił prawdę.
— Jeżeliś nasz, to pójdzies z nami, — rzekł jeden z Tatarów.
— Skąd się tu wziąłeś? — zapyta? drugi.
— Jak się nazywasz? — badał go trzeci.
— Pozwólcie mi wypocząć i dajcie mi co jeść, bracia, — rzekł Iszym Beli, licząc na to, że przy pierwszej sposobności ucieknie od swych ziomków i uda się dalej, — zabłądziłem i umieram z głodu. Wszystko wam powiem potem.
— Musi pójść z nami! Jest w tem coś podejrzanego! — zauważył jeden z Tatarów.
Inny dał mu chleba i sera, które Iszym Beli spożył chciwie, oglądając się ukradkiem za czerwonym Sarafanem, lecz nie spostrzegł go nigdzie.
— Chodź teraz z nami! — naglili go Tatarzy, — cóżbyś tu robił dłużej, co? Musiałeś się puścić na pojedynkę, ażeby coś gdzie zrabować?
Dość wam na tem, żem Tatar tak jak wy! Nie zatrzymujcie mnie! — odpowiedział Iszym Beli.
Tatarzy jednak nie chcieli o tem słyszeć.
— Musisz iść z nami do naszego wodza Amera, — rzekli.
Iszym Beli widząc, że opór na nic się nie przyda, uległ, zawsze licząc na okazyę ucieczki.
— Dobrze, bracia, pójdę z wami do Amera, — odpowiedział.
Przezorni i chytrzy Tatarzy wzięli go pomiędzy siebie. Posądzali go, że na leżał, do innej hordy i na własną rękę rabował, a to nie podobało im się, gdyż byli chciwi.
Iszym Beli raz jeszcze z ukosa obejrzał się za czerwonym Sarafanem, ale nie dostrzegł go i poszedł z Tatarami.
Gdy doszli na skraj lasu, Iszym Beli spostrzegł pomimo ciemności wieczornej zwaliska wioski i dokoła nich obozowisko Tatarów, którzy od tej strony uzupełniali obsaczenie Wiednia.
— Przeklęci! — szepnął w duchu, widząc, że ucieczka nie będzie łatwą.
— Chodź z nami, tam jest Amer, nasz dowódca, — rzekli Tatarzy, wskazując ku zwaliskom.
Zdawało się Iszymowi Beli, że już gdzieś słyszał to nazwisko. Pocieszał się jednak myślą, że Amer poznawszy w nim Tatara, nic mu nie będzie mógł zrobić.
Tatarzy zaprowadzili jeńca do zwalisk jednego domu, na których Amer siedział zamyślony.
Zobaczywszy swych ludzi, Amer za pytał:
— Kogóż to prowadzicie? Tatarzy zaczęli mówić jeden przez drugiego, tak że wódz niewiele mógł zrozumieć.
Zeszedł on ze zwalisk i przystąpił do Iszyma Beli.
— Znaleźliśmy go w lesie! — mówili Tatarzy.
— Jak się nazywasz? jesteś jednym z naszych, — pytał Amer.
Iszym Beli uśmiechnął się.
— Twoi ludzie poszaleli, dowódco, — odpowiedział, — przyprowadzają ci Tatara jako jeńca!
Amer przystąpił do Iszyma Beli i spojrzał mu w oczy.
— Znam cię! — rzekł, — widziałem cię już raz. Ale nie należysz do mojej drużyny. Powiedz, jak się nazywasz!
— Nazywam się Iszym Beli, dowódco.
— Iszym Beli? Tak, teraz cię poznaję! Dostałeś się w ręce nieprzyjaciół Polaków! — odpowiedział Amer. — Sobieski wziął cię do siebie i jesteś jego przybocznym Tatarem! Jakże się tu dostałeś? Wydajesz się szpiegiem, który nadużywa swej odzieży i rodu, ażeby nas zdradzać Polakom i innym nieprzyjaciołom!
Otaczający Tatarzy trącali się i wskazywali na Iszyma Beli, mówiąc do siebie:
— Widzicie? Złapaliśmy nielada ptaszka!
— Jesteś Tatarem i trzymasz z Sobieskim? — mówił Amer dalej, — to cię podaje w podejrzenie. Zginiesz, jeżeli tego podejrzenia nie obalisz.
Iszym Beli patrzył ponuro przed siebie i milczał. Widział, że niebezpieczeństwo rosło.
— Dobrze, że nie próbujesz zaprzeczać! — rzekł Amer, — powiedz, jak się tutaj dostałeś? Czy przejęła cię skrucha i przywiązanie do twojego narodu? Jeżeli tak, to przyjmiemy cię do siebie, ale tylko w takim razie! Jeżeli trzymasz z Sobieskim i nieprzyjaciółmi naszymi, to będziemy cię urażali za szpiega i musisz umrzeć!
Ciężka alternatywa stanęła przed Iszymem Beli. Miał wyprzysiądz się, zdradzić Sobieskiego, pana, którego ko chał, i przejść do jego nieprzyjaciół, lub zginąć!
— Milczysz?... To cię podaje w jeszcze większe podejrzenie, Iszymie Beli, — mówił dowódca dalej, — jeżeli nie możesz lub nie chcesz odwrócić od siebie podejrzenia, to los twój jest zdecydowany! Będziemy musieli postąpić z tobą jak z odstępcą, ze zbiegiem, który przybył do nas dla szpiegowania i został przez nas schwytany.
