Hyperion/Księga I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor John Keats
Tytuł Hyperion
Pochodzenie Poeci angielscy
Wydawca Księgarnia H. Antenberga
Data wyd. 1907
Druk W. L. Anczyc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jan Kasprowicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały poemat
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KSIĘGA I.

W głębokich mrokach posępnej doliny,
Zdala od świeżych oddechów poranka,
Żarów południa i gwiazdy wieczornej,
Usiadł Saturnus, jako głaz, spokojny
I tak milczący, jak owo milczenie,
Co go otacza wokoło; nad głową
Las mu się zwieszał na lesie, jak ciemna
Chmura na chmurze. Ani jeden tutaj
Nie wkradł się powiew, tyle sił mający,
Ile ma cichy dnia letniego podmuch,
W dal unoszący źdźbła pierzastej trawy:
Liść tu umarły zostawał, gdzie upadł,
Samotny potok wlókł się oniemiały
I coraz bardziej malał i pochmurniał
Z żalu nad bóstwa swojego upadkiem:
W trzcinach i łozach wylękła Najada
Usta swe zimnym zamykała palcem.

W piasku nadbrzeżnym ślady stóp szerokich,
Ale idące do tego-li kresu,
Dokąd on dotarł, by spocząć i zasnąć.
Dłoń jego stara, zgrzybiała, olbrzymia,
Legła na ziemi darnistej, bezwładna,
Martwa, bez berła; oczy mu przywarły
Ciężkie powieki, a głowę obwisłą
Tulił do ziemi, jakby nadsłuchiwał,
Czy przyjdzie pomoc od Matki odwiecznej.
Zdawałoby się, iż żadna go siła

Z miejsca nie ruszy, gdy w tem ktoś się zbliżył
I, ze czcią wielką schyliwszy się nad nim,
Przyjazną ręką łagodnie się dotknął
Jego barczystych, przepotężnych ramion.
Pierwszego świata była to bogini.
Przy jej postaci rosła amazonka
Równałaby się pigmejce. Za włosy
Pochwyciłaby Achilla i zgięła
Kark mu ku ziemi; lub też jednym palcem
Iksyonowe wstrzymałaby koło.

Lica jej były ogromne, prawdziwie,
Jak to oblicze memfijskiego Sfinksa
Co gdzieś w dziedzińcu stanął pałacowym,
Kiedy mędrcowie, szukając mądrości,
Zwracali oczy swe ku Egiptowi.
Lecz do marmuru jakże niepodobnem
Było to lice! Jakże było pięknem,
Jeśli ból wielki nie uczynił bólu
Jeszcze piękniejszym od samej piękności!
W jej wzroku czyhał jakiś strach wylękły,
Jak gdyby klęska zaczęła się właśnie,
Jakby w dniu burzy przednia straż chmur ciemnych
Już rozpoczęła swój posiew nieszczęścia,
A czarny hufiec jął nagromadzonym
Pracować grzmotem. Jedną rękę swoją
Do bolesnego przycisnęła miejsca,
Gdzie u człowieka słychać serca bicie,
Jakby tam właśnie, chociaż nieśmiertelna,
Czuła ból krwawy. Drugą na Saturna
Złożywszy karku przegiętym, otwarte
Zbliżyła wargi w stronę jego uszu

I uroczystym, głębokim, organnym
Rozbrzmiała dźwiękiem w żalne, smutne słowa,
Które w akcentach naszego języka —
O jakże słabych, ażeby wyrazić
Pierwotnych bogów rozlewną wymowę! —
Takieby miały znaczenie: «Saturnie!
Otwórz swe oczy! — jakkolwiek dla czego,
Ty stary, biedny mój królu?! Pociechy
Nie mam ja żadnej dla ciebie — nie, — żadnej!
Nie mogę rzeknąć: «Czemuś zasnął, panie?»
Albowiem niebo już cię opuściło,
I ziemia boga nie widzi w pobitym,
I morze z swoim uroczystym szumem
Odbiegło berła twojego, i wszystkie
Wokół przestwory przestały ulegać
Twej osiwiałej, dawnej królewskości.
Grzmoty, nowego świadome rozkazu,
Opornie tylko huczą ponad naszym
Upadłym domem, a twa błyskawica,
Niedoświadczoną kierowana ręką,
Niszczy i pali te, ongi spokojne
Nasze dzierżawy. O czasy bolesne,
O chwile długie, jak lata! Przechodząc,
Tak wydęłyście tę potworną prawdę,
Tak ją do naszych trosk i ciężkich zgryzot
Przycisnęłyście, że niedowierzaniu
Zabrakło miejsca na oddech, Saturnie!
Śpij-że, śpij dalej! o lekkomyślności!
Jakże ja mogę zakłócać tę ciszę,
Tę snu twojego samotnię! Jak mogę-ć
Otwierać oczy, pogrążone w smutku?
Śpij, a ja płakać u stóp twoich będę».

