Hrabia Monte Christo/Część I/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XI.
LUDOŻERCA KORSYKAŃSKI.

Na widok przerażonej twarzy ministra policji, Ludwik XVIII pchnął gwałtownie stół, przy którym siedział.
— Co ci jest, baronie — zawołał — zdajesz się być mocno przestraszony. Czy ten przestrach ma jakiś związek z tem co mi pan Blacas nie tak dawno mówił, a pan de Villefort przed chwilą potwierdził?
Pan de Blacas zbliżył się również do barona, ale pomieszanie dworaka nie pozwoliło utrzymać powagi mężowi stanu i politykowi; w tych warunkach korzystniej dlań było bezwątpienia dać się upokorzyć prefektowi policji, aniżeli dążyć do jego upokorzenia.
— Najjaśniejszy Panie! — wyjąkał baron.
— Cóż tam takiego? Mówże — zapytał król.
— Najjaśniejszy Panie! Straszne nieszczęście!
— Rozkazuję ci mówić, mój panie!
— Uzurpator 26 opuścił Elbę, a 1 marca wylądował.
— Gdzie?... We Włoszech? — przerwał król niecierpliwie.
— We Francji! W małym porcie, w pobliżu Antibes, w zatoce Juan.
— Uzurpator stanął na ziemi francuskiej 1 marca, a dopiero dziś dowiaduję się o tem? Chyba to mylne informacje?
— O, nie, moje wiadomości są pewne.
Ludwik XVIII zrobił poruszenie, wyrażające i gniew i przestrach jednocześnie, jakby ten cios niespodziewany uderzył go w twarz, i w serce.
— We Francji?! Uzurpator we Francji? A więc do tego aż stopnia źle pilnowano tego człowieka? Albo, być może, w zmowie z nim działano!
— Najjaśniejszy Panie! — zawołał hrabia Blacas — nie takiego ministra policji oskarżaćby można o zdradę! Wszyscy Najjaśniejszy Panie, byliśmy ślepi, temu ogólnemu zaślepieniu uległ również i baron. To wszystko.
— Jednakże... odezwał się de Villefort, lecz zamilkł natychmiast i dopiero po chwili zaczął ponownie: — przebacz mi Najjaśniejszy Panie, mą nadmierną być może gorliwość...
— Mów, mów śmiało — odpowiedział król łaskawie — tyś pierwszy powiadomił nas o nieszczęściu, ty więc pierwszy teraz wystąp ze swą radą.
— Najjaśniejszy Panie — zaczął wtedy de Villefort — na południu nienawidzą uzurpatora. Zdaje się być pewnem przeto, że jeżeli odważy się iść tamtejszymi departamentami, to łatwoby przyszło pobudzić przeciwko niemu Prowancję i Langwedocję.
— Zapewne, — odpowiedział minister — ale on idzie na Cap i Sisteron.
— A więc maszeruje wprost na Paryż!? — zawołał król.
Minister na zapytanie to nie dał odpowiedzi, co się równało potwierdzeniu.
— A czy Delfinat, zdaniem pana — zwrócił się król do Villeforta — możnaby podnieść równie łatwo przeciwko awanturnikowi?
— Nie chciałbym ci, Najjaśniejszy Panie dać tej przykrej odpowiedzi, usposobienie Delfinatu wszelako jest zupełnie inne, aniżeli Południa. Górale to najżarliwsi zwolennicy uzurpatora.
— Okazuje się — z nietajonym gniewem zaopinjował król — iż pan Bonaparte ma najdoskonalsze o wszystkiem informacje. Ileż ma pod sobą ludzi?
— Nie wiem, Najjaśniejszy Panie! — wyszeptał minister policji, opuszczając w dół głowę.
— Jakto: — nie wiesz?! Nawet o tak zasadnicze nie postarałeś się informacje! A może jest to dla ciebie sprawą bez znaczenia? — dodał król ironicznie.
— Depesza, którą otrzymałem, informuje jedynie o kierunku drogi.
Król postąpił krok naprzód i skrzyżował ręce na piersiach, naśladując tem bezwiednie Napoleona, i rzekł głosem od gniewu drgającym:
— A więc siedem sprzymierzonych armij pokonało nakoniec tego człowieka. Cud Boży zwrócił mi, po 25 latach wygnania, tron przodków moich i dziś znów ta sama złowroga siła, którą zdawało się że już w zupełności zmiażdżyłem, ponownie we mnie mierzy!
