I Sfinks przemówi.../„Rodzeństwo“, przez Ign. Grabowskiego

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł „Rodzeństwo“, przez Ign. Grabowskiego
Pochodzenie I Sfinks przemówi...
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Wydanie pośmiertne
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Dziennika Polskiego we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
„Rodzeństwo“, przez Ign. Grabowskiego.

Są ludzie, którzy nie wiedza, co to znaczy „rodzina“, choć niby ją mieli, choć mają ojca, matkę, braci, siostry, szwagrów, wujów — słowem to, co się w potocznem życiu „rodziną“ nazywa. I często ci ludzie tęsknią za tem ciepłem rodzinnem, za tem uczuciem serdecznem, które wiąże ze sobą tych, co jednaką krew mają w żyłach i razem rośli, razem klękali do dziecinnych pacierzy i odziedziczali po sobie elementarz, zabawki, często sukienki, czasem majątki. Ten, który nie miał „rodziny“, który przeszedł przez młodość obcy i nigdy nie uczuł swoich prawdziwie swoimi — z jakąś melancholią zwraca się myślą ku tym minionym chwilom i zazdrości innym, pragnie — czuje, że ma w życiu jakąś lukę, że mu czegoś w rachunku brakuje — że dusza jego ma jakąś część pustą, po której wicher tęsknoty zawodzi. Najczęściej przychodzi ten smutek, ten obrachunek w późniejszych latach, gdy myśl nie biegnie w przyszłość lecz w przeszłości czegoś szuka, czegoś uparcie szuka, aby na tych jasnych punktach zacząć budować sobie kapliczkę wspomnień, starczących czasem na długie, puste lata przedśmiertne. Kto jednak czuje taką tęsknotę, niech idzie na sztukę pana Grabowskiego, a odechce mu się „rodziny“ na długie lata, a może na zawsze. Bo „rodzina“ u pana Grabowskiego przedstawia się jak zbiorowisko wyzyskiwaczy, obłudników, spekulantów — wszyscy się tam kłócą lub docinają sobie od rana do wieczora.
Prawda, że w owym domu na progu jest bieda, jest żyd, jest ruina. Gdzie żłób pusty, tam konie się biją. Ale ci ludzie kąsają się ciągle i ostatnie zdanie, wypowiedziane przez Kazimierza: „do diabła z taką rodziną!“ — jest zupełnie na miejscu. Jest tam bowiem panna na sprzedaż — i rodzina frymarczy nią, jak owcą. Taka frymarkę ciałem młodej dziewczyny, taki handel dla podtrzymania świetności wiejskiej szlachty, przedstawił nam Bliziński[1] — przedstawił... och! jak genjalnie! To była tragedja cała, ci Czarnoskalscy, ten Strasz, ten Kotwicz. Ta scena pijaństwa... I w sztuce p. Grabowskiego jest rodzaj Strasza, jest taka podupadająca rodzina, jest taka frymarka, ale... niema Blizińskiego. Comparaison n’est pas raison, ale doprawdy tutaj porównanie samo pod pióro się ciśnie. Sztuka p. Grabowskiego robi wrażenie niedojrzałego owocu, czegoś sklejonego, zeszytego, zbyt grubymi ściegami. Atmosfera wiejskiego dworu w dwóch pierwszych aktach uchwycona dobrze, tło wiernie podmalowane, zdaje się ekspozycja zajmująca — nagle jakieś wprost dziecinne sceny się plączą, szarpią cierpliwością widza, irytują niezepsute dobre wrażenie zbyt krótkich szczęśliwych momentów.
O dwóch ostatnich aktach lepiej nie mówić wcale. Są one do akcji niepotrzebne, wloką się — akt w chałupie traktowany szkicowo, ale nie plastycznie, cała historia z ospą śmieszna i banalna, równie banalna, jak owa ofiara chłopów „dla panienki“, przynoszących pieniądze w węzełku od chustki. Publiczność znużona wygląda końca sztuki. Zakończeń w sztuce trzy. Co chwila zdaje się, że zasłona zapadnie. Dlatego obchodzą tylko dwa pierwsze akty, bo choć się w nich nic właściwie nie dzieje, ale mają jakiś charakter i trzymają się razem. Z tych dwóch aktów wnioskując, można twierdzić, iż p. Grabowski ma zdolności, a w naszej literaturze, bardzo ubogiej w dramat poważny, każde zdolności cenić należy. Ale p. Grabowskiemu brak tchu, brak znajomości rzeczy, jakkolwiek nerw jest, choćby w wydobyciu takich postaci jak Kazimierz, który wyborny w pomyśle, nakreślony z brawurą, przez dwa pierwsze akty zajmuje, ożywia i skupia całą uwagę i sympatję widza. Postać Wandy — panny, zbiegłej z powieści Rodziewiczówny, blada i deklamacją naszkicowana. Wśród innych postaci gra artystów wydobyła nawierzch stryja, Kwiatka.
Reszta to szablony i w dodatku te szablony w ubogą akcję puszczono. — Tyle o sztuce. — Myśl o ile jej niedostatki techniczne nie zakryły, szlachetna, lecz dziecinnie poprostu podana. I zdaje się co chwila, że lepiej byłoby dla sztuki, aby się przeleżała w tece pana Grabowskiego czas jakiś. Może dojrzałaby i sam autor powoli odczułby braki i uzupełnił je, albo poprawił. Każdy autor dramatyczny ma taką jedną, drugą sztukę, z której, jak malarz ze szkiców, czerpie w razie potrzeby. Mnie specjalnie żal zmarnowanej postaci Kazimierza, która ma w sobie tyle krwi i tyle siły żywotnej, że mogłaby stać się główną postacią jakiejś bardzo silnej i głębszej społecznej sztuki. A tak Kazimierz poszedł na marne w otoczeniu anemicznego „rodzeństwa“ — Szkoda tego sympatycznego chłopca! szkoda!

