Józef Jerzy Hordyński-Fed'kowicz/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Abgar Sołtan
Tytuł Józef Jerzy Hordyński-Fed’kowicz
Podtytuł Poeta rusiński na Ukrainie.
Szkic literacki
Wydawca Nakładem autora
Data wyd. 1892
Druk Drukarnia „Czasu“
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Dziwnego uczucia doznaje się, czytając po raz pierwszy „powieści“ Fed’kowicza. Są to utwory tak oryginalne, że oprócz „skazek“ ludu rosyjskiego, nie zdarzyło mi się nic podobnego spotkać; a i od „skazek“ różnią się tem, że nie mają tego całego romantyczno-przesądowego aparatu, który znamionuje te pełne fantazyi baśnie ludowe. Pod względem objętości zbliżają się te utwory bukowińskiego poety najbardziej do tej kategoryi, którą dziś autorowie zwą ryczałtowo: nowellą; największa powiastka p. t. Luba — zhuba, zawiera około tysiąca wierszy druku.
Najbardziej uderza w nich bezwzględna przedmiotowość: ani śladu jakiejkolwiek tendencyi... Nie, nic, oprócz jakiegoś zdarzenia, wypadku, ustępu z życia ludu huculskiego, opowiedzianych przez jedną z osób, która brała współudział w samej akcyi; zazwyczaj opowiada żołnierz Hucuł swoim towarzyszom. Obrazki te kreślone są bardzo wiernie i z pewnym Fed’kowiczowi tylko właściwym realizmem. Nie jest to ten dzisiejszy szablonowy — że się tak wyrażę — scholastyczny, manierowany realizm; nie! efektów realistycznej „szkoły“ unikał Fed’kowicz, a raczej nie miał o nich zgoła pojęcia, pisał bowiem te powiastki przed rozwielmożnieniem się tej szkoły. Jestto zdrowy naturalny realizm, posługujący się językiem wziętym wprost z ust ludu, malujący zwyczaje wady i zalety, złą i dobrą dolę tego ludu, bez żadnej pretensyonalności. Robią też te powiastki na czytelniku wrażenie podobne temu, jakie wywołują opisy Homera, pieśni Niebelungów, lub bohaterskie śpiewy południowych Słowian. Gdyby z woli Boga lud huculski znikł nagle z powierzchni ziemi, gdyby jego miejsce zajęło zupełnie inne plemię, to przyszły badacz znalazłby owych zaginionych gór mieszkańców, żywych i czynnych — w Fed’kowicza powieściach.
Prawda, że ludzie i czyny malowane przez tego autora, zbliżają się trochę za nadto do doskonałości, do ideału. I tak wszystkie uczucia są posunięte do zenitu; ludzie ci umierają z miłości, nienawiść zawsze kończy się śmiercią jednego z nienawidzących się; zemsta przybiera barwy „vendetty“... a jak ci ludzie strzelają? Czy do wroga, czy do siebie samego, żaden z nich nigdy nie chybił. Ustęp powyższy wygląda na zarzuty czynione zmarłemu autorowi — na krytykę. Nie jest nią jednak. Poznałem plemię huculskie z bliska i przekonałem się, że to, co opisuje Fed’kowicz, nie jest zupełnie przesadą; to co byłoby „idealizowaniem“ w opisie każdego innego ludu, jest tylko „realizmem“ w huculskiej opowieści.
Wspomniana już przedmiotowość Fed’kowicza znamionuje się przedewszystkiem tem, że maluje on tylko zewnętrzne strony życia: postać, otoczenie, zwyczaje, czyny i wyrazy twarzy, a ruchy ciała w czasie spełniania tych czynów; w psychologię zupełnie się nie bawi, nie tłómaczy czytelnikowi dlaczego to a to, tak a tak się stało, nie analizuje wrażeń i uczuć. Pomimo tego rysunek zewnętrzny jest tak wierny, tak doskonały, że czytelnik sam odrazu odgaduje przyczyny, które wywoływały opisywane w powieści skutki. Powiastki te robią wrażenie pięknych rysunków, w których artysta malując zewnętrzną postać i wyraz twarzy — przedstawił nam wnętrze duszy. Ażeby dać czytelnikowi choć słowo wyobrażenia o tych powiastkach, przytoczę tu treść jednej z krótszych, mianowicie drugiej z porządku (w zbiorku wydanym przez Dragomanowa) p. t.: Kto winien?
