Przejdź do zawartości

Józef Balsamo/Tom II/Rozdział XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVII
PODARUNEK

W kwadrans później w alei zamkowej nie pozostał nikt z całej tej kawalkady, która się rozproszyła jak kurzawa na drodze. Tylko przed pawilonem siedział młodzieniec, który pożądliwem okiem ścigał ostatnie kłęby kurzu, jakie wzniecały już daleko na gościńcu biegnące szybko konie.
Młodzieńcem tym był Gilbert. Baron, zostawszy sam z Andreą, nie był w stanie jeszcze przyjść do słowa.
Dziwny widok przedstawiał salon zamkowy.
Andrea ze złożonemi rękoma rozmyślała o tylu dziwnych wypadkach, niespodziewanych, nagłych, które przerwały jej życie tak spokojne.
Zdawało jej się, że śni.
Baron marszczył brwi i poprawiał żabot.
Nicolina, oparłszy się o drzwi, przypatrywała się swym państwu.
La Brie ze zwieszonemi rękoma przypatrywał się Nicolinie.
Pierwszy ocknął się baron.
— Zbrodniarzu! — krzyknął na La Briego — stoisz jak słup, a ten szlachcic, ten przedstawiciel dworu królewskiego, czeka za drzwiami.
La Brie odskoczył na bok, potknął się i znikł, kulejąc.
Po chwili wrócił.
— Proszę pana, ten szlachcic tam jest.
— Co porabia?
— Daje jeść swemu koniowi.
— To daj mu pokój. A kareta?
— Kareta stoi w alei.
— Zaprzężona?
— W cztery konie. O! piękne bestje! proszę pana! Objadają granaty, które tam rosną.
— Konie królewskie mają prawo jeść, co im się spodoba. A czarownik?
— Czarownik, proszę pana, znikł.
— I stół zostawił cały zastawiony — rzekł baron to nieprawdopodobne. Niezawodnie powróci, albo kogoś przyśle po niego.
— Chyba nie — odrzekł La Brie — Gilbert widział, jak odjeżdżał ze swoim furgonem.
— Gilbert widział, jak odjeżdżał z furgonem? — powtórzył baron zamyślony.
— Tak, proszę pana.
— Ten próżniak Gilbert wszystko musi zobaczyć. Spakuj kufer!
— Już zapakowany, proszę pana.
— Jakto? jakim sposobem?
— A tak, jak tylko usłyszałem rozkaz pani delfinowej, wszedłem do pokoju pana barona i spakowałem jego ubranie i bieliznę.
— A kto ci się kazał w to mieszać, hultaju?
— Myślałem, proszę pana, że dobrze robię, uprzedzając pańskie życzenia.
— Głupiec z ciebie! No, pomóż panience.
— Dziękuję ojcu, mam Nicolinę.
Baron zaczął się znów namyślać.
— Ależ potrójny idjoto!... — wrzasnął na La Brie’ego — jedna rzecz jest niemożliwa!
— Jaka?
— A tyś o niej nie pomyślał, bo ty o niczem nie myślisz.
— Niech pan powie.
— Żeby Jej Królewska Mość odjechała, nic nie zostawiwszy panu de Beausire, a czarownik znikł, nie powiedziawszy ani słowa Gilbertowi.
W tej chwili na podwórzu odezwało się gwizdnięcie.
— Proszę pana — odezwał się La Brie.
— Cóż takiego?
— Ktoś woła.
— Któż taki?
— Ten pan.
— Przedstawiciel króla?
— A tak i Gilbert także chodzi tak, jakby miał coś do powiedzenia.
— No, to idź bydlę!
La Brie spełnił rozkaz z właściwym sobie pośpiechem.
— Mój ojcze — rzekła Andrea, zbliżając się do barona — pojmuję, co cię udręcza w tej chwili. Wiesz, że mam trzydzieści luidorów i ten piękny zegarek, wysadzany brylantami, który królowa Marja Leszczyńska podarowała mej matce.
— Tak, to dobrze, moje dziecko, ale zachowaj to, zachowaj, potrzeba ci będzie pięknej sukni na pierwszy występ u dworu. Teraz niech ja sobie głowę łamię. Sza!... La Brie powraca.
— Proszę pana!... — zawołał La Brie, wchodząc i trzymając w jednej ręce list, a w drugiej kilka monet złotych — proszę pana, widzi pan, co delfinowa zostawiła dla mnie, dziesięć luidorów, proszę pana! dziesięć luidorów!...
— A ten list, ośle.
— A! ten list to do pana od czarownika.
— Od czarownika; któż ci go oddał?
— Gilbert.
— A co, czy nie mówiłem; prędzej, daj że go prędzej.
— Baron wyrwał list La Brie’emu, otworzył pośpiesznie i przeczytał pocichu:
„Panie baronie!... odkąd tak dostojna osoba dotknęła się owego serwisu w ogrodzie, należy on do pana, zachowaj go jak relikwję i pomyśl czasem o wdzięcznym ci gościu“.

Józef Balsamo.

— La Brie! — wykrzyknął baron po chwilowym namyśle.
— Co? proszę pana.
— Czy w Bar-le-Duc jest dobry złotnik?
— A jest, proszę pana; ten, który zlutował puhar srebrny panny Andrei.
— To dobrze. Andreo, odstawisz na bok kubek, którym piła Jej Królewska Wysokość, a resztę serwisu każesz zanieść do karety. A ty, bałwanie, pobiegnij do piwnicy, i podaj temu szlachcicowi dobrego wina, jeżeli jeszcze coś zostało?
— Tylko butelka, proszę pana — odparł La Brie z głębokim smutkiem.
— Więcej nie trzeba.
La Brie wyszedł.
— No, Andreo — mówił dalej baron, ujmując dziewczę za obie ręce — odwagi, moje dziecko. Jedziemy na dwór, tam wiele jest wakujących tytułów, wiele opactw do rozdania, dużo pułków bez pułkowników. Dwór, to piękny kraj, zawsze oświecony słońcem. Staraj się być tam, gdzie ono świeci, bo jesteś piękna. Tak, moje dziecko, a teraz idź.
Andrea wyszła, nadstawiwszy czoło baronowi.
Nicolina podążyła za nią.
— Hej! ty, potworze, La Brie! — zawołał Taverney, wychodząc ostatni — a pamiętaj o panu szlachcicu, rozumiesz?
— Rozumiem, proszę pana — odpowiedział La Brie z głębi piwnicy.
— A ja — dodał baron, drepcąc po pokoju — ja uporządkuję swoje papiery... — Za godzinę musimy być już zdala od tej budy, Andreo, słyszysz? Nareszcie wydobędę się z Taverney i to z honorem. Co za dzielny człowiek z tego czarownika. — Doprawdy, staję się zabobonnym, jak djabeł. — Spieszże się u licha, La Brie!
— Proszę pana, musiałem iść po ciemku, bo w zamku nie ma już ani jednej świecy.
— Zdaje się, że już ostatni czas, aby się stąd wynieść — rzekł baron.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.