Powiał kotylion o duchów godzinie
Jak chmura Elfów na szczyt Himalaï,
Muzyki strumień szumi, pędzi, płynie,
Spienion, rytmami rozszalełéj zgrai…
Śmiechy — spojrzenia — blaski — dźwięki — kwiaty!
Drzą pomieszane, darte w tęczy szmaty.
Kokardy panny, panom przypinają
I znowu lecą winem pełnem szału,
A ku jednemu co pomiędzy zgrają
Sam siedział, kroczy zdala śmierć pomału;
I w wpadłe lica, i w oczy mu harde
Spójrzała — z dygiem przypięła kokardę.
On rzucił wachlarz na którym coś pisał,
Jakby się jakim snem złudnym kołysał,
I kibić śmierci objął z śmiechem dzikim,
Silnie, namiętnie, jak wężem obrzucił,
Z grzecznym ukłonem gdzieś się jeszcze zwrócił,
I polecieli za błędnym ognikiem
Nikt nie wie kędy — a jeźli ciekawy
Dowie się kiedyś czytelnik łaskawy. — —