Przejdź do zawartości

Jack/Część pierwsza/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Jack
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Jack
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
Życie nie jest romansem.

Pewnej niedzieli z rana, w jakiś czas po przybyciu pociągu, przychodzącego o godzinie dziesiątej, który przywiózł Labassindra i wrzaskliwy ładunek Chybionych, Jack, czatując na wiewiórkę około sławnej pułapki, usłyszał, że matka go woła.
Głosy wychodziły z gabinetu poety, z tej uroczystej pracowni, z której spadał gniew, próżniacze spostrzeżenia i złowroga czujność nieprzyjaciela. Czy ostrzeżony tonem matki, czy też delikatnością nerwów, jaką niektóre istoty posiadają, malec powiedział sobie: „A więc dziś....” i drżąc, pobiegł na schody.
Od dziesięciu miesięcy nie był w tej świątyni; odbyło się tam wiele zmian. Majestat tego miejsca wydał mu się mniej uroczystym. Wypłowiałe od słońca i fajczanego dymu obicie, algierski, podarty dywan, popękany dębowy stół, ochlapany kałamarz, popsute pióra — wszystko wskazywało, że zbijanie bąków i dysputy wprowadziły tu całą pospolitość knajpy.
Jedna tylko katedra Henryka II królowała wśród szczątków z niewzruszoną powagą. Na niej to zasiadł Argenton dla przyjęcia dziecka. Labassindre i doktór Hirsch stali przy jego boku, jak asesorowie sądu, cotygodniowi zaś goście, synowiec Berzeliusza i jeszcze dwie lub trzy siwe brody rozłożyły się na kanapie w obłokach dymu.
Jack jednem mgnieniem oka objął to wszystko — trybunał, sędziego, świadków i swoją matkę, stojącą przy otwartem oknie, która zdawała się być zapatrzoną w dal wsi, jak gdyby oderwać chciała uwagę i odpowiedzialność od tego, co się stać miało.
— Chodź no tu, niewieściuchu — rzekł poeta, któremu stara dębowa katedra nasuwała chęć staroświeckiego wyrażania się.
Głos jego w tych intonacyach zachowywał taką twardość dźwięku, taką sztywność formy, iż można było pomyśleć, że to fotel Henryka II mówi:
— Ja tobie chłopcze nieraz mówiłem, że życie nie jest romansem. Mogłeś o tem przekonać się, widząc, ile cierpiałem, jak mężnie walczyłem w pierwszym szeregu na bojowisku literatury, nie szczędząc nigdy ani czasu, ani sił, nie kiedy zmęczony, lecz nigdy niezwyciężony jak uparcie pasowałem się z przeciwnościami za dobrą sprawę. Teraz kolej na ciebie, abyś wszedł w szranki. Stałeś się już człowiekiem.
Biedny malec miał dopiero dwanaście lat.
— Stałeś się człowiekiem. Musisz nas teraz przekonać, że stałeś się nim nie tylko wiekiem i wzrostem, ale i sercem. Pozwoliłem ci rok przeszło w swobodzie natury rozwijać się, puszczać wodze muskułom i rozumowi. Zarzucano mi, że się tobą nie zajmuję. Ach! rutyna..... Przeciwnie, czuwałem nad tobą, uczyłem cię, nie spuszczałem z oka ani na chwilę. Dzięki tej długiej i drobiazgowej pracy, nadewszystko dzięki tej nieomylnej metodzie, spostrzegawczej, której posiadaniem się szczycę, doszedłem do tego, że cię poznałem. Widziałem, jakie masz popędy, zdolności, temperament. Zrozumiałem, co byłoby dla ciebie najlepszem, a przedstawiwszy moje spostrzeżenia twojej matce, działałem.
Na tem miejscu swojego kazania Argenton stanął, ażeby przyjąć powinszowania Labassindra i doktora Hirscha; co do synowca Berzeliusza i innych, ci spokojnie zatopieni byli w swoich długich fajkach, kiwali tylko głowami jak małpy i powtarzali poczciwie:
— Tak, tak, dobrze.
Zmięszany Jack starał się coś uchwycić z tej niezrozumiałej gadaniny, która gdzieś z wysoka przechodziła po nad jego głową, jak chmura napełniona błyskawicami. Pytał sam siebie: Co to na mnie spada?