Głuchy szmer otaczających Tatarów, których liczba zwiększała się ciągle, świadczył, że słowa dowódcy oburzały ich przeciwko Iszymowi Beli i że byli gotowi uznać go za nieprzyjaciela.
— Zdecyduj się, — rzekł Amer, — wszystko jest w twoich rękach, wszystko zależy od twojego oświadczenia! Jeżeli chcesz wyprzysiądz się swego pana i zostać przy nas, to ocalisz życie i wolność.
Wszyscy czekali na odpowiedź Iszyma Beli, on jednak milczał ciągle.
— Zdecyduj się! Cierpliwość moja wyczerpana, — rzekł Amer, — milczenie twoje potępia cię!
— Czegóż żądasz odemnie, dowódco? — zapytał Iszym Beli.
— Przysięgi, że nie będziesz trzymał z Sobieskim i wrogami naszymi, lecz z nami, — odrzekł Amer, — pytanie jest proste i jasne: czy chcesz się wyrzec Sobieskiego?
— Nie mogę, dowódco! — odpowiedział Iszym Beli.
Słowa te wywołały gniew i niechęć otaczających, którzy groźnie podnieśli pięści.
— Pamiętaj, że śmierć twoja pewna, jeżeli się nas wyrzeczesz, — przestrzegał go dowódca.
— Nie wiesz co się stało, dowódco, — rzekł Iszym Beli do Amera, — gdym raniony śmiertelnie leżał na polu bitwy, nadszedł Sobieski i znalazł mnie. Nie kazał mnie dobić, lecz wziął z innymi do niewoli. Był dla mnie dobrym panem, darował mi życie, zatrzymał mnie przy sobie i świadczył mi dobrodziejstwa.
— To znaczy, że do niego bardziej jesteś przywiązany niż do nas, — odpowiedział Amer, — to znaczy, że wypierasz się nas i chcesz przy nim pozostać!
— Nie mogę inaczej postąpić, dowódco!
— Więc jesteś szpiegiem i zasłużyłeś na śmierć!
— Nie lękam się śmierci, dowódco! Nie mogę zdradzić i wyprzysiądz się mojego króla i pana!
Głośny krzyk otaczający Tatarów i groźne ich miny świadczyły, jakie wrażenie wywołały te słowa.
Iszym Beli stał spokojnie i z zimną krwią. Na twarzy jego nie można było wyczytać trwogi.
Pomyśl co czynisz! Porzucasz swój naród dla cudzoziemca, który jest jego wrogiem! — przestrzegał go dowódca, — powtarzam, że nie mogę ci darować życia, jeżeli chcesz być nadal zdrajcą naszej sprawy!
— Zabić go! Śmierć mu! To szpieg! wołali Tatarzy.
— Jeszcze czas, Iszymie Beli, — mówił Amer dalej, — żal mi ciebie! Jesteś zaślepiony! Obejrzyj się, jesteś pomiędzy braćmi. Rzeknij słowo, a znowu będziesz naszym. Czyż chcesz być niewolnikiem cudzoziemca, naszego wroga? Zastanów się! Pozostań przy nas, porzuć naszych wrogów!
— Zabijcie mnie... nie uczynię tego! — zawołał Iszym Beli.
Słowa te wywołały wybuch hamowanej dotychczas wściekłości Tatarów.
Niepodobna już było poskromić ich gniewu. Nawet dowódca Amer nie mógłby ocalić bezbronnego.
Iszym Beli sam ściągnął na siebie katastrofę. Mógłby był pozornie ustąpić, uledz, a następnie skorzystać ze sposobności do ucieczki. Wzgardził jednak taką obłudą Tatar; który przyjął wiarę chrześciańską i od Sobieskiego nauczył się mówić zawsze odważnie prawdę.
Wierny do zgonu! To jego hasło stało się drugą naturą Iszyma Beli. Musiał wytrwać przy niem, chociaż miał śmierć przed oczyma.
Wierny do zgonu! Trzymał się tego biedny Tatar i nie odstąpił, chociaż myśl pobytu pomiędzy rodakami była dla niego ponętną.
Wierny do zgonu! To hasło dawało słudze Sobieskiego pewne namaszczenie, czyniło go rodzajem męczennika i świadczyło o szlachetnym wpływie, jaki wiara chrześciańska i bohaterska wzór króla wywarły na jego umysł.
Rozwścieczeni Tatarzy rzucili się na Iszyma Beli, który czekał na nich spokojnie i tylko pierwszych odtrącił.
Dzika, szalona wrzawa powstała pod osłoną nocy w zwaliskach wioski, zburzonej przez Tatarów.
Jak dzikie bestye rzucili się oni na odstępcę. Broń połyskiwała w powietrzu, kamienie spadały na skazanego.
Iszymie Beli, jeszcze czas! odwołaj! — wołał dowódca.
Iszym Beli jednakże nie odwołał.
Kamienie ugodziły go w głowę.
Upadł. Był zgubiony. Leżał obumarły na ziemi. Tatarzy ukamienowali go.
Amer stał i patrzył na egzekucyę.
Wkrótce ciało Iszyma Beli stało się bezkształtną masą.
Śmiertelna walka nie trwała długo.
Wierny do zgonu! Te słowa były ostatnią jego myślą.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: George Füllborn.