Jak kiedy w letniej, w sen zaklętej nocy
Potężnych lasów dumne senatory,
Wyniosłe dęby, w zielonych delijach,
Oczarowane przez gwiazdy żarliwe,
Śnią, śnią noc całą, nie drgnąwszy ni razu,
Chyba, że jakiś powolny, samotny
Przypłynie powiew, by skonać w te tropy,
Jak gdyby tylko jednę miało falę
Przypływające powietrze: — tak samo
Przyszły i przeszły jej słowa; a ona,
Zalana łzami, schyliła ku ziemi
To swoje piękne i szerokie czoło,
Tak, że jej gęste, spadające włosy
Podścieliły się przemiękkim jedwabiem
Pod wielkie stopy Saturna. Już księżyc,
W leniwych płynąc odmianach, swe cztery
Srebrzyste pory rozsiał pośród nocy,
A owych dwoje widać wciąż bez ruchu,
Podobnych rzeźbom w sklepieniach katedry:
Ten bóg skostniały leżał wciąż na ziemi,
A u stóp jego płacząca bogini.
Nareszcie przyszedł czas, gdy Saturn stary
Podniósł powieki nad zblakłą źrenicą
I ujrzał stratę swojego królestwa
I wielki smutek i mrok tego miejsca,
I te na klęczkach uroczą boginię,
I trzęsąc brodą, jak osika trzęsie
Swojem liściwiem, zaczął bełkoczącym
Szeptać językiem: «Theo! złocistego
Hyperiona nadobna małżonko!
Czułem cię przedtem, nim jeszcze ujrzałem

Twoje oblicze: spojrzyj na mnie! spojrzyj,
Abym nasz wyrok zobaczył w twych oczach!
Spojrzyj i powiedz, azali Saturna
Widzisz tu postać; azali Saturna
Głos tutaj słyszysz; azali to czoło,
To pomarszczone, z królewskiej korony
Odarte czoło jest czołem Saturna?
Któż posiadł władzę, aby mnie tak zgnębić?
Skąd moc ta przyszła i jak mogła wyróść
W takie nadmiary, gdym ja Przeznaczenie
Zdawał się trzymać w mych żelaznych garściach?!
Lecz tak się stało... I otom zduszony —
Otom niebieskiej pozbawion potęgi
Oddziaływania na blade planety,
Rozkazywania morzom i wichurom,
Nad żniwiarzami spokojnego władztwa —
Wszystkich tych czynów, któremi najwyższe
Przynosi bóstwo ulgę swemu sercu.
Odbiegłem łona własnego, zgubiłem
Własną istotę, swój byt rzeczywisty,
Gdzieś między tronem, a tym kątem ziemi,
Na którym siedzę. Patrzaj, Theo! patrzaj!
Rozewrzyj oczy wieczyste i wlep je
Hen! w te okręgi! wlep je w te przestworza,
Takie gwiaździste, a przecież tak ciemne,
Tak pełne życia oddechów, a przecież
Takie bezpłodne i puste — w płomienne,
Lecz takiem piekłem ziejące przestworza!
Patrz, patrz, o Theo! i powiedz, czy widzisz
Postać, lub cień jej, torującą drogę
Na dumnych skrzydłach lub płomiennym wozie,

Aby nanowo opanować niebo,
Które przed chwilą straciła!... Posłuchaj!
Dojrzali muszą iść naprzód! Saturnus
Musi być królem! Tak, złote zawitać
Musi zwycięztwo, paść muszą bogowie,
A zabrzmieć surmy spokojnych tryumfów;
Nad mej stolicy złociste obłoki
Przeuroczyste muszą płynąć hymny,
Tony łagodnych odezw i obwieszczeń
I srebrne muszli wyżłobionych dźwięki!
I nowe piękna stworzymy rodzaje,
Aby się niebios radowały dzieci...
Ja wydam rozkaz... Theo! Theo! Theo!
Ach! gdzie jest Saturn? Słuchaj gdzie jest Saturn?»

