Hnat sierota/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kajetan Abgarowicz
Tytuł Hnat sierota
Podtytuł Obrazek z życia ludu ruskiego
Pochodzenie Rusini
Wydawca Księgarnia Spółki Wydawniczej Polskiej
Data wyd. 1893
Druk Drukarnia „Czasu”
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały obrazek
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Wypchnięty z karczmy Hnat, zatoczył się i upadł w śnieżną zaspę.
Zamieć dochodziła już do zenitu swej srogości; świst wiatru północnego łączył się z przeraźliwym brzękiem drutów telegraficznych i sprawiał straszną — piekielną muzykę.
Zimno okrutne przejęło odrazu pijanego chłopa i obudziło w nim instynkt zachowawczy; powstał, otulił się opończą i zaczął stawiać niepewne, chwiejne kroki. Czuł, że skryć się musi, nie był jednak w stanie zebrać zmysłów o tyle, ażeby przebić się przez wygon do grobli i pierwszych chat; zamiast skierować się przeciw wiatru ku wsi, zwrócił się z wiatrem i ruszył przez zawiany śniegiem kołowrot — w pole. Szedł tak kilka minut, nie zdając sobie z tego sprawy — dokąd dąży; postępował od słupa telegraficznego — do słupa. Wicher i zimno straszliwe przyprowadzały go coraz bardziej do przytomności; nagle zapakowawszy się w zaspę, zszedł z traktu i stracił z oczu przewodnie słupy. Brnął więc jakiś czas na oślep w śniegu, aż znalazł drobny nieznaczny śladzik, którym dzień przedtem dworscy parobcy wozili nawóz w pole. Postępując tą drożyną, doszedł wkrótce do miejsca, gdzie ona znikała zupełnie. Tu ogarnął go strach śmiertelny; zdolność oryentowania się opuściła go całkiem; zaczął kręcić się w kółko, znajdując zawsze swe własne ślady, które brał za odszukaną drogę do wsi.
Ostatnim wysiłkiem woli wyszedł wreszcie z zaczarowanego, błędnego koła, zrobił kilkanaście kroków wprost przed siebie, lecz zawsze z wiatrem, nagle potknął się o coś twardego i runął całym ciężarem bezwładnego, osłabionego ciała na spotkany przedmiot. Była to bryła zamarzniętego nawozu w pole wywieziona. Okrutne zimno w połączeniu z przestrachem panicznym i resztkami odurzenia alkoholicznego odbierały mu władzę w członkach, tłumiły przytomność. Nawet nie próbował iść dalej.
Rozciągnięty na bryle pokrytej śniegiem, otulił się starannie opończą i patrzył bezdusznemi, szklistemi oczyma, w przestwór, w dal. Wicher porywał całe tumany sypkiego, puszystego śniegu i gnał naprzód, kłębił dziwacznie, rozrywał i miotał niemi na wszystkie strony. Śnieg pędzony wichrem zatrzymywał się na każdym, zaporę mi tworzącym, przedmiocie. Wkrótce też cała niższa część ciała nieszczęsnego Hnata była pokryta warstwą drobnego puszystego śniegu.
Otulał się on coraz staranniej i patrzał przed siebie, zwróciwszy oczy na północ.
Czasami, przez krótką chwilkę spokoju, zamigotały mu gwiazdy z po za białego tumanu, blade jednak dziś one były, tak smutnie i trupio patrzyły. Wnet jednak znowu huragan się wzmagał piekielny, wyjący, ohydny. Krzepnącego już zwolna Hnata halucynacye jakieś opanowywać zaczynały; chorobliwa wyobraźnia dzikie widziadła mu przed oczy podsuwała. Zdawało mu się, że jakiś olbrzym północny na tumanie tym zbliża się powietrzem ku niemu, z długą mleczną brodą, w białej futrzanej czapce, a na ramieniu tego olbrzyma zawisła piękna niewiasta. Zerwał się — popatrzył — to ona, to Jeryna, jego niewierna żona w objęciach białego cara...
Tuman przeszedł, lecz pozostawił w stygnącym mózgu przypomnienie — hańby, wstydu i niedoli. Bolesne to wrażenie, niby prąd galwaniczny, wstrząsnęło nim na chwilę; chciał iść znowu, ratować się — sił mu zabrakło — upadł powtórnie.
Oddychał coraz trudniej; głowę opuścił. Wspomnienia całą gromadą cisnęły mu się do mózgu. Szeptał sam do siebie:
— Panicza nie chciała... Sam słyszałem... Mówiła, że mnie jednego miłuje... A teraz... Co?
I wydostał, ostatnim wysiłkiem, sztukę złota, wybitą nad Bosforem; została mu ona, bo żyd jej nie był znalazł. Bezsilną ręką podniósł błyszczącą, nową monetę do zamglonych oczu, przypatrywał się jej żałośnie i szeptał dalej:
— A teraz, teraz, za tę blaszkę świecącą mnie zdradziła!... Na