Hrabia Monte Christo/Część X/Rozdział XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część X
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVIII.
WIDZIADŁA.

Walentyna żyła. Przewidział to nietylko doktór d‘Avrigny, ale i Monte Christo, mówiąc, że jeżeli nie zabił jej pierwszy atak, to żyć będzie.
Tak się też stało. Była jednak tak osłabiona, że nie mogła podnosić się z łóżka.
Od macochy dowiedziała się o zerwaniu małżeństwa Eugenji z mniemanym księciem Cavalcantim, który okazał się zbiegiem z galer i mordercą, o ucieczce z domu rodzicielskiego Eugenji, wreszcie o schwytaniu Benedykta.
Wszystkie te wiadomości, aczkolwiek tak bardzo sensacyjne, bardzo niewielkie zrobiły na Walentynie wrażenie, jej umysł był nazbyt jeszcze osłabiony, by mógł funkcjonować normalnie. Powstało na tem tle w schorzałym umyśle kilka tylko błędnych i niewyraźnych widziadeł, które snuły się jak cienie przed oczami, znikały, to znów wracały w obłędnym korowodzie.
W świetle dnia chora żyła jeszcze rzeczywistością, bo czcigodny jej dziadek kazał się zanosić do pokoju wnuczki i tam ojcowskim wzrokiem czuwał nad nią; gdy wszelako nadchodziła noc, gdy w pokoju panował półcień, rozświetlany słabym płomieniem małej nocnej lampki jedynie, zapadała ona w świat rojeń, marzeń i widziadeł.
Około godziny jedenastej, gdy Walentyna zdawała się zasypiać zazwyczaj, z jej pokoju wychodziła nawet pielęgniarka, a wtedy był on starannie zamykany na klucz, który następnie był oddawany do ręki samemu panu de Villefort, tak, iż od tej godziny nikt wejść nie mógł do chorej, chyba że przez pokoje pani de Villefort i małego Edwardka.
Nie potrzebujemy chyba nadmieniać, iż Morrel dzień w dzień odwiedzał Noirtiera, aby się dowiedzieć o stanie zdrowia Walentyny, przyczem nawet wieści o chwilowem pogorszeniu przyjmował ze spokojem. Ten stan umysłu zawdzięczał on słowom Monte Christa, który zaręczał, że chora ma się coraz lepiej i że żadne niebezpieczeństwo już jej nie grozi.
Tak minęły cztery dni. Rozdrażnienie, stan podniecenia, to znów bezwzględne wyczerpanie, nie opuszczały jednak chorej. Najlepiej czuła się w nocy, w stanie nawpółprzytomnym: prześladowały ją wtedy mary i widziadła, lecz leżała bezwładna, w stanie absolutnego spokoju, co dobrze wpływało na jej wyczerpane ciało i umysł.
W widziadłach rozpoznawała to macochę, to Monte Christa, lub wreszcie Cavalcantiego i Eugenję. Trwało to do godziny drugiej... trzeciej... zazwyczaj. Nad ranem jednak spadał na nią sen mocny, który pokrzepiał jej siły.
Widziadła takie napastować zaczęły Walentynę i w czasie piątej nocy choroby. Już jakieś kilkanaście minut upłynęło od zamknięcia drzwi na klucz, już moc gorączki wzmagającej się w nocy opanowała schorzałą głowę Walentyny i przeprowadzała przed jej oczami nieustanne widziadła i cienie, gdy nagle, przy słabem świetle nocnej lampki, ujrzała bibljoteczkę swoją, znajdującą się w murze przy kominku, jak się otwierała cicho, tak, iż zawiasy najmniejszego nie wydały szmeru.
W normalnym stanie, Walentyna rzuciłaby się do dzwonka i wołać zaczęła o pomoc; w stanie chorobliwej apatji, w jakiej się znajdowała, nic jej nie mogło zadziwić, lub przestraszyć. Patrzyła więc spokojnie dalej.
Przekonana była zresztą, iż jest to jedno z widziadeł, jakich widziała już tysiące w czasie swej choroby: zapragnęła jedynie, by choć raz ukazał jej się Maksymiljan, a nie macocha, lub Monte Christo, jak to zdarzało się przeważnie.
Z za drzwi bibljoteki wyszła jakaś postać i cicho, jak prawdziwa mara, zbliżać się zaczęła do jej łoża.
Wtem jaśniejszy błysk lampki oświetlił nieco lepiej twarz nocnego gościa.
— To nie on, nie Maksymiljan — rzekła wtedy do siebie Walentyna.
I czekała apatycznie, aż zjawa rozpłynie się, zniknie w powietrzu, jak to się zazwyczaj zdarza w marzeniach.
