Hordubal/Księga pierwsza/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karel Čapek
Tytuł Hordubal
Wydawca "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza
Data wyd. 1948
Druk "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza, Wrocław
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Hordubal
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

II

Co to za jeden, ten tam, co idzie po przeciwnym zboczu doliny? Patrzajcie no, co za jaśnie pan w butach! Może monter czy ktoś taki niesie czarną walizkę i idzie pod górę. Gdyby to było trochę bliżej, przyłożyłbym ręce do ust i huknąłbym na niego: Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Która też godzina, proszę pana? Druga po południu, pastuszku. Żebyś nie był tak daleko, krzyknąłbym na ciebie, czyje krowy pasiesz, a ty byś może pokazał co i jak, że ta łaciata, ta łyska, ta z gwiazdką, ta czerwonka i ta jałówka, to krowy Polany Hordubalowej. Tak, tak, chłopcze, ładne krowy, miło popatrzeć. Tylko nie puszczaj ich w dół ku Czarnemu Potokowi, bo trawa tam jest kwaśna, a woda gorzka. No, patrzcież, pani Hordubalowej, a dawniej miewała tylko dwie krowy. A cóż, chłopcze, czy nie ma ona także paru wołów? Ach, mój Boże, i jakie woły, podolskie, z rogami jak rozwarte ramiona! Dwa woły, panie. A owce? I barany i owce, panie, ale pasą się one na Durnej Połoninie, na górze. Mądra jest Polana i bogata. A męża nie ma? Czemu machasz ręką? Czy nie ma Polana gospodarza? Ach, jaki głuptasek, nie pozna człowieka. Zasłania oczy dłonią i patrzy, patrzy jak pień.
Juraj Hordubal czuje bicie serca aż w gardle. Musi się zatrzymać i odetchnąć z głębi: aach, achaach! Tyle tego na raz, takie to wszystko niespodziewane, że człowiek zachłystuje się tym, jakby wpadł do wody. Od razu, od razu jest w domu. Jeszcze tylko parę kroków przez kamienisty zalew i ze wszystkich stron otoczy go to, co jest swoje i bliskie. Tak, ten zalew był tu zawsze, były tu także krzewy tarniny, a i w tedy już były opalone od ogni pastuszych. I znowu na piaskach kwitną dziewanny, droga gubi się w suchej trawie i w suchej macierzance, tu jest wielki kamień, obrośnięty zielem, kwitnie goryczka, zieleni się jałowiec na skraju lasu, leży suchy krowieniec i widać opuszczony szałas. Już nie ma Ameryki i nie ma ośmiu lat; wszystko jest, jak było, błyszczący robak w główce ostu, śliska trawa, z dali słychać dzwonki krów, widać przełęcz nad Krywą, kępy ostrej trawy i droga do domu — —
— droga dla miękkich kroków górala, noszącego kierpce i nie znającego Ameryki, droga pachnąca krowami i lasem, ciepła jak piec do wypiekania chleba, droga wiodąca w dolinę, kamienista i wydeptana nogami stad, zbagniona strużkami źródeł zeskakujących po kamieniach, ach Boże, jaka cudowna ścieżka, bystra jak potok, miękka trawą, krusząca się żwirem, mlaszcząca w mokradle, schylająca się pod koronami lasu. No sir, to nie żużlowy chodnik skrzypiący pod butem jak w Johnstown, nie nasyp, po którym tłumy ludzi drepcą śpiesząc ku majnie, ani żywego ducha dokoła, ani jedynego, tylko droga wiodąca w dół, potok i dzwonienie stad, droga ku domowi, padanie ku domowi, dzwonki cieląt i koło potoku fioletowy tojad —
Juraj Hordubal schodzi w dół długimi krokami. Cóż tam znaczy cała ta walizka i te osiem lat! Oto jest droga do domu i po tej drodze idzie człek, jakby go niosło, jak o zmierzchu powraca stado z pełnymi wymionami, z wielkimi dzwonkami krów i małymi dzwoneczkami cieląt. A może by tak usiąść tutaj, i poczekać aż do zmierzchu, przybyć do wsi z dzwonieniem stad, o godzinie gdy baby wychodzą na zaproża, a chłopy opierają się o płoty? Patrzcie, patrzcie, kto tu idzie? A ja jak stado z pastwiska — prosto w otwarte wrota. Dobry wieczór, Polano. I ja także nie wracam z pustymi rękoma.
Albo nie: poczekać aż do nocy, gdy już przejdą wszystkie boże bydlątka i wszystko pozasypia. I zapukać w okno: Polano! Polano! Jezu Chryste, któż to puka? Ja, Polano, żebyś ty pierwsza mnie ujrzała. Chwałaż ci, Boże! A gdzie jest Hafia? Hafia śpi, czy mam ją zbudzić? Nie, niech sobie śpi. Bogu niech będzie chwała!
