Jan III Sobieski Król Polski czyli Ślepa Niewolnica z Sziras/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Jan III Sobieski Król Polski czyli Ślepa Niewolnica z Sziras
Podtytuł Romans Historyczny
Rozdział 110. Oblegający
Wydawca A. Paryski
Data wyd. 1919
Miejsce wyd. Toledo
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Johann Sobieski, der große Polenkönig und Befreier Wiens oder Das blinde Sklavenmädchen von Schiras
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

110.
Oblegający.

Jak świadczą dziejopisarze, Turcy otoczyli Wiedeń tak rozległemi, silnemi i doskonale zbudowanemi podkopami, że ich zarozumiała pewność, iż zwyciężą i posiędą miasto, była łatwą do pojęcia.
Wielka liczba armat, niezwykła na owe czasy, jeszcze bardziej powiększała ich siłę, a opór ciężko nawiedzonych mieszkańców przeciw takiej potędze, daje najwymowniejsze świadectwo ich bohaterstwa.
Turcy pod Wiedniem tak się urządzili, że w każdym razie musieliby w końcu zmusić miasto do poddania się. Gdyby się im nie powiodło zdobyć stolicy szturmem, to z biegiem czasu wycieczki przedsiębrane nocą musiałyby doprowadzić ich do celu, a gdyby i te ciągle odpierać zdołano, to głód, straszliwy przymierzeniec oblegających, byłby dokonał dzieła i złamał bohaterstwo małej, walecznej garstki obrońców oblężonej stolicy. Któż bowiem zdołałby wytrzymać oblężenie w głodzie i nędzy.
Wprawdzie na wezwanie cesarza, elektorowie saski i bawarski wyruszyli ze swemi wojskami, ażeby połączyć się z Polakami i księciem lotaryngskim, byli oni jednakże zbyt daleko, ażeby mogli zapobiedz okropnej nędzy i przerażeniu, które rozgościły się w murach oblężonego grodu.
Z każdym dniem wyrastała nędza, wiedzieli o tem oblegający, którzy tak szczelnie obsaczyli miasto, że żadna komunikacya ze światem nie była możebną. Kule oblegających trafiały często w gmachy wiedeńskie lub uszkadzały mury, zaś kule oblężonych nie mogły oblegającym, umieszczonym w zręcznie i mocno zbudowanych warowniach wyrządzić dotkliwej szkody, a jeśli która z kul uszkodziła ich obwarowania, to w nocy naprawiali oni uszkodzenie, ponieważ rozporządzali tysiącami rąk, zawsze gotowych do pracy.
Cudem też było rzeczywiście, że Wiedeń opierał się jeszcze szturmom i kanonadzie i gdyby nie niezrównane bohaterstwo małej garstki obrońców, Turcy już oddawma zwycięzko byliby wkroczyli do miasta.
Podczas gdy w mieście z każdą chwilą powiększała się nędza, oblegający byli zmuszeni w odległych okolic ściągać żywność dla sw7oich niezliczonych wojsk i okolica Wiednia zamieniła się powoli w pustynię, ponieważ mieszkańcy uciekli a spichlerze i stodoły wypróżnili łupieżcy. Wyciągali oni ręce coraz dalej, potrzebując wyżywić ogromne swe hordy.
Wkrótce i oblegającym zaczęło brakować żywności, dowódcy zatem nalegali, aby przyspieszyć szturm stanowczy.
Pewnej dosyć ciemnej nocy, placówka turecka ujęła dwóch ludzi przebranych za wieśniaków.
W namiocie wielkiego wezyra paliło się jeszcze światło, gdy basza, który tej nocy miał służbę, otrzymał wiadomość o tym wypadku i kazał zaraz przyprowadzić do siebie obu ujętych.
Ludzie ci zapewniali uroczyście, że nie mieli żadnych złych zamiarów, pragnęli tylko uciec, dodając, że pochodzą ze zburzonej wioski, nie puszczono ich jednakże, lecz przywiązano sznurami do kół armatnich, ażeby oczekiwali wyroku.
Okrucieństwo i zuchwalstwo oblegających dosięgło szczytu. Nie uważali nawet za potrzebne wytaczać śledztwa i rozróżniać winnych, od niewinnych. Nieszczęśliwi, którzy wpadli w ich ręce, byli zgubieni.