Z wielkiego bólu dźwignął się na nogi,
Ściśnięte pięści wytężył do góry
I druidycznym jął potrząsać włosem,
Że aż kroplistym ociekał mu potem;
W źrenicach jego rozgorzały ognie
I głos mu w krtani uwiązł ze wzruszenia.
Stał i nie słyszał Thei westchnień długich;
Potem, za chwilę, te mu się poczęły
Wyrywać tony: «Ale mogę-ż życie
Innym dać światom? tak! innym istnieniom,
By przezwyciężyć i zniszczyć dzisiejsze?
Gdzie drugi chaos?... Gdzie?!...» Ku Olimpowi
Znalazło drogę to słowo i dreszczem
Przejęło trójkę buntowników. Thea
Zadrgnęła z trwogi, ale w jej wyrazie
Przebłysły jakieś nadzieje, i głosem
Żywym, lecz pełnym wielkiej czci, wyrzekła:

«To nam pokrzepi ten nasz ród upadły:
Chodź do przyjaciół, dodaj im otuchy!
Znam ich ustronie, boć stamtąd przybywam».
I tyle słów jej; a potem z błagalną
Prośbą w źrenicach wstecz zwróciła kroki
Wskroś mrocznej puszczy; Saturn poszedł za nią:
Ona go wiodła, skierowawszy drogę
Wśród starych gąszczy, co się poddawały,
Jak mgła, gdy orły wzlatują nad gniazda.

Tymczasem w innych dzierżawach roniono
Łzy przeogromne, i jeszcze tam krwawszy
Ból się wylewał, i żal był tak wielki,
Że nie wyrazi go ni język ludzki,
Ani też pióro; groźny ród tytanów,
Sam się ukrywszy, albo w pętach leżąc,
Nad utraconem jęczał panowaniem
I w męce srogiej ciągle nadsłuchiwał,
Zali się Saturn nie ozwie. Lecz jeden
Z tego plemienia mamutów wciąż jeszcze
Dzierżył swe władztwo, swą moc, swój majestat:
W kręgu swych ogni wciąż jeszcze płomienny
Siedział Hyperion, wciąż wdychał kadzidła,
Z męża na boga rosnąc słonecznego —
Ale niepewnie: Bo jak w nas śmiertelnych
I dreszcz i trwogę straszne budzą znaki,
Tak i on również drżał, lecz nie jak człowiek
Na głuche wycie psa lub krzyk puhacza,
Lub gdy przyszedłszy do kogoś ze swoich,
Usłyszy naraz jego dzwon pogrzebny,
Lub modły księży, w północ, przy gromnicach:
Tylko przestrachy, owładnąwszy każdym

Nerwem olbrzyma, częstokroć dręczyły
Hyperiona. Jego gmach, okolon
Piramidami z jarzącego złota,
Cieniem bronzowych przyćmion obelisków,
Krwawo się żarzył w tysiącach podworców,
Łuków i kopuł i lśnistych galeryj;
A wszystkie chmurek jutrznianych przesłony
Płonęły gniewnie; orle bowiem skrzydła,
Niewidne dotąd bogom ni zdumionym
Oczom człowieka, od czasu do czasu
Rzucały pomrok na pałac; rumaków
Słychać też było rżenie, niesłyszane
Dotąd ni bogom ani zdumionego
Uszom człowieka. A kiedy Hyperion
Pragnął piersiami swemi chłonąć kłęby
Wonnych kadzideł, z świętych wzgórz płynące,
Jego olbrzymie czuło podniebienie
Zabójczej miedzi jadowity posmak.

Toż po spełnionym dniu, gdy znalazł przystań
W usypiającym zachodzie, nie szukał
Boskiego wczasu na łożu wyniosłem,
Ni snów rozkosznych w objęciach melodyj,
Tylko odpędzał godziny spoczynku,
Niezmierzonemi od hali do hali
Chodząc krokami. A zasię skrzydlate
Jego rumaki stały w zbitych stadach
Zdala od schronisk zacisznych, zdumione
I pełne trwogi, tak, jak się wylękłe
Skupiają tłumy na wielkiej równinie,
Kiedy ich zamki i warowne grody
Padły od ziemi trzęsienia... W tej chwili,