— Fatalizm! Najjaśniejszy Panie — rzekł minister, starając się zwrócić myśl króla w innym kierunku.
— Upaść — mówił dalej Ludwik XVIII — i od jednego rzutu oka zmierzyć tę głęboką przepaść, w jaką znów stacza się monarchja! upaść — i o upadku swym dowiedzieć się za pośrednictwem depeszy! — to nazbyt okrutne, zaprawdę! Stokroć razy wolałbym zginąć jak brat mój, Ludwik XVI, na rusztowaniu, aniżeli zstępować po tych schodach, pośmiewiskiem z Tuilleries wygnany, śmiechem żegnany!
— Zlituj się! Najjaśniejszy Panie! — zaczął lękliwie minister.
— „Fizyczne niepodobieństwo“! — wspaniale określenie. Zaiste! Są więc jeszcze znakomite wyrażenia; dobre i to, gdy niema już teraz takich ministrów. „Fizyczne niepodobieństwo“ mieć dla ministra policji najprymitywniejsze informacje, dla ministra, który ma na swe rozkazy pułki ajentów i półtora miljona franków na tajne wydatki. Fizyczne niepodobieństwo wiedzieć, co się dzieje u brzegów Francji: Patrzajże pan, oto człowiek, który żadnej w swem ręku nie ma władzy, gdyż jest zwyczajnym sądownikiem, a który niemniej miał lepsze od pana wiadomości; człowiek, który gdyby miał w swej władzy ajentów i telegrafy — byłby ocalił mi koronę.
Wzrok ministra policji z ukosa padł na Villeforta.
— Nie stosuję mych wyrzutów do ciebie, mój kochany Blacas, bo chociaż sam nic nie odkryłeś, nic nie zdziałałeś, miałeś przynajmniej to dobre przeczucie, że obawiałeś się nadejścia tych wypadków, które, niestety, ciałem się stały.
Villefort zrozumiał docinki króla i ocenił natychmiast kryjące się w nich dla siebie niebezpieczeństwo. Minister policji okazał się niedołężnym i już przepadł, padając wszelako, w ostatnich drgawkach konania, mógł pochłonąć go z łatwością. Na to był dość jeszcze potężny. Dość mu było wziąć na indagację Dantesa. To też miast pogrążyć do reszty ministra, młody podprokurator przyszedł mu z pomocą.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł — nagłość zdarzeń powinnaby dowieść Mu, że sam Bóg jedynie mógł był wstrzymać tę szalejącą burzę. Wasza Królewska Mość przecenia przytem wartość moich czynów i co nazywa wyjątkową moją przenikliwością, to w istocie rzeczy było jedynie szczęśliwym dla mnie zbiegiem okoliczności. Cała moja zasługa, — że traf ten starałem się wykorzystać dla dobra Waszej Królewskiej Mości.
Minister policji wymownem spojrzeniem podziękował młodemu człowiekowi za obronę, przebiegły zaś Villefort wywnioskował natychmiast z wrażenia, jakie jego przemowa sprawiła, że jego zamiary zyskały sukces zupełny: wdzięczności króla nie stracił, a pozyskał sobie życzliwość potężnego ministra.
— Temat rozmowy jest już, myślę, zupełnie wyczerpany — rzekł król, — możecie więc odejść już, panowie, nie potrzebuję was więcej w tej chwili. To, co teraz zrobić trzeba, należy już do ministra wojny.
— Na szczęście — odezwał się p. Blacas — możemy śmiało liczyć na naszą armję. Wszystkie raporty mówią zgodnie o przywiązaniu armji tej do prawowitej władzy.
— Nie wspominaj mi pan nic o żadnych raportach, sam wiesz najlepiej jaką można do nich przywiązywać wagę. Ale, ale, panie baronie, jakie są twe raporty dotyczące wypadku na ulicy Saint-Jacques?
— O wypadku na ulicy Saint-Jacques? — zawołał de Villefort, nie mający dość sił, by skryć wrażenie. Urwał jednak natychmiast, lecz po chwili dodał:
— Wybacz mi, Najjaśniejszy Panie, mój niewłaściwy okrzyk. Widzę, że i zbytnia gorliwość może być grzechem.