Co do gry artystów, mam pewne zastrzeżenia. Widoczne było, iż artyści są próbami ze sztuki przemęczeni. Robili jednak bardzo wiele — każdy z osobna. Za dużo jednak robić musieli i wskutek tego poprostu tempo osłabło. Jak zawsze na pierwszym planie trzymali się trzej dzielni artyści: Fiszer, Solski i Feldman.
Pan Fiszer szablonową postać radcy, napuszonego pawia, chytrego, grał z wielką naturalnością i swadą, która zdumiewa poprostu w tym artyście, doskonałym w technice i inteligentnym w każdem słowie. Solski dał znów przewyborną sylwetkę, odrobioną bardzo kunsztownie, wycieniowaną i zajmował grą swoja i subtelnymi szczegółami od początku do końca. Scena pijaństwa była wyborna i sprawiła głębokie wrażenie.
Feldman jest zawsze ulubieńcem lwowskiej publiczności. Jego humor szczery, znakomita dykcja, gra plastyczna — to wszystko podbija widza, a jego sylwetki żydowskie są fotografiami z natury, tak tam wszystko logicznie, mądrze a estetycznie zarysowane. Duży to talent — duży — i chętnie zawsze przez Lwowian widziany.
Panu Nowackiemu dostała się rola Kazimierza. Opracował ją „con amore“ i odczuł ją doskonale. Grał ją szeroko, z temperamentem, z dużą pomysłowością i robił ciągle wrażenie, że ciasno mu, że radby się wyrwać w tej swojej postaci na jakąś szerszą arenę, do większego czynu.
P. Roman wesoły i naturalny, p. Bednarczyk doskonale trzymający się w zakreślonej sylwetce, p. Kliszewski z bardzo staranną mimiką i wyrazistą dykcją, p. Jaworski inteligentnie grający chłopów i p. Węgrzyn w roli owczarza, zasługują na wszelkie uznanie.
Z kobiecych ról główną rolę miała p. Bednarzewska. Postać tej artystki drobna, pełna wdzięku, nie nadaje się do roli Wandy, która powinna i głosem i twarzą i ruchami być spiżową dziewicą Rodziewiczówny. Stopniowe przeobrażanie się tego spiżu pod wpływem miłości zatarło się zupełnie wskutek braku warunków zewnętrznych artystki. A szkoda, bo znać było duży nakład pracy i chęci dobre w grze p. Bednarzewskiej.
Inne panie nie miały pola do popisu, przechodząc z jednej kanapy na drugą — tylko pani Węgrzynowa grała szablonową starą pannę pracowicie, lecz miała zbyt wiele gestów i tem zacierała efekta swej roli. Urządzenie sceny było ciekawe i dobre. Wnętrze szlacheckiego dworu dobrze było schwycone i prawie sfotografowane. Wogóle widać było, że dyrekcja przykładała całą sumę pracy i zachodów dla wystawienia sztuki pana Grabowskiego z możliwą dokładnością. Szkoda, że wartość dzieła nie usprawiedliwiła tej pracy!





  1. Przypis własny Wikiźródeł Mowa o komedii „Rozbitki“ Józefa Blizińskiego z 1882 roku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.