Stara Ławrycha była bohatyrką (bogaczką) ogromną! I połoninę miała swoją własną, i bydła bez liku, i dworzyncze pobudowała sobie prześliczne, aż z lackiego brzegu majstrowie budowali i przebudowywali, malowali i przemalowywali — dwór poprostu wspaniały. Ławrycha miała dwie córki: Kalinę starszą i młodszą Ołenę; obie były przepiękne i gospodarne. W sąsiedztwie mieszkał młody Hucuł „dobrego wzrostu i rumianego lica“, zwał się Markiem. Kalina pokochała Marka a Marko Kalinę. Co wieczora dziewczyna wybiegała do „wiśniowego sadku“ i tam spotykała się z ukochanym.
— Marku, serdeńko! — pytała dziewczyna — dlaczego ty taki smutny a nie wesoły? Opowiedz mi przyczynę, duszko!
— Fiołku ty mój przepyszny — odpowiadał chłopak — boję się, czy ja ci twoich młodych lat na próżno nie bałamucę... Ja sierota bez ojca, bez matki, jam ubogi, bardzo ubogi, a ty... I nie skończył, tylko łza spłynęła po pięknem licu a po chwili dodał:
— Dziewczę drogie, przestańmy się my kochać!
— Ty mnie możesz porzucić, lecz ja ciebie nigdy — odpowiedziało dziewczę — i przytuliło mu się jak listek do serca.
— Nie! ja cię nigdy nie opuszczę aniele mój niebieski... Niech się dzieje wola Nieba!
Tymczasem bogacz wielki z polskich gór, stary Mykituła owdowiał, a dowiedziawszy się od rzemieślników, którzy u Ławrychi robili, o jej pięknych córkach, posłał „swatów“ z prośbą, o rękę starszej Kaliny. Dziewczyna słysząc o tem, nie chciała, płakała gorzko, mdlała; nic to nie pomogło, stara matka zmusiła ją wyjść za bogacza. Los jej był smutny, mieszkając daleko od rodziny, poskarżyć się nawet nie miała komu, a miała tyle przyczyn do skarg. Męża starego nie kochała, a on się w niej rozmiłował na umor, czuł jednak, że w sercu żony nie znalazł wzajemności... pił więc z rozpaczy, a wróciwszy do domu pijany, bijał żonę, ażeby ją zmusić w ten sposób do pokochania go wreszcie. Kalina w takich warunkach, z każdym dniem bardziej więdła i usychała. Pewnego dnia u Mykituły zjawił się silny lecz blady parobek szukający służby. Gospodarz go nie znał i przyjął; Kalina zaś odrazu poznała w przybyszu swego ukochanego Marka. Wkrótce stary gospodarz wyszedł jak zwykle do karczmy — kochankowie zostali sami.
— Marku! kochanie moje nigdy niezapomniane — zawołała młoda kobieta — idź! idź! zostaw nas! nie szarp mego serca.
On chwycił za kapelusz:
— Idę! — rzekł — do Czeremoszu głębokiego niedaleko!
Ona wówczas chwyciła go za rękę:
— Nie idź — zawołała — albo i mnie weź z sobą.
Pozostali oboje i nic zrazu z sobą nie mówili, tylko gorzko płakali. Marko wreszcie pierwszy przemówił:
— Dlaczego ty gołąbko masz takie sińce pod oczami? Jaka tego przyczyna, gołąbko?
— Niemiły zabija! — odpowiedziała kobieta. — Oh! Marku moje serce, żebyś ty wiedział, jak on mnie bije! Oh! jak że on mnie bije, bije!
