Intruz/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Intruz
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1899
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Intrus
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Następnego poranka, między tymi, którzy przynosili dary Wielkanocne, przyszedł do Badioli Kalikst, stary Kalikst, stróż z villi Bzów, z olbrzymim bukietem bzu świeżego i wonnego. Chciał sam, własnemi rękoma ofiarować go Julianie, w ten sposób pragnąc jej przypomnieć urocze chwile naszego pobytu, prosząc koniecznie, usilnie o krótkie bodajby odwiedziny. Pani zawsze tam bywała tak wesołą, tak zadowoloną. Dlaczegóż nie miałaby tam powrócić? Dom pozostał nietknięty; nic w nim nie zostało zmienione. Ogród rozrósł się, jest cienistszym jeszcze, niż dawniej. Szpalery bzów tworzą w nim dziś las istny! a wszystko to kwitnie teraz. Zapach bzów chyba dochodzić musi do Badioli wieczorami? Doprawdy i ogród i dom oczekują na odwiedziny. Pod gzemsami wszystkie stare gniazda pełne są jaskółek. Zgodnie z życzeniem pani, szanowano te gniazda, jak rzecz świętą. Ale, szczerze mówiąc, jest ich za dużo już teraz. Co tydzień trzeba łopatami oczyszczać balkony i gzemsy okien. A co to za świegot od rana do wieczora! Kiedyż wreszcie pani zdecyduje się na przyjazd? Wszakże niezadługo?
Spytałem Juliany:
— Czy nie zechciałabyś, abyśmy pojechali tam we wtorek?
Po chwili wahania, hamując z wielkim trudem ciężką troskę, co jej pochylała czoło, odparła:
— Pojedźmyż tam we wtorek, skoro sobie tego życzysz.
— Dobrze zatem, Kalikscie — odpowiedziałem starcowi z oddźwiękiem tak żywego rozradowania w głosie, że sam nim byłem zadziwiony, tak ten wylew mojej duszy był nagłym i mimowolnym. — Czekaj nas we wtorek rano. Zabierzemy z sobą śniadanie. Nie rób żadnych przygotowań. Rozumiesz? Pozostaw dom zamkniętym. Ja sam chciałbym drzwi jego pierwszy otworzyć, sam po kolei odmykać jedno okno po drugiem. Uważasz?
Szczególniejsza radość, bez wszelkiego zastanowienia, bez restrykcyi, popychała mnie do czynności i rozmów błahych, niedorzecznych, szalonych niemal, które z trudnością tylko powstrzymywałem. Chciało mi się uściskać Kaliksta, popieścić mleczną jego brodę, wziąć go w objęcia, mówić z nim o willi Bzów, o przeszłości, o tych „dobrych czasach“ obszernie, pod blaskiem tego słońca wielkanocnego. „Mam więc przed sobą człowieka prostego, szczerego, całego z jednej sztuki, serce wierne!“ — myśleliśmy patrząc na niego. I raz jeszcze odzyskałem poczucie zupełnego bezpieczeństwa, jak gdyby przywiązanie tego starca było dla mnie drugim talizmanem przeciw pociskom losu.
Raz jeszcze od zachodu dnia poprzedniego, dusza moja podniosła się, podniecona bezmiarem radości, którą, zdało mi się, przesiąkła było całe powietrze, którą świeciły dla mnie oczy wszystkie, która wydzielała się z wszech istot.
Tego poranka Badiola była istnem miejscem pielgrzymek. Nie było wieśniaka, któryby nie przyniósł jakiegoś dam lub nie przyszedł składać życzeń. Błogosławione ręce matki mojej okryło dziś tysiące pocałunków; cisnęli się do niej zarówno mężczyźni, jak kobiety i dzieci. Na mszy, odprawianej w kaplicy, zgromadził się tłum cały, natłoczony i wylewający się przez jej bramę aż na taras, pod sklepieniem lazuru. Srebrzysty głos dzwonów rozlegał się radosną jakąś, niemal melodyjną harmonią w nieporuszonem najmniejszym wietrzykiem powietrza. Na wieży napis kompasu słonecznego mówił: Hora est benefaciendi. I w ten poranek chwalebny swą tradycyą, w którym czuć było, rzekłbyś, unoszącą się dokoła domu macierzyńskiego całą wdzięczność przynależną długiemu szeregowi dobrodziejstw, trzy te słowa zamieniały się w śpiew uroczysty, w jeden hymn rozgłośny.
Jakżebym pośród tego wszystkiego mógł zachować w duszy zdradzieckie podejrzenia, zwątpienie, wspoimienia jakieś mętne? Kogóż mogłem się lękać, widząc, że usta matki dotykały czoła Juliany, uśmiechnionej, swobodnej, widząc, że brat mój ściskał w swej dumnej i prawej dłoni wątłą i bladą rączkę tej, która była dla niego powtórnem wcieleniem Konstancyi?





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.