Karolina ciągle wyglądała przez okno, i zasłoniwszy ręką oczy, śledziła coś w oddaleniu wsi.
— Do rzeczy — rzekł nagle poeta, poprawiwszy się na katedrze i przybrawszy głos surowy, który świsnął przed dzieckiem jak szpicruta. Z listu, który usłyszysz, więcej się dowiesz, niż ze wszystkich objaśnień. Zacznij Labassindre.

Poważny, niby członek rady wojennej, śpiewak, wyjął z kieszeni grubo złożony i zapięczętowany list, jak gdyby pochodził od wieśniaka lub rekruta i ryknąwszy kilkakrotnie, zaczął czytać:
Fabryka odlewów w Indret (Dolna-Loira)

„Kochany bracie, według tego, jak ci pisałem w ostatnim liście, rozmawiałem z dyrektorem o młodzieńcu twojego przyjaciela, a lubo ów chłopiec jest jeszcze bardzo młody i nie posiada warunków wymaganych od uczniów, dyrektor pozwolił mi przyjąć go za takiego ucznia. Będzie miał mieszkanie i jedzenie u nas, a przyrzekam ci, że zrobię z niego w cztery lata dobrego rzemieślnika. U nas wszyscy zdrowi. Żona moja i Zenajda kłaniają ci się, Nantais także i ja i również

Roudic,
Naczelnik warsztatów.”

— Słyszysz Jack — rzekł Argenton z rozpalonym wzrokiem, z wyciągniętemi rękami — za cztery lata będziesz dobrym rzemieślnikiem, będziesz tem, co jest najpiękniejszego, najdumniejszego na tej ziemi niewoli. Za cztery lata będziesz świętą rzeczą, zowiącą się: dobry rzemieślnik.
Jack dobrze słyszał: „dobry rzemieślnik”. Tylko nie rozumiał dobrze i przypominał sobie.
W Paryżu widywał czasami rzemieślników. Mieszkało ich kilku na uliczce Dwunastu-Domów, około gimnazyum była fabryka, z której o szóstej godzinie wychodziła gromada ludzi w bluzach, zawalanych oliwą, z czarnemi, grubemi, nieforemnemi od pracy rękami.
Myśl, że i on będzie nosił bluzę, naprzód go uderzyła. Przypomniał sobie, z jakim pogardliwym tonem mówiła kiedyś matka: to są rzemieślnicy, ludzie w bluzach; jak starannie unikała ich na ulicy, ażeby otarłszy się o nich, nie zawalała sobie ubrania. Wszystkie piękne tyrady Labasindra o obowiązkach i wpływach rzemieślnika na dziewiętnasty wiek, co prawda, obalały i łagodziły te ważne w jego umyśle wspomnienia. najjaśniej pojął, co było dlań najboleśniejszem, że trzeba odjechać, porzucić las, którego wierzchołki ztąd było widać, dom Rivalów, wreszcie matkę, którą z takim trudem odzyskał i którą tak kochał.
Lecz co ona tam ma takiego, że stoi przy oknie, nie zwracając uwagi na to, co koło niej mówią? Wreszcie wyszła ze swej obojętnej nieruchomości. Jakiś dreszcz konwulsyjny wstrząsnął nią, ręka, którą trzymała nad oczami, opadła, jakby dla ukrycia łez. Zapewnie zobaczyła coś bardzo smutnego na wsi, na tym widnokręgu, na którym kończą się dni, znika tyle marzeń, złudzeń, uczuć i płomieni?
— A więc muszę odjechać? zapytał dzieciak głosem przytłumionym, prawie machinalnym, jakby wyraził jedyną myśl, jaką miał.
Na to naiwne pytanie wszyscy członkowie trybunału spojrzeli po sobie z uśmiechem, z politowaniem, podczas, gdy od strony okna dało się słyszeć głośne szlochanie.
— Za osiem dni pojedziemy mój chłopcze — rzekł pośpiesznie Labassindre; dawno już nie widziałem mojego brata. To mi da sposobność nabrania hartu przy ogniu mojej starej kuźni.
To mówiąc, odwinął rękaw i odkrył naprężone aż do pęknięcia mięśnie grubych, tatuowanych, kosmatych rąk.
— Wspaniałe — rzekł doktór Hirsch.
Lecz Argenton, nie tracąc z oka tej, która płakała u okna, zaczął okazywać roztargnienie i zmarszczył groźnie brwi.