I Hordubal idzie żywiej. Miły Boże, dopieroż się ładnie idzie człowiekowi, gdy myśli jego tak się rozigrają! Nawet nie nadążysz za nimi, daremnie wyciągasz nogi. Własna głowa cię wyprzedza i jest już koło jarzębin, a sio, gęsi, a sio, i już jesteś w domu. Należałoby huknąć, czy zatrąbić: patrzcie wszyscy i uważajcie, kto tu idzie, jaki to Amerykanin, tratata! Dopieroż się gapicie, boys, hallo! A teraz cicho, tu już jesteśmy w domu, Polana na podwórku międli len, ej zakraść się ku niej od tyłu i zakryć jej oczy! Juraj! Jakże ty mnie poznałaś, Polano? Nie daj Boże, żebym miała nie poznać twoich rąk!
Hordubal idzie doliną, walizki w ręku nie czuje, a w niej jest złożona cała ta jego Ameryka, niebieskie koszule, ubranie manczestrowe i Teddy-bear dla Hafii. A to, Polano, dla ciebie materiał na suknię, jaki się nosi w Ameryce, handbag z łańcuszkiem, a to Hafio, jest flash ligth, naciśniesz ten guziczek i lampka świeci, a tu wiozę ci obrazki powycinane z gazet. Ej, dziewczynko, co ja ich miałem! Przez osiem lat zbierałem wszystko, co tylko znalazłem. Musiałem dużo rzucić, bo już mi się nie mieściły w sjutkejsie. Ale nie bój się, w walizce jest jeszcze dużo rzeczy.
A tutaj, chwała Bogu, droga prowadzi już przez potok. Nie ma tu żelaznej kładki, tylko kamienie wystają z wody i trzeba skakać z kamienia na kamień, i machać rękami. Ej, chłopcy, tam, spod korzeni olch, wyciągaliśmy raki; spodnie podwijaliśmy do kolan, a zmoczeni byliśmy aż po uszy. Czy też tu na skręcie jest jeszcze dawny krzyż? Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, jest, stoi pochylony nad drogą wozową, miękką od ciepłego piasku i pachnącą stadem, słomą i żytem. Powinien tu już być płot ogrodu Michalczuka. Jest! Zarośnięty bzem i leszczyną i przewalony, jak był. Chwałaż ci, Boże, więc już jesteśmy we wisi. Witajcież nam, Juraju Hordubalu. I Juraj Hordubal zatrzymuje się diabli wiedzą czemu, ta walizeczka staje się raptem taka ciężka! Trzeba otrzeć pot z czoła. Jezus Maria, czemuż nie umyłem się nad potokiem, czemu nie wyjąłem z walizki brzytwy i zwierciadełka, aby się ogolić! Wyglądam pewno jak Cygan i włóczęga, jak zbójnik. Zawrócić by chyba nad potok i umyć się, zanim pokażę się Polanie. Ale tego już zrobić nie można, Hordubalu, patrzaj, przyglądają ci się. Zza płotu Michalczuka, zza rowu pełnego łopuchu; stoi tam dziecko nieruchomo i patrzy wytrzeszczonymi oczami. Odezwiesz się do niego, Hordubalu? Powiesz mu: ej ty, Michalczuków będziesz? A dziecko, kląskając bosymi łapkami, w nogi.
Albo obejść wieś i dostać się do domu od tyłu? Jeszcze czego, żeby na mnie wypadli, ty taki owaki, gdzie się tu pchasz? Marsz na drogę, bo dostaniesz batem! Cóż robić? Trzeba iść środkiem wsi, tylko, dobry Boże, żeby ta walizeczka nie była taka ciężka! W oknie widać twarz kumy za doniczką pelargonii, wytrzeszczone spojrzenia słoneczników, babka na podwórku coś tam wylewa. Pochylona, jakby się rozglądała zadkiem po świecie, dzieci przystają i gapią się, o, o, ktoś tam idzie obcy, dziadek Cyryl miele pustymi ustami i nawet oczu nie podniesie. Jeszcze jedno kolnięcie w serce i wejdź z pochyloną głową w bramkę swego domostwa.
Ej, ty głupcze, jak też mogłeś się tak mylić! To przecie nie jest drewniana chałupa Hordubala, drewniana obora i stodoła ze słupków. Tu jest prawdziwy dwór, budynek murowany, a strzecha z dachówek, na podwórku żelazna pompa i żelazny pług z żelaznymi bronami, jednym słowem jakiś dwór. Prędzej, Hordubalu, prędzej, uciekaj razem ze swoim czarnym kufereczkiem, zanim przyjdzie gazda i powie: — Czego ci trzeba? Co się tu szwendasz? — Dzień dobry, gospodarzu, czy nie mieszkała tu dawniej Polana Hordubalowa? Przepraszam grzecznie, nie wiem, gdzie mi się oczy podziały.
Na zaproże wychodzi Polana i staje jak skamieniała. Wytrzeszczyła oczy, ręce mocno przyciska do piersi i oddycha szybko, z postękiwaniem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karel Čapek i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.