Kara Mustafa znajdował się właśnie w towarzystwie Allaraby i Jagiellony w swoim namiocie, paląc fajkę i pijąc kawę, gdy przybył do niego basza, ażeby mu oznajmić ujęcie dwóch nmiemanych chłopców.
— Rozkaż ich przyprowadzić, — radziła Jagiellona wielkiemu wezyrowi, — chcę się z nimi rozmówić.
Basza rozkazał przyprowadzić tych dwóch ludzi.
Wkrótce potem wprowadzono dwóch drżących z przestrachu chłopów do wspaniałego namiotu, w którym Kara Mustafa i Jagiellona spoczywali na wspaniałych sofach, a indyjski kapłan, niby domowy strażnik, stał w głębi.
Dwaj bracia byli biedzi i wycieńczeni niedostatkiem.
Padli oni na kolana, załamali ręce i błagali o życie.
Wielki wezyr nie rozumiał ich mowy, ale z ich min i ruchów mógł łatwo domyśleć się, czego chcieli.
Jagiellona zwróciła się do nich.
— Mówicie, że jesteście z tej wioski, — zapytała, — dlaczegóż zbliżaliście się do placówki?
— Patrol nas schwycił, gdyśmy chcieli uciekać, — rzekł jeden z wieśniaków, — i doprowadził do placówki. Ulituj się pani i daruj nam życie! Straciliśmy wszystko, nie mamy już nic. Nasze żony i dzieci porwane albo zabite! Chcemy się ztąd oddalić!
— Zdaje mi się, że oni albo wyszli a miasta albo chcieli się tam dostać, — zaopiniował wielki wezyr, — czy ich kazałeś zrewidować, baszo?
— Nie mieli przy sobie nic, panie, ani żywności, ani pieniędzy, — odpowiedział zapytany.
— Ulitujcie się! — zawołali klęczący wieśniacy, — ulitujcie się nad biednymi! Puśćcie nas! Nic wam nie zrobiliśmy!
— Ale podaliście się w podejrzenie, pamiętajcie o tem, — rzekła Jagiellona, — kto wpadnie w ręce warty, tego się nie oszczędza! Śmierć wasza pewna! Czytam wyrok w oczach wielkiego wezyra!
— Więc wstaw się za nami, pani, skoro nie jesteś Turczynką i znasz nasz język! — błagali wieśniacy.
— Cóżeś postanowił, wielki i potężny baszo? — zapytała Jagiellona wielkiego wezyra.
— Cóż powiada kapłan? — spytał Kara Mustafa patrzącego ponuro Allaraby.
— Należy dać oblężonym odstraszający przykład! — odrzekł kapłan indyjski takim tonem, jak gdyby już posiadał najwyższą władzę, — trzeba oblężonych przestraszyć, ażeby zaniechali oporu i wiedzieli co ich czeka, jeżeli nie poddadzą się dłużej! Każ zabić tych chłopów i głowy ich na tykach zanieść przed miasto!
— Kapłan ma słuszność! — potwierdził wielki wezyr.
I zwróciwszy się do baszy, rzekł:
— Czyń co słyszałeś! Chcę im pokazać, że nie znam łaski, że każdego, kto chce wyjść z miasta lub chce się dostać do niego, czeka niechybnie wyrok śmierci!
Dwaj wieśniacy nie zrozumieli tych słów, ale patrząc na ponurą twarz kapłana, odgadli co ich czekało.
Basza wyprowadził ich z sali.
— Poznają mnie te psy chrześciańskie! — zawołał zarozumiale Kara Mustafa, pochwalam twe słowa, kapłanie! Wyrok twój był mądry! Jutro sam się przekonam, czy basza wykonał mój rozkaz i czy oblężeni mogą widzieć z miasta skazanych. To ci jednak przysięgam na brodę Proroka, że w tem chrześciańskiem mieście kamień na kamieniu nie pozostanie, nikomu pardon nie będzie dany, skoro poważa się stawiać mi opór tak długo. Mężczyźni, których zastaniemy przy życiu, będą wymordowani, kobiety i dziewczęta weźmiemy do niewoli, a tam na szczycie wieży, gdzie stoi krzyż, zajaśnieje półksiężyc i obwieszczać będzie światu, że Kara Mustafa ze zwycięzkiemi swemi wojskami zdobył i zburzył wielkie miasto chrześcian!