— Możesz odejść, Jack — rzekł do dziecka — przygotuj się do odjazdu za osiem dni.
Jack zeszedł ze schodów, ogłuszony, osłupiały, powtarzając do siebie: Za osiem dni! za osiem dni!
Drzwi od dworu były otwarte. Wybiegł z gołą głową, leciał przez Etiolles do swoich przyjaciół, a spotkawszy wychodzącego doktora, opowiedział mu w dwóch słowach o wszystkiem, co zaszło. Rivals był oburzony.
— Rzemieślnika! — Chcą z ciebie zrobić rzemieślnika! I to nazywają zajęciem się twoją przyszłością. Czekaj, czekaj. Pójdę rozmówić się z twoim panem ojczymem.
Ci, co widzieli idącego przez wieś poczciwego doktora, rozprawiającego głośno i giestykulującego, a przy nim zadyszanego Jacka, bez kapelusza — myśleli sobie:
— Ktoś zachorował w Olszynach.
Tam jednak nie było chorych. Kiedy doktór przyszedł, siadano do stołu, gdyż i z powodu wymagań żołądka pana domu i z przyczyny ogólnych nudów przyśpieszano ciągle godziny jedzenia.
Wszyscy byli uśmiechnięci, a nawet słychać było, jak Karolina, schodząc ze schodów, nuciła.
— Chciałbym z panem pomówić kilka słów, panie Argenton, — rzekł stary Rivals, a usta mu drżały.
Poeta ściągnął swoje duże wąsy:
— Siadaj, doktorze. Podadzą panu talerz i powiesz nam swoich kilka słów, jedząc z nami śniadanie.
— Nie, dziękuję, nie chce mi się jeść; a przytem to, co mam powiedzieć panu i pani — tu skłonił się wchodzącej Karolinie — jest czysto poufnem.
— Domyślam się, co pana sprowadza, — rzekł Argenton, nie mający najmniejszej chęci rozmawiania sam na sam z doktorem. Rzecz idzie o chłopca, prawda?
— Rzeczywiście, o niego.
— W takim razie możesz pan mówić. Ci panowie wiedzą o wszystkiem, a czyny moje wszystkie są tak prawe i bezinteresowne, iż nie obawiają się światła.
— Lecz mój drogi..... ośmieliła się wtrącić Karolina, którą nadewszystko ta rozmowa z wielu względów przerażała.
— Możesz mówić, doktorze, rzekł chłodno Argenton.
Rivals stojąc naprzeciwko stołu, rozpoczął:
— Powiedział mi Jack, iż masz go pan odesłać na naukę do fabryki w Indret. Czy to na seryo?
— Tak, na seryo, kochany doktorze.
— Zważ pan, ciągnął Rivals, hamując się, że to dziecko nie było wychowane do takiego ciężkiego rzemiosła. W chwili jego rozwijania się chcesz go pan rzucić w inne otoczenie, w inną atmosferę. Ryzykujesz pan jego zdrowie, życie. On nie posiada odpowiednich warunków.... dość siły.
— Ach! pozwól, kochany kolego.... przerwał uroczyście doktór Hirsch.
Rivals wzruszył ramionami i ciągnął dalej, niepatrząc nawet na swego kolegę.
— Powiadam pani, — zwrócił się do Karoliny, którą to odwołanie się do jej stłumionych uczuć dziwnie zakłopotało — niepodobieństwem jest, ażeby dziecko pani zniosło podobne życie. Pani go znasz dobrze, jako jego matka. Pani wiesz, że jego delikatna, wątła natura nie wytrzyma takiego trudu. Mówię tu tylko o fizycznych trudach. Wierz mi pani, że dziecko tak z natury uzdolnione, którego umysł już jest rozwinięty i przygotowany do poważnej nauki, będzie cierpiało tysiączne męczarnie w tem przymusowem unicestwieniu, w tem uśpieniu jego duchowych władz, na jakie go państwo skazujecie.
— Mylisz się, doktorze — rzekł rozirytowany Argenton. Ja tego chłopca znam lepiej, niż ktokolwiekbądź. Ja go uczyłem. Zdatny tylko do ręcznej pracy. Jego zdolność tu jedynie się okazuje. I kiedy ja mu dostarczam środków rozwinięcia tej zdolności, kiedy mu daję w ręce doskonałe rzemiosło, zamiast mi podziękować, ty panie Jack chodzisz na skargę, szukasz protektorów po za domem, u obcych ludzi.
