Józef Balsamo/Tom VII/Rozdział LXXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LXXIII
PODRÓŻ POWIETRZNA

Spoglądając uważnie na ogród, Gilbert ujrzał w nim niebawem scenę, która go mocno zainteresowała.
Oto zobaczył kamień, wpadający przez mur do ogrodu.
Gilbert wiedział dobrze o tem, że nie może być skutku bez przyczyny; ciekawie przeto zaczął śledzić przyczynę.
Ale jakkolwiek wychylał się z okienka, niepodobna było zobaczyć osoby, która rzuciła kamień do ogrodu.
Niedługo jednak spostrzegł, że była to rzecz ułożona naprzód. Na szelest spadającego kamienia, głowa Nicoliny pokazała się w oknie.
Na ten widok Gilbert szybko usunął się nabok, nie tracąc ani na chwilę dziewczyny z oczu.
Ta, popatrzywszy uważnie we wszystkie okna i upewniwszy się, że nie może być widzianą, wybiegła do ogrodu, pod pozorem zabrania koronek, które tam suszyły się na słońcu.
Właśnie w tej stronie leżał kamień rzucony przez mur. Nicolina niby przypadkiem upuściła na niego koronkę i podniosła ją niezwłocznie razem z kamieniem. Gilbert jeszcze nie rozumiał tego, co się działo w jego oczach; pojął jednak, gdy zobaczył Nicolinę, z szybkością rozrywającą nitkę, poza którą ukazał się bilecik, przytwierdzony do kamienia.
Nicolina w mgnieniu oka przeczytała bilecik i ukryła go w kieszeni fartuszka.
Gilbert potrząsnął głową i pomyślał sobie, że Nicolina jest osobą wątpliwego prowadzenia, skoro tą drogą odbierała listy, i że dobrze uczynił, zerwawszy z nią tak nagle wszelkie stosunki.
Nicolina weszła do domu, po chwili znów ukazała się w ogrodzie, ale tym razem trzymała rękę w kieszeni.
Wyjęła z niej klucz, zbliżyła się szybko do drzwiczek, przeciwległych bramie, wsunęła pod nie klucz i szybko wróciła do domu.
Gilbert zmarszczył brwi, niezadowolony, widząc, jak prędko Nicolina pocieszyła się po jego stracie.
— Ta historja mogłaby pokrzyżować moje zamiary — pomyślał — mniejsza z tem... ciekaw jestem zobaczyć tego, który mnie zastąpił w sercu panny Nicoliny.
Gilbert zrozumiał, że znajomość tajemnicy panny Nicoliny dawała mu nad nią przewagę i że w danej chwili będzie mógł z niej skorzystać.
Na koniec ściemniło się i nastąpiła noc, tak pożądana.
Gilbert obawiał się, aby Rousseau nie nadszedł, podczas jego wycieczki; wyobrażał sobie słuszny gniew filozofa, gdyby ujrzał Gilberta na dachu, lub też zastał pustą izdebkę. Pragnąc rozbroić oburzenie Jana-Jakóba, na wszelki wypadek napisał liścik następujący:

„Szanowny i kochany opiekunie!

Proszę cię, nie bierz mi za złe, jeśli wbrew twoim radom i rozkazom, ośmieliłem się wyjść z domu. Mam nadzieję wrócić niedługo, jeśli nie spotka mnie jaki nieszczęśliwy wypadek; cokolwiek jednak stać się może, gotów jestem narazić się na wszystko, potrzebuję bowiem koniecznie wyjść na dwie godziny“.
— Nie wiem, co mu powiem, gdy wrócę, ale przynajmniej mam nadzieję, że pan Rousseau nie będzie się o mnie niepokoił, ani gniewał na mnie.
Noc była zupełnie ciemna i Gilbert mógł być pewny, że najwprawniejsze oko nie zdołałoby rozpoznać nic w tej mrocznej przepaści, w którą spuścić się postanowił.
Gilbert uczuł w tej chwili silny zawrót głowy i brak sił, zimny pot oblewał mu czoło; były to przestrogi, aby w tym stanie nie wdawał się w przygody, w których człowiek potrzebuje koniecznie wiele siły i przytomności umysłu.
Ale, nie zważając na to wszystko, postanowił wykonać plan, raz obmyślony.
Wydostał się okienkiem na dach i trzymając się ramy, począł zwolna spuszczać się po nim, dążąc ku drugiej, niżej położonej facjatce. Znajdująca się tam rynna miała służyć za punkt oparcia; do niej chciał przyczepić liną, którą tymczasem owinął wokoło szyi.
Nie pierwszy to raz Gilbert odbywał podobne wędrówki, umiał dobrze chodzić po dachach; wszak tą drogą oddawał wizyty płochej Nicolinie, którą widział przed chwilą, podającą klucz kochankowi.
Gilbert szczęśliwie dostał się do niższej facjatki, tu przez otwarte okno wszedł na schody i zatrzymał się, gdyż spostrzegł, że z dwóch stron otwarte były drzwi od kuchni pani Teresy i jej sąsiadki, a panie, stojąc na progu, rozprawiały bardzo głośno o zaletach, pana Rousseau i jego dziełach.
Gilbert, nie mogąc ruszyć się z miejsca, musiał słuchać tej budującej rozmowy.
Wśród rozmowy pani Teresa odezwała się do sąsiadki:
— Muszę po kolacji zajrzeć do Gilberta; może biedny chłopczyna gorzej zaniemógł.
Gilbert zląkł się, lecz po chwili przypomniał sobie, że pani Teresa po kolacji, przy szklance wina, zapomni swej obietnicy.
Nakoniec coś zaskwierczało na kuchni i zacne panie wróciły z pośpiechem do swoich rondli, Gilbert zaś, korzystając z chwili, rzucił się na schody i cichutko zszedł po nich aż na pierwsze piętro.
Tu znów oknem wydostał się nazewnątrz, przytwierdził linę do rynny i szybko zaczął się spuszczać do ogrodu państwa de Taverney.
W tej chwili właśnie przechodziła Nicolina, wiodąc za sobą mężczyznę, którego Gilbert poznał natychmiast: był nim pan Beausire, oboje znikli wkrótce w drzwiach cieplarni.
Wisząc na linie, Gilbert przyglądał się tej scenie. Gdy zakochana para zniknęła, spuścił się nareszcie i stanął w ogrodzie.
Cisza panowała wszędzie, słabe światło migało na dole z poza rolety.
Gilbert, dostawszy się do ogrodu, przesunął się wzdłuż ściany i stanął przy drzwiach, które Nicolina zostawiła otworem.
Tu, ukryty wśród roślin, które, pnąc się po murze, opadały w wielkich festonach, swobodnie mógł zbadać miejscowość.
Drzwi prowadziły do przedpokoju, gdzie znów zobaczył dwoje drzwi, z których jedne były otwarte.
Gilbert domyślił się, że musiały prowadzić do pokoju Nicoliny, wszedł więc, a idąc ostrożnie poomacku, dojrzał w głębi drzwi oszklone, których szyby przysłaniała lekka muślinowa firanka.
Podszedł i stanął. Był to pokój Andrei, usłyszał dwa głosy. Filip pytał troskliwie o zdrowie siostry, a ta słabym głosem dawała mu odpowiedzi.
Słyszał i widział.
Serce biło mu żywo w piersiach, to znów zdawało się zamierać.
Stał pełen trwogi i rozkoszy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.