— Panie de Villefort, pozwalam ci mówić i robić wszystko — odparł król — nabyłeś praw do tego.
— Najjaśniejszy Panie — rozpoczął minister policji — chciałem właśnie przedstawić Waszej Królewskiej Mości nowe szczegóły sprawy tej dotyczące. Sądziłem wszelako, że katastrofa, która się zdarzyła w zatoce Juan, odwróciła Jego uwagę od tej bądź co bądź drobnej sprawy.
— Przeciwnie, przeciwnie, mój panie. Ten wypadek bodaj że pozostaje w związku z wylądowaniem uzurpatora. Śmierć generała Epinay odkryje nam bodaj ogrom spisku wewnętrznego.
De Villefort gdy usłyszał nazwisko Epinay — zadrżał widocznie.
— Wszystko, w rzeczy samej — odparł minister policji — naprowadza na domysł, że śmierć generała nie była samobójstwem, lecz że było to morderstwo. Epinay zniknął po wyjściu z klubu bonapartystów. Rano tego samego dnia jakiś człowiek nieznany przyszedł do generała i naznaczył mu schadzkę przy ulicy Saint-Jacques. Pokojowiec nieboszczyka, który ubierał swego pana w chwili, gdy ten nieznajomy wszedł do gabinetu, słyszał wyraźnie, że mówiono o tej właśnie ulicy, nie pamięta tylko numeru.
Gdy minister policji dawał powyższe wyjaśnienia, dotyczące wypadku, de Villefort cały zmienił się w słuch, chwytał każde słowo, notował nawet tonacje głosu.
Nagle król odwrócił się i rzekł:
— Pan, panie de Villefort, jesteś może tego samego zdania, że generał Epinay, który był uważany za stronnika uzurpatora, a który w istocie rzeczy był mi oddany całą duszą, — padł prawdopodobnie z ręki jakiegoś łotra bonapartysty?
— Jest to bardzo możliwe — odpowiedział de Villefort — czy jednak nic więcej nie jest wiadome, Najjaśniejszy Panie?
— Policja już trafiła na ślad nieznajomego, który schadzkę wyznaczył. Jest to brunet o czarnych oczach lat około pięćdziesięciu. Brwi gęste i takież faworyty. Ubrany był w surdut granatowy, zapięty: w pętlicy miał wstążeczkę wielkiego krzyża legji honorowej. Wczoraj zauważono jakiegoś mężczyznę bardzo podobnego do tego rysopisu; wszedł on do domu przy ulicy Coq-Herom.
De Villefort wsparł się o poręcz krzesła, w miarę bowiem, jak minister policji ujawniał szczegóły, owego nieznajomego dotyczące, opuszczały go siły. Odetchnął swobodniej wtedy dopiero, gdy usłyszał, że nieznajomy narazie wymknął się z rąk policji.
— Proszę, usilnie proszę, panie ministrze — rzekł król — byś nie ustawał w tropieniu tego człowieka. Jest bowiem moją wolą, by morderca, bez względu na to czy jest bonapartystą, czy też nim nie jest, — był jak najsurowiej ukarany.
A de Villefort, słysząc to, wezwał na pomoc wszystką swą zimną krew, aby nie zdradzić się z trwogą, jaką wywołał w nim ten rozkaz królewski.
— Dziwna rzecz — rozpoczął znów Ludwik XVIII z pewnym przekąsem, — Policja sądzi, że już bardzo wiele zrobiła, jeżeli zaraportować zdoła: „popełnione zostało morderstwo“, zaś wszystko, — gdy czasami okaże się zdolna dodać: „a i na ślad mordercy już natrafiono“.
— Zdaje mi się, Najjaśniejszy Panie, że choć w tym wypadku będzie Wasza Królewska Mość ze mnie zadowolona.
— Zobaczymy! Nie zatrzymuję cię już dłużej, baronie. A i ty panie de Villefort jesteś zapewne znużony podróżą, idź zatem i ty, by odpocząć. Stanąłeś zapewne u ojca?
De Villefort zmieszał się, lecz zdołał to ukryć szczęśliwie.
— Nie, Najjaśniejszy Panie, mam zamiar stanąć w hotelu Madryckim, przy ulicy du Tour, do tej chwili bowiem podróżna kareta jest jeszcze jedynem mojem w Paryżu schronieniem.
— Z ojcem jednak już się widziałeś?