Jack chciał zaprotestować. Przyjaciel go wyręczył.
— On nie chodził na skargę. Uwiadomił mnie tylko o pańskiem postanowieniu. Powiedziałem mu to, co i teraz w obec pana powtórzę: Moje dziecko, nie rób tego. Rzuć się rodzicom na szyję, matce, która cię kocha, ojczymowi, który przez miłość dla niej musi cię kochać. Uproś ich, przebłagaj, zapytaj, czem im zawiniłeś, iż cię chcą tak poniżyć, postawić niżej od siebie.
— Doktorze — zawołał Labassindre uderzywszy pięścią w stół — rzemieślnicze narzędzie nie poniża człowieka, lecz go uszlachetnia. Ono odradza świat. Chrystus, mając dziewięć lat, pracował heblem.
— A to prawda — mruknęła Karolina, wyobrażając sobie swojego Jack’a jako Jezuska z małym heblem idącego w uroczystej procesyi.
— Niech panią nie łudzą te fraszki — wykrzyknął oburzony doktór. Zrobić z dziecka rzemieślnika, jest to na zawsze je od siebie oddalić. Wyślij go pani na koniec świata, zawsze będzie bliżej twego umysłu i serca — gdyż zawsze będą między wami spójnie, które się zrywają w przedziałach społecznych. Zobaczysz pani, doczekasz jeszcze tego dnia, w którym będziesz się rumienić, gdy spostrzeżesz u niego grube ręce, prostacze wyrażenia, uczucia przeciwne pani uczuciom, gdy on kiedyś znajdzie się w obec matki jak w obec obcej, stanowiskiem wyższej od jego nie tylko niższego, ale upadłego stanu.
Jack milczący, przytulony do kąta kredensu, słuchał z wielką uwagą; ale nagle myśl możebnej obojętności pomiędzy nim i matką oburzyła go.
Wystąpiwszy na środek pokoju, rzekł stanowczo:
— Nie chcę być rzemieślnikiem.
— Och! Jack.... wyjąknęła mdlejąc Karolina. Tym razem Argenton zabrał głos:
— O, doprawdy, nie chcesz być rzemieślnikiem? Patrzcie na tego pana, który chce lub nie chce robić tego, co ja postanowiłem, ja. Więc nie chcesz być rzemieślnikiem! Ale jeść chcesz? A chcesz się ubierać, spać, przechadzać się? Otóż oświadczam, że mam cię już dosyć, szkaradny darmozjadzie; jeżeli nie chcesz pracować, ja nie chcę, ażebyś mnie dłużej wyzyskiwał.
Zatrzymał się nagle, przechodząc z szalonego gniewu do zwykłego swojego chłodu.
— Idź do swojego pokoju, rzekł. Zobaczę, co mam zrobić.
— Co masz zrobić, kochany panie Argenton, ja ci powiem....
Lecz Jack nie dosłyszał reszty słów Rivala; Argenton wypchnął Jacka za drzwi.
Gdy usiadł w swoim pokoju, wrzawa kłótni zaczęła go dolatywać niby oderwane echa wielkiej orkiestry. Odróżniał głosy, poznawał wszystkie, lecz razem tworzyły one hałas niezgodny, pozwalający dosłyszeć zaledwie tylko końcówki wyrazów:
— Skłamałeś pan.
— Panowie!... panowie!...
— Życie nie jest romansem.
Beuh! beuh!
W końcu odezwał się na progu piorunujący głos starego Rivala:
— Niech mnie powieszą, jeżeli kiedy tu noga moja postanie.
Potem drzwi zatrzasnęły się gwałtownie, a w jadalnym pokoju zaległa wielka cisza, przerywana stukiem widelców.
Jedli śniadanie.
„Chcecie go niżej od siebie postawić”. Wyrażenie to zostało dziecku w pamięci. Teraz sam już Jack czuł, iż rzeczywiście taki był cel jego nieprzyjaciela.
— A więc nie, tysiąc razy nie, nie chcę być rzemieślnikiem.
Otworzyły się drzwi. Weszła matka.
Dużo płakała, prawdziwemi łzami, takiemi, które po sobie zostawiają zmarszczki. Pierwszy raz na ładnej twarzy tej kobiety ukazał się wyraz matki, strapionej i dręczonej.