Widziadło nie ginęło jednak, lecz stało nieruchome. Zaczęło ją to męczyć, dotknęła się więc pulsu, by się przekonać, czy jest to sen, czy też rzeczywistość może? Puls uderzał nierówno i bardzo gwałtownie. Przyszło jej wtedy na myśl, iż najlepszym sposobem przywrócenia umysłowi sprawności działania jest orzeźwienie się jakimś napojem. Wyciągnęła więc rękę ku szklance, która stała na kryształowej podstawie, lecz wtedy widziadło uczyniło ruch cichy, lecz bardzo gwałtowny i Walentyna uczuła jakby uściśnienie ręki.
Tym razem złudzenie, albo raczej rzeczywistość, przewyższyła wszystko, czego do tej chwili doświadczała Walentyna. Zadrżała cała.
Uściśnienie dłoni widziadła nie pozwoliło Walentynie sięgnąć po napój; cofnęła więc zwolna rękę.
Wówczas widziadło, które mimo wszystko zdało się być Walentynie raczej opiekuńcze niż groźne, wzięło szklankę, zbliżyło ją do lampy, pod światło zbadało napój, dopiero wtedy podało szklankę Walentynie i przemówiło głosem pełnym tkliwości:
— Pij, dziecię, teraz.
Duch mówił. Walentyna już otworzyła usta do okrzyku.
Nocny gość położył wtedy palec na ustach.
— Pan hrabia Monte Christo! — powiedziała Walentyna do siebie.
— Nie lękaj się mnie — rzekł hrabia — nie dopuszczaj do serca swego niepokoju, i wierz mi, iż jestem twoim przyjacielem. Nie jestem zjawą, ni widziadłem, jestem rzeczywistością, a zwłaszcza, co raz jeszcze powtarzam, jestem twoim przyjacielem.
Walentyna nie mogła znaleźć słów; z przerażenia zresztą głosu nawet wydobyć nie mogła.
W jej wzroku jednak, lęku i obawy pełnym, każdy wyczytać mógł zapytanie:
— Jeżeli twe zamiary czyste, pocóż tu przyszedłeś?
Hrabia swą iście nieziemską intuicją odgadł, co się działo w sercu dziewicy.
— Słuchaj mnie, albo raczej spojrzyj na mnie — rzekł — popatrz na moje zaczerwienione oczy i na twarz bledszą niż zazwyczaj. Już cztery noce ani na jeden moment oka nie zmrużyłem, już cztery noce czuwam nad tobą, zaś czynię to bo mnie prosił o to nasz wspólny przyjaciel, Maksymiljan.
Fala gorącej krwi zalała purpurową łuną bladziutkie do tej chwili lica chorej. Imię to, tak nagle wymówione, rozproszyło w niej resztki nieufności, jaką uczuwała dla hrabiego.
— Więc Maksymiljan powiedział panu wszystko? — zapytała.
— Tak jest. Od niego dowiedziałem się, iż przez ciebie i tobą jedynie żyje. To też przyrzekłem mu, iż żyć będziesz.
— Zdaje mi się, że mówiłeś, przed chwilą, o opiece, jaką roztoczyłeś nade mną. Czy jesteś, panie, doktorem?
— Jestem, pani, i doktorem również, lecz jestem nadewszystko twoim przyjacielem. Czuwałem nad twem bezpieczeństwem po nocach całych, ukryty tam, w tej bibljotece, do której przechodziłem specjalnie przebitem, przejściem, — z sąsiedniego domu, który jest teraz moją własnością.
Walentyna, przejęta uczuciem wstydliwości niewieściej, spuściła oczy i z wyrazem dumy oraz lekkiego gniewu powiedziała:
— To, coś czynił, panie, nie jest zgodne z poczuciem honoru, opieka w ten sposób dana, graniczy za zniewagą!
— Walentyno, żono mego przyjaciela! Przez cały czas całonocnych czuwań moich uwaga moja była zwrócona jedynie na ludzi, którzy przychodzili do ciebie nocą; badałem następnie jakość lekarstw, które ci podawano; gdym tylko spostrzegł rzeczy niewłaściwe, wylewałem je natychmiast z twej szklanki, a w miejsce trucizny, dawałem napój życiodajny, który wlewał w twe żyły nie śmierć, lecz życie.
— Śmierć, trucizna!... zawołała Walentyna, myśląc, iż znowu ogarnia ją gorączka — co znaczyć mogą słowa te, hrabio?
— Tak jest, niestety, dziecko moje! — Dawano ci tutaj trucizny i szykowano śmierć. Inna rzecz — moje środki lecznicze, te napewno przywrócą ci zdrowie i dadzą życie. Więc wypij!