Najjaśniejszy Panie!... gdy tylko minąłem rogatki Paryża, pospieszyłem wprost do hrabiego Blacas.
— Jednak się z nim zobaczysz?
— Nie sadzę... Najjaśniejszy Panie.
— I dobrze zrobisz — rzekł Ludwik XVIII, aby dać do zrozumienia, że wszystkie te pytania nie bez celu były uczynione. — Zapomniałem, że jesteś trochę na zimno z p. Noirtier. To twoje rodzinne nazwisko jest jeszcze jednym więcej dowodem twego oddania się sprawie królewskiej. Będę o tem pamiętać.
— Dobroć Waszej Królewskiej Mości, dziś mi okazana, jest nagrodą, przechodząca wszelkie moje marzenia.
— Bądź pewny, że my o tobie nie zapomnimy nigdy; bądź tego pewien. — Rzekłszy to, król odpiął krzyż legji honorowej, który zwykł był nosić na piersi, przy krzyżu św. Ludwika i wręczył go Villefortowi, dodając: to tymczasem.
— Zapewne to pomyłka, Najjaśniejszy Panie — powiedział de Villefort, zmieszany — to krzyż oficerski.
— Bierz taki, jaki jest — odparł król, uśmiechając się — Nie mam czasu wołać, by mi inny przyniesiono. Pan, panie Blacas, zechciej dopilnować, ażeby patent dla pana de Villeforta co najrychlej przygotowano.
Oczy de Villeforta zaszły łzami dumy i radości.
— Co mam czynić, Najjaśniejszy Panie, by okazać Mu gotowość poświęcenia życia dla Niego?
— Odpocznij, następnie pomyśl o tem, że najlepiej możesz przysłużyć się mej sprawie właśnie w Marsylji.
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedział de Villefort z głębokim ukłonem — opuszczam Paryż za godzinę.
— Bywaj zatem zdrów. A gdybym zapomniał o tobie wypadkiem, nie wahaj się przypomnieć się mojej pamięci.
— A ty, panie baronie, zechciej dać rozkaz, by mi przywołali natychmiast ministra wojny.
— Ty zaś, Blacas, proszę, zostań przy mnie jeszcze.
— No, panie — odezwał się minister policji do Villeforta, gdy obaj razem opuszczali Tuilleries — wspaniale rozpocząłeś karjerę! Teraz stoi ona przed tobą otworem.
— Czy tylko na długo? — szepnął do siebie de Villefort, żegnając ukłonem ministra, którego karjera zdawała się właśnie być bardzo zachwiana i rzucił okiem w poszukiwaniu fiakra.
Gdy ten zajechał, Villefort wsiadł i oddał się marzeniom o oczekującej go świetnej przyszłości. W dziesięć minut potem był już w hotelu. Zamówił natychmiast konie, z tem, by za dwie godziny były gotowe i kazał podać śniadanie. Miał właśnie siadać do stołu, gdy dźwięk dzwonka zabrzmiał nagle przy drzwiach, a gdy lokaj otworzył drzwi, usłyszał nazwisko swoje przez przybyłego wymówione.
— Kto u licha może wiedzieć, że ja tu przebywam?
Lokaj przyszedł tymczasem i zawiadomił, że jakiś nieznajomy pragnie się z nim widzieć, lecz nie wyjawia swego nazwiska.
— Jak wygląda?
— Zdaje się mieć lat około pięćdziesięciu, silny brunet o czarnych oczach, ubrany w surdut granatowy, z krzyżem legji honorowej.
— To on — szepnął de Villefort, blednąc.
— Cóż u djabła! — rzekł mężczyzna, którego rysopis daliśmy powyżej, ukazując się we drzwiach — czy to zwyczaj marsylski by synowie ojców własnych przetrzymywali w przedpokojach?
— Ojciec — krzyknął Villefort — więc nie omyliły mnie przeczucia?...
— Jeżeliś przeczuwał, że ja właśnie cię odwiedzę — rzekł gość, kładąc kapelusz na krześle, a laskę stawiając w kącie — to pozwól sobie powiedzieć, kochany Gerardzie, że ci nie powinno być nazbyt miłem, że tak długo pod drzwiami musiałem czekać.
— Odejdź, Germaine — rzekł Villefort.
Służący wyszedł — widocznie zdziwiony.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.