— Posłuchaj, Jack — rzekła, starając się być surową — muszę z tobą pomówić poważnie. Sprawiłeś mi wielką przykrość swojem nieposłuszeństwem prawdziwym twoim przyjaciołom, nie chcąc przyjąć stanowiska, które ci zalecali. Wiem, że w tem nowem dla ciebie życiu....
Mówiąc, unikała wzroku dziecka, spojrzeń boleści i wyrzutu, tak pałających i zapłakanych, że ich wytrzymać nie mogła.
.... — Wtem nowem twojem położeniu, o jakiem dla ciebie myślimy, jest pewna niezgodność z życiem, jakie dotąd wiodłeś. Przyznaję, że ja sama z początku się tem przeraziłam, lecz słyszałeś przecież, co mówili? Położenie robotnika jest dziś zupełnie inne niż dawniej, o tak zupełnie, zupełnie inne. Wiesz dobrze, że teraz przyszła kolej na rzemieślników. Mieszczaństwo przeżyło swój czas, szlachta także. Chociaż szlachta... A z resztą w twoim wieku, czyż nie lepiej zaufać ludziom doświadczonym, którzy cię kochają?
Dziecko, łkając, przerwało:
— Więc i ty także mnie wypędzasz?
Tym razem matka nie wytrzymała. Porwała go w ramiona i ścisnęła namiętnie.
— Ja bym cię wypędzała? Ty temu wierzysz? Czyż to jest możliwe? Uspokój się, nie drżyj, nie rozczulaj się. Ty wiesz, jak cię kocham, i gdyby tylko odemnie zależało, nigdybym się z tobą nie rozstała. Lecz trzeba być rozsądnym i pomyśleć trochę o przyszłości.... Niestety! przyszłość jest bardzo ciemna.
Tym wylewem słów, jaki ją nieraz ogarniał, gdy była zdala od swego pana, starała się śród ciągłych wahań i domyślników wyjaśnić Jackowi całą niepewność swojej pozycyi.
— Bo widzisz, mój drogi, jesteś jeszcze zbyt młody, a są rzeczy, których nie zrozumiesz. Kiedyś, gdy będziesz starszy, odkryję ci tajemnicę twojego urodzenia. To prawdziwy romans, mój drogi! Kiedyś powiem ci nazwisko twojego ojca, i jak oboje staliśmy się ofiarami nadzwyczajnej fatalności. Dziś tylko powinieneś koniecznie wiedzieć, zrozumieć, że nic swojego, moje biedne dziecko, nie mamy i że zupełnie zależymy od... od niego. Jakże chcesz, ażebym się sprzeciwiała twojemu odjazdowi, wtedy właśnie, kiedy on to robi w twoim interesie? Nie mogę go już o nic prosić. Już tyle dla nas zrobił. Przytem, sam niejest bardzo bogaty, a ten okropny zawód artystyczny rujnuje go bardzo! Nie jest w stanie łożyć na twoje kształcenie. Cóż mam zrobić pomiędzy wami? Trzeba przecież co postanowić. Och! gdybym ja mogła jechać za ciebie do tego Indret. Pomyśl nad tem, że ci dają w ręce rzemiosło. Czyż to cię nie napawa dumą, że nie będziesz nikogo potrzebował, że sam zarobisz na chleb i będziesz panem swojej woli?
Z błysku w oczach dziecka zrozumiała, że trafiła. Pieszczotliwym więc i przejmującym głosem, jaki matki miewają, wyszeptała:
— Zrób to dla mnie, Jacku, dobrze? Postaraj prędko wywalczyć sobie byt. Może ja sama kiedyś zmuszona będę udać się do ciebie, do jedynej dla mnie podpory i jedynego przyjaciela?....
Czy myślała o tem, co mówiła? Było to przeczucie, nagłe rozdarcie się przyszłości, które nam do głębi odsłania nasze przeznaczenie i całą niestosowność naszego życia? Czy też mówiła uniesiona wirem słów i porywem sentymentalności?
W każdym razie nic lepszego nie mogła wynaleźć dla zwyciężenia tej małej szlachetnej duszy. Skutek był natychmiastowy. Na myśl, ze może być matce potrzebnym, że swoją pracą przyniesie jej pomoc, Jack zrobił stałe postanowienie. Spojrzał jej prosto w oczy.
— Przysięgnij mi, że będziesz mnie zawsze kochać, że nie będziesz mnie się wstydzić, gdy będę miał czarne ręce.
— Czy ja cię będę kochać, mój Jacku!
Zamiast odpowiedzi obsypała go pieszczotami, ukrywając w gorących pocałunkach zmięszanie i wyrzuty. Od tej chwili nieszczęsna kobieta doznawała zgryzot, doznawała ich przez całe życie, i nigdy już nie mogła pomyśleć o dziecku bez zranienia serca.
Jack, jak gdyby wiedział, ile pod temi pocałunkami ukrywa się wstydu, niepewności i trwogi, wyrwał się jej i puścił ku schodom.
— Chodź, mamo. Pójdę mu powiedzieć, że się zgadzam.
Chybieni siedzieli jeszcze przy stole. Wszystkich uderzyła odważna i stanowcza mina wchodzącego Jacka.
— Proszę mi przebaczyć — rzekł do Argentona. Nie miałem słuszności, odrzucając przed chwilą to, coś mi pan przedstawiał. Teraz przystaję — i dziękuję panu.
— To dobrze — rzekł poeta uroczyście, nie wątpiłem, że po namyśle ulegniesz.... Rad jestem zatem, że uznajesz prawość moich względem ciebie zamiarów. Podziękuj naszemu przyjacielowi Labassindre, jemu to zawdzięczasz to szczęście. On ci otworzył podwoje przyszłości.
Śpiewak wyciągnął dużą łapę, w której zginęła mała ręka Jacka.
— Zgoda stary — rzekł on, zacząwszy traktować go jak oddawna znajomego sobie towarzysza, z którym pracował przy jednym warsztacie. Odtąd aż do wyjazdu ciągle mówił do Jacka tym familiarnym i gburowatym tonem, jakiego pomiędzy sobą w koleżeństwie używają robotnicy.
Przez ostatni tydzień Jack biegał ciągle po lesie i drogach. Doznawał więcej niepokoju, niż smutku, a od czasu do czasu, na myśl przyjętej odpowiedzialności twarz jego przybierała niezwykły wyraz, marszczyła mu się brew, co u ludzi młodych oznacza natężenie woli. Teraz był to już stary Jack. Odwiedził wszystkie ulubione kąty, jak człowiek, odbywający pomału pielgrzymkę swego dziecięctwa!
O! matka Salé mogła mu zdaleka grozić, biedz za nim, już jej się stary Jack nie bał i czuł siłę do obronienia się w potrzebie kijem. Największem dla niego zmartwieniem było to, że nie mógł pójść do Rivalów i pożegnać się z Cecylią.
— Widzisz mój Jacku, po scenie, jaka zaszła pomiędzy temi panami, niebyłoby to stosownem — powtarzała Karolina na wszystkie prośby swojego syna.
Nakoniec w przeddzień wyjazdu Argenton, uradowany z odniesionego tryumfu, pozwolił dziecin pożegnać się ze swojemi przyjaciółmi. Jack przyszedł do nich wieczorem. Nikogo nie zastał w sieni, nikogo w aptece, żaluzye były pozapuszczane. Z biblioteki tylko wychodziła smuga światła — biblioteką nazywał się ogromny strych, zapchany słownikami, atlasami, dziełami medycznemi i dużemi o czerwonych grzbietach tomami zbioru Panekouka.
Doktór zajęty był pakowaniem książek.
— Ach! jesteś — rzekł — pewny byłem, że nie odjedziesz, nie pożegnawszy się zemną. Nie chcieli ci pozwolić, prawda? To trochę moja wina. Zbyt się uniosłem. Żona dobrze mnie wyłajała.... Ale, wiesz, że wczoraj wieczór wyjechała z małą. Wysłałem je w Pireneje na miesiąc do mojej siostry. Mała była cokolwiek słaba. Głupstwo zrobiłem, powiedziawszy jej wprost o twoim wyjeździe.... Ach! dzieci... Zdaje się, że one nie czują; a tymczasem mają większe od nas zmartwienia.
Mówił do Jacka jak do dorosłego człowieka. Wszyscy teraz z nim rozmawiali jak z człowiekiem. Jednakże pomyślawszy, że mała przyjaciółka zasłabła z jego przyczyny i że odjedzie, nie widząc jej, stary Jack o mało się nie rozpłakał jak dziecko.