Tymczasem stary Mykituła, pijany jak noc, wrócił z karczmy i od razu zaczął łajać żonę za to, że ona go nie kocha; wreszcie rozgniewany jej upartem milczeniem, rozpoczął zwykłą operacyę — drzewiskiem od toporka zaczął okładać jej plecy. Widząc to Marko, rzucił się jak wściekły ku niemu i pragnął mu wyrwać z rąk toporek; w walce tej siekiera przypadkiem ugodziła w czoło pijanicy i zabiła go na miejscu. Marka okutego w kajdany zaprowadzono do więzienia w Stanisławowie, gdzie umarł w rozpaczy — a Kalina dostała pomięszania zmysłów. Stara Ławrycha w rok później wydała młodszą córkę za zupełnie ubogiego, lecz kochanego przez Ołenę chłopaka, sama zaś została posługaczką w klasztorze, ażeby za grzechy popełnione pokutować.
Inne powiastki, choć różne treścią, wszystkie są podobne duchem i formą; we wszystkich panuje ten tragiczny pierwiastek, krzewiący się tak bujnie na huculskim gruncie. Jedna tylko powiastka jest zupełnie inna i nie kończy się tragicznie, jest nią: Try, jak ridni bratia. Swoją drogą jest też ona najsłabsza z całego zbiorku i najmniej sympatyczną. W niej to występuje lekkiemi konturami zaledwie nakreślona, postać owego nieludzkiego kapitana-Polaka, srogiego i brutalnego oficera; polskości jego domyślać się możemy z tego powodu, że zwracał się do żołnierzy z niegramatycznem polskiem zapytaniem: „Co chcesz?“ Konsekwencyi żadnych zresztą autor nie wyprowadza z tej figury, a bezstronność zmusza nas do przyznania, że niestety podobnych oficerów-Polaków było wielu, we wszystkich armiach rozbiorowych mocarstw.
A wreszcie kilka słów jeszcze o języku, którym pisane są powiastki Fed’kowicza. Nie jest to powszechnie znany i używany dziś w rusińskiej literaturze język, dążący do stania się językiem piśmiennym — jest to poprostu „gwara“ huculska, która dzięki talentowi Fed’kowicza nadała się doskonale do tego rodzaju utworów. Kto nawet zna język używany przez rusińskich literatów, ten — chcąc przeczytać te powiastki — musiałby odbyć pewne „studya“; najpraktyczniej pono przepędzić kilka miesięcy wśród ludu huculskiego. Dragomanow przy kijowskiem wydaniu dodał słowniczek słów używanych w górach, a nieznanych zupełnie w innych stronach kraju. Język w nich użyty utrudnia, uniemożliwia prawie dla Polaków poznanie tych ciekawych i oryginalnych utworów. A szkoda — wielka, bo wyznam otwarcie, że — mojem zdaniem, — nasi liczni adepci „nowellistyki“ z wielką korzyścią mogliby przeczytać utwory tego gorzkiego samouczka; znaleźliby w nich treść i akcyę żywą, a urozmaiconą. Śpiewak bukowiński opisywał ludzi, ich czyny, wady i zalety; nie roztkliwiał się nigdy i nie wylewał strumieni zachwytu nad martwą naturą; nie podnosił na wyżyny bohaterstwa: krów, psów, osłów, lub koni, tak, jak to czynią dziś nasi „naturaliści“. Szkoda również wielka, że powiastki te z przyczyn językowych, przedstawiałyby tyle trudności dla tłómacza, iż o dobrem, dokładnem i wiernie oryginał malującem tłómaczeniu — prawie marzyć nie można.
Na zakończenie dodam, że w powieściach tych krytyk dzisiejszy mógłby wytknąć wiele usterek co do formy; uwzględniwszy jednak czas, w którym były pisane, przyznać musimy, że rusiński autor przez nie wstąpił na ten poziom, na jakim stali współcześni mu autorowie innych narodów słowiańskich, mających dawniejszą cywilizacyę i bogatsze zasoby literackie. Wielka szkoda, że Fed’kowicz tak prędko zaniechał pisać powiastki ludowe.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kajetan Abgarowicz.