Mówiąc słowa te, hrabia wpuścił do szklanki z wodą dwie krople rubinowego lekarstwa z kryształowego flakonu.
Walentyna wyciągnęła już rękę, lecz cofnęła ją, po chwili, zdjęta nagłem przerażeniem.
Monte Christo, widząc to, podniósł szklankę do swych ust i wypił do połowy, oddając pozostałą resztę Walentynie, która wtedy z uśmiechem wypiła napój.
— Tak — rzekła — poznaję smak moich nocnych napojów, smak wody, która zawsze ożywiała mą pierś uspakajała podrażnione nerwy. Dziękuję ci, panie, za nie.
— Dzięki tym purpurowym kroplom, do wody dolewanym, utrzymałem cię przy życiu, Walentyno. Ileż ja przecierpiałem, ukryty za drzwiami tej bibljoteki, gdy patrzeć byłem zmuszony, jak do twej szklanki wlewano truciznę, gdym drżał, abyś tego napoju niosącego śmierć nie wypiła, zanim ja uzyskam możność wyjścia z ukrycia swego i usunięcia tej trucizny!
— Więc powiadasz, panie, — rzekła Walentyna z sercem zamierającem z trwogi — że do mej szklanki wlewano truciznę?... Boże mój, Boże!... Lecz jeżeli tak, to widzieć musiałeś i osobę, która to czyniła?...
— Widziałem.
Walentyna uniosła się na łóżku, zakrywając bielszą od śniegu pierś batystową zasłoną.
— Widziałeś tę osobę? — zawołała z przestrachem.
— Tak jest, widziałem — powtórzył jak echo hrabia.
— Zgrozą przejmują mnie słowa twe, panie. Cóż za dno zbrodni i cierpienia! Więc w domu ojca mego, leżącą na łożu cierpień, dobić mnie chcą jeszcze?... Ach, odejdź ode mnie, nie mów mi tego, bo słuchając cię, wiarę w Boga mogłabym zatracić. To być nie mogło, nie mogło!
— Czyliż w ciebie pierwszą, Walentyno, ta ręka ugodziła? Czyż nie widziałaś, jak przy tobie umierali: babka twa, margrabina de Saint Meran i Wawrzyniec? A byłabyś widziała, z największą pewnością i skon pana Noirtiera, gdyby organizm jego nie był uodporniony na trucizny, przez to, iż doktór d‘Avrigny, truciznami właśnie leczył jego paraliż!
— Boże!... To dlatego dziadek od miesiąca zmuszał mnie, bym i ja jego lekarstwa zażywała?!
— Lekarstwo to miało smak skórki pomarańczowej, wszak prawda?
— Tak jest, panie.
— Teraz rozumiem już wszystko — zawołał Monte Christo — więc i panu Noirtier jest już wiadome, iż w domu tym grasują truciciele. Wie może również i to, czyja ręka podaje truciznę. On to w swej bezgranicznej miłości, starał się zabezpieczyć cię od uderzenia tej morderczej dłoni, on ci życie uratował.
— Lecz któż jest tym zbrodniarzem, tym mordercą?
— To ja ciebie, pani, zapytam się raczej, czy nigdy nie widziałaś nikogo takiego, któryby wchodził nocą do twego pokoju?
— Widziałam, panie. Lecz były to tylko gorączkowe marzenia, gdyż widywałam osoby, które napewno wejść tu nie mogły, jak pan Cavalcanti, lub Eugenja... Lecz prawda!... zdawało mi się, iż widziałam, parokrotnie nawet, również i ciebie, panie.
— Teraz nie masz gorączki, bo rozmawiasz przytomnie, za chwilę więc poznasz swych wrogów, zbliża się bowiem północ, godzina piekła i morderców, za chwilę przyjdzie tutaj przeto truciciel lub trucicielka, z pewnością.
— Boże Wielki!... zawołała Walentyna, ocierając dłonią pot, perłami na jej czoło występujący.
Godzina duchów ciemności uderzyła po chwili, zegar na kominku stojący wydzwonił cicho północ, a każde uderzenie jego bronzowego młota zdawało się spadać centnarowym ciężarem na serce chorej, struchlałe z trwogi.
— Walentyno — rzekł hrabia — zbierz teraz wszystkie swe siły, całą przytomność swego umysłu i ucisz bicie swego serca, przytłum oddech i udawaj śpiącą, a za chwilę zobaczysz sama mordercę. Gdy odejdzie — powrócę.
I znikł za drzwiami bibljoteki, przyczem, już je zamykając, dodał szeptem:
— Pamiętaj, abyś się nie zdradziła już nie słowem, lecz jednym ruchem choćby, gdyż wtedy zginąć byś mogła, zanim ja przyjśćbym ci zdołał z pomocą.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.