— Tak, zwyciężysz, musisz zwyciężyć, wielki i potężny baszo, — rzekła Jagiellona, — cóż zdoła począć nędzna garstka twych nieprzyjaciół przeciwko tobie? Wkrótce dopniesz celu!
— Co mówisz na to kapłanie? Czyś pytał gwiazd? — zagadnął Kara Mustafa.
— W gwiazdach jest zapisane, że gdy głowę Sobieskiego będziesz miał w swym namiocie, to droga do najwyższych dostojeństw będzie dla ciebie otwarta! — odpowiedział Allaraba.
Ilekroć o mnie chodzi, zawsze słyszę imię króla polskiego, — rzekł wielki wezyr, — czemuż mi nie wymienisz innych nieprzyjaciół?
— Gdy będziesz miał głowę Sobieskiego w swoim namiocie, — powtórzył złowrogi wróżbista — wtedy nieprzyjaciele twoi będą pokonani i wstąpisz na tron Kalifów.
— A no przyjdzie on tutaj, ten król polski z swą drobną garstką. Dotrzymałaś słowa, księżno, szpiedzy donoszą mi, że Litwini i inne wojska pozostały, i że Sobieski czekał na nich napróżno.
— Przynieśli oni i mnie także wiadomość od kanclerza Paca, — rzekła Jagiellona, — hetman polny Pac, który wiernie trzyma z nami, przypłacił śmiercią chęć pozbycia się Sobieskiego.
— Michał Pac nie żyje? — zapytał wielki wezyr.
— Nie żyje, potężny i wielki baszo, a kanclerz wyjechał za granicę.
— Lęka się również zginąć! Któż zabił hetmana polnego Paca, mojego sprzymierzeńca?
— Nikt tego nie wie dokładnie, — odpowiedziała Jagiellona, — kanclerz Pac kazał mi donieść, że jakiś człowiek, którego nie mógł poznać, podpatrzył hetmana polnego, zabił go, a sam uszedł, tak, że niepodobna go było dogonić.
— Kto był sprawcą, kapłanie? — zapytał Kara Mustafa Allaraby.
— Nie kto inny, jak owo złowrogie widmo wojny, które wszyscy znają i nazywają czerwonym Sarafanem, — odpowiedział kapłan.
Jagiellona drgnęła.
Sądzisz, kapłanie, że ten Sarafan, pojawiający się wszędzie nagle jak burza, czyn ten popełnił? — zapytała.
— Nikt inny tylko on! Pokaże się on i tutaj, bo pojawia się wszędzie, a wtedy, wielki i potężny baszo, twoi wojownicy ujmą go i przyprowadzą do ciebie.
— Pragnąłbym go zobaczyć i przekonać się, czy to duch czy nie, — oświadczył wielki wezyr.
Wkrótce potem Jagiellona i Allaraba powrócili do swych namiotów.
Nazajutrz rano wielki wezyr rozkazał, aby mu przyprowadzono konia i kazał do siebie zawołać baszy.
— Czy uczyniłeś co ci kazałem? — zapytał.
— Tak panie, wola twoja spełniona! Tam w oddaleniu stoją, dwa słupy, widzialne dobrze, z wałów, murów i wież miasta.
Kara Mustafa dosiadł konia. Basza i inni oficerowie towarzyszyli mu.
Pojechali ku fortyfikacyom.
Wkrótce spostrzegli na polu pomiędzy forpocztami a miastem dwa wysokie słupy. Na szczycie ich zatknięto ciała dwóch zamordowanych wieśniaków.
Straszny to był widok, stawiający przed oczy oblężonym niesłychane okrucieństwo oblegających.
Kara Mustafa, szatan w ludzkiej postaci, nieświadome narzędzie Allaraby, patrzył z zadowoleniem na umęczonych.
A oblężeni, którzy z wież patrzyli na to świadectwo tureckiego barbarzyństwa, ponowili przysięgę, że raczej zginą, walcząc na wałach i murach, niżby mieli wpaść w ręce tych potworów, prowadzących wojnę nie jak ludzie, ale jak dzikie, nienasycone krwią bestye.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: George Füllborn.