Kiedy Saturnus, przebudzon z letargu,
Trop w trop za Theą podążał lasami,
Hyperion, zmierzchy zostawiwszy w tyle,
Przybył, schylony, ku progom zachodnim
I, jako zwykle, bramy jego zamku
Rozchyliły się w przełagodnej ciszy,
Tylko poważne zefiry poczęły
Z tub uroczyste wydobywać tchnienia
Przesłodkich dźwięków, cichych, przytłumionych,
Rozpływających się wokrąg melodyj.
I, niby róża, cała w karmazynach,
Skąpana w woniach, a zimna dla oka,
Stało to wejście, rozkwitłe, rozwiane,
Oczekujące majestatu boga.
Wstąpił, lecz wstąpił przepełniony gniewem.
Wokół stóp jego płomieniste suknie
Syk wydawały wzdętymi fałdami,
Jakby z ziemskiego pochodzący ognia,
A który płoszył niebiańskie Godziny
I dreszcz w ich skrzydła przelewał gołębie.
I tak w iskrzących kroczył błyskawicach
Od jednej nawy wspaniałej do drugiej,
Pod wiązaniami sklepień, pośród altan,
Powyplatanych wonnem blasków liściem,
Wskroś djamentami wysadzanych arkad,
Pokąd nie dotarł do głównej kopuły.
Stanąwszy pod nią, gniewnie tupnął nogą,
Że aż od posad do najwyższych szczytów
Gmach jego zagrzmiał złocisty. Lecz zanim
Zdołał ucichnąć ten grzmot wibrujący,
Głos jego strzelił do góry i huczał
Gromom na przekór: «O sny dnia i nocy!

Kształty potworne! Obrazy boleści!
Zjawiska, w zimnych żyjące pomrokach!
Widziadła bagnisk, czarnem krytych zielskiem!
Czemum was poznał? Czemum was zobaczył?
Czemuż ta moja wieczysta istota
Tak oszalała, że mogłem was ujrzeć,
Że mogłem patrzeć na te strachy nowe!
Upadł Saturnus, więc i ja mam upaść?
Mam i ja rzucić tę przystań spokoju,
Tę chwały mojej kolebkę, ten cichy
A bujny zbytek niebiańskiej światłości,
Tę schroń uroczą, te lśniste przybytki,
Te kryształowe moje pawilony,
To moje całe jaśniejące władztwo?
Dziś ono puste, sieroce, nikt z moich
W niem już nie gości. O biada! Nie widzę
Blasku, ni ognia, ni kształtów harmonii,
A tylko ciemność widzę, śmierć i ciemność!
Tutaj, w sam środek mojego schroniska
Wtargnęły widma ponure i władną,
I znieważają i tłumią i gaszą
Wszystką mą chwałę... Upaść?! Nie! Na Tellus
I na jej słone suknie! Nad płomienne
Granice mego królestwa wyciągnę
Straszliwe ramię i precz, precz odpędzę
Gromowładnego młodzieniaszka, zgnębię
Zbuntowanego Jowisza i każę,
Aby na tronie siadł znów Saturn stary».
Rzekłszy to, zamilkł, albowiem mu w gardle
Ciężka uwięzła groźba, nie mogąca
Dobyć się na jaw. Bo jak w ciżbie ludzi,
Na widowisku jakiemś zgromadzonych,

Hałas się wzmaga i rośnie, im bardziej
Krzyczy ktoś: «cicho»! — tak też i na słowa
Hyperiona zbiegły się widziadła,
Potrzykroć zimne i straszne i blade,
A z zwierciadlanej powierzchni, gdzie stały,
Podniósł się opar, jak z bagien spienionych.
A on, przygniecion swym bólem ogromnym,
Wlókł się, miarowo od stóp aż do głowy —
Tak wąż olbrzymi, muskularny, giętki,
Zwolna toruje sobie drogę, skronią
Trzęsąc i karkiem z nadmiaru wysiłku.
Wyswobodzony, dobiegł wschodniej bramy
I, przez rosistych sześć godzin, nim zdołał
Świt się zrumienić w swej właściwej chwili,
Groźnym oddechem dął w uśpione wrota,
Zwolnił je z ciężkich oparów i nagle
Rozwarł na oścież ponad zimną falą
Oceanową. Krąg ów płomienisty,
Na którym codzień toczył się wskroś niebios
Z wschodu na zachód, obracał się w kirach
Obłocznych opon, lecz przez to nie bywał
Nigdy przyćmiony całkiem i zakryty,
Gdyż jaśniejące sfery i kolura,
Łuki i koła, przeświecały zawsze
Przez te przesłony, od głębin nadiru
Aż do zenitu tworząc przecudowne
Kształty błyskawic — dawne hieroglify,
Które uczona mądrość bystrookich,
Ongi żyjących tutaj astrologów,
Umiała, w długie zapatrzona wieki,
Odczytać myśli wytężoną pracą:
Dzisiaj ich nie ma — zabytki zostały

W czarnych marmurach i głazach; ich wiedza
Zgasła i przeszło dawne ich znaczenie.
Krąg dwa miał skrzydła, dwa srebrzyste skrzydła,
Co się wznosiły, skoro bóg się zbliżał.
I dziś ich pióra olbrzymie zaczęły
Wyrastać, jedno po drugiem, z pomroków,
Pokąd się wszystkie nie rozpięły; glob zaś
Oślepiający stał pośród ciemności
I na rozkazy czekał Hyperiona.
Chętnie ten byłby wydał swe zlecenie,
Chętnieby zajął tron i rad nakazał,
By dzień się począł — ale nadaremnie:
Nie mógł, jakkolwiek był z pierwotnych bogów — ;
Pór uświęconych porządku zakłócić
On nawet nie mógł; w narodzinach swoich
Świt się powstrzymał, jak tu powiedziano.
Siostrzana para owych skrzydeł srebrnych
Stała rozpięta, ażeby nareszcie
Krąg swój poruszyć; przedsionki — otwarte
Ponad ciemnemi dzierżawami nocy;
I oto Tytan promienny, szalony
Z nowego bólu, dotąd nieprzywykły,
By się naginać, teraz, koniecznością
Zmuszony twardą, ugiął ducha swego
Pod troską chwili: i, przepełnion żalem,
W słabym oblasku legł, wzdłuż poszarpanych
Strasznie obłoków, na dnia rozgraniczu
I mrocznej nocy. A kiedy tak leżał,
Niebo gwiazdami swojemi litośnie
Spojrzało k’niemu i z dali bezmiernych
Do uszu jego spłynął głos Coelusa
W tych uroczystych i cichych poszeptach:

«Najpromienniejszy z moich drogich dzieci,
Urodzon z ziemi, spłodzony przez niebo,
Synu tajemnic, niepojętych nawet
Dla sił, co były przy twem powstawaniu!
Oto ja, Coelus, sam zdumiony jestem,
Skąd i jak przyszły te radości twoje,
Ta słodycz dreszczów rozkosznych; w zdumienie
I mnie wprawiają te ich mnogokształtne,
Widne owoce; te boskie symbole,
Te objawienia życia, rozlanego
Po głębiach wiecznych przestworów: o słuchaj,
Wśród nowych kształtów braci twych i bogiń
Najpromienniejszem ty jesteś dziecięciem!
Spór między wami dziś powstał i rokosz
Syna przeciwko ojcu. Jam go widział
Padającego; jam widział, jak z tronu
Mój pierworodny się walił. Ramiona
Wyciągał ku mnie; poprzez wszystkie gromy,
Które szalały mu naokół głowy,
Do mnie przedarło się jego wołanie.
Zbladłem i w chmurach ukryłem oblicze.
Czyś i ty bliski takiego wyroku?
Czuję tu jakiś strach nieokreślony,
Albowiem widzę, że moi synowie
Już nie podobni do bogów. Boskimi
Byliście z swego poczęcia, w spokoju
I uroczystej władnęliście dumie,
Bóstwa wyniosłe, i nikt nie zakłócał
Waszego życia ni waszej potęgi;
Dziś we was widzę strach, gniew i nadzieję;
Objawy bólu i złości; prawdziwie,
Jak u śmiertelnych, żyjących tam! w dole.

Gorycz tu dzisiaj, mój synu! Ponure
Znaki zaniku, rozpaczy, upadku!
Lecz ty zbierz siły, jakoś mocen tego,
Jako że możesz ruszać się naokół —
Bóstwo widzialne — i możesz wszelakiej
Krnąbrnej godzinie natychmiast urągać
Swoją w eterach jawną obecnością!
Jam tylko głosem, me życie jest tylko
Żywotem fali i wichru — wydołam
Jedynie tyle, co wicher i fala —
Ale ty możesz! Na czoło wypadków
Stań więc i strzałę schwyć za opierzenie,
Nim naciągnięta wyda świst cięciwa.
Dalej! Na ziemię! Tam znajdziesz Saturna
Wraz z jego bólem. Ja będę tymczasem
Strzegł twego słońca jasnego, opiekę
Będę miał baczną nad twemi porami».

Zanim połowa tych szeptów przestwornych
Dotarła na dół, Hyperion się podniósł
I hen! ku gwiazdom zwrócił swe powieki
I wciąż je trzymał otwarte, dopóki
Nie umilkł poszept; i wciąż je otwarte
Trzymał, a gwiazdy były wciąż tak samo
Jasne, milczące. A potem, powoli
Skłoniwszy głowę na szerokie piersi,
Jak nurek, w morze idący perliste,
Pokroczył naprzód powietrznem obrzeżem
I cicho w nocy utonął głębinach.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Keats i tłumacza: Jan Kasprowicz.