Patrzał na rozrzucone książki, na duży smutny pokój, źle oświetlony jedną świecą, stojącą w kącie na stole, obok groku i butelki z wódką; gdyż Rivals, korzystając z nieobecności żony, powrócił do swoich morskich nawyknień. To też poczciwiec z błyszczącem okiem i szczególnem ożywieniem przerzucał książki, odmuchiwał kurz ze starych czerwonych okładek i układał jedną część swej biblioteki w otwartą skrzynkę.
— Czy wiesz, mały, co ja robię?
— Nie, panie.
— Wybieram dla ciebie książki, dobre stare szpargały, które zabierzesz, które będziesz czytał, słyszysz, które będziesz czytał, gdy ci zostanie chwila wolnego czasu. Pamiętaj o tem moje dziecko, prawdziwemi przyjaciółmi są książki. Do nich można się udać w najprzykrzejszych chwilach życia, one nigdy się nie zmieniają. Masz przykład ze mnie: gdyby nie książki, to przy nieszczęściu, jakie miałem, jużby mnie dawno nie było. Spojrzyj na tę skrzynkę. Dobry pakunek — prawda? Nie ręczę, czy je wszystkie teraz zrozumiesz. Lecz to nic nie szkodzi, powinieneś je czytać. Nawet te, których nie zrozumiesz, zostawią ci światło w umyśle. Przyrzeknij mi, że je będziesz czytał.
— Przyrzekam, panie Rivals.
— No... już skrzynka zapakowana. Czy możesz ją zabrać? Nie, zbyt ciężka. Odeślę ci ją jutro. A teraz pożegnajmy się.
I dzielny człowiek, objąwszy głowę chłopca swojemi szerokiemi rękami, pocałował go silnie kilka razy.
— Za mnie i za Cecylię cię całuję — dodał z dobrotliwym uśmiechem, a kiedy Jack zamykał drzwi, usłyszał, jak doktór wyszeptał:
— Biedne! biedne dziecko!...
Tak, samo jak w Vaugirard u Ojców. Tylko dziś Jack wiedział, dla czego się nad nim litują. Nazajutrz z powodu odjazdu panowało w Olszynach wielkie ożywienie.
Układano rzeczy na wózek stojący przed drzwiami. Labassindre w niezwykłem ubraniu, jak gdyby wyjeżdżał za jakąś ekspedycyę, w wysokich kamaszach, w zielonej aksamitnej kamizelce, ze skórzaną torbą przewieszoną przez plecy, uwijał się, śpiewając. Poeta był poważny i uradowany; poważny, gdyż czuł, iż spełnia czyn ludzki i obywatelski, i uradowany, bo odjazd ten napełniał go weselem. Karolina całowała i całowała Jacka, oglądając, czy mu czego nie brakuje.
Lecz nic mu nie brakło. Zbyt dobrze nawet był zaopatrzony jak na rzemieślnika, ubrany w obcisłym stroju z uroczystości święcenia chleba, dzięki fatalizmowi wszystkich szybko rosnących istot skazanych w młodości na noszenie zbyt krótkiego ubrania.
— Będziesz pan miał o nim staranie, panie Labassindre?
— Jak o mojej nucie, proszę pani.
— Jack!
— Mamo!
Uścisnęli się poraz ostatni. Karolina szlochała, dziecko tłumiło wzruszenie. Myśl, że będzie pracował dla matki, dodawała siły staremu Jackowi. Wyjechawszy na drogę, odwrócił się, ażeby jeszcze raz zobaczyć i zachować w głębi swego wzroku las, dom, ogrodzenie, wreszcie twarz kobiety uśmiechającej się do niego przez łzy.
— Pisz do nas często. Jacku — wołała matka.
A poeta odezwał się uroczyście:
— Pamiętaj Jack. Życie nie jest romansem.
Życie nie jest romansem, lecz było romansem dla tego nędznika.
Ażeby się o tem przekonać, dość było tylko spojrzeć na niego, jak stał w progu małego domku z dewizą, oparty o swoją Karolinę, pośród róż owijających facyatę, w pretensyonalnej pozie jak romansowa litografia, do tego stopnia rozweselony samolubnem zadowoleniem, iż zapomniał o swojej nienawiści i posyłał ręką pożegnania i rodzicielskie błogosławieństwo dziecku, które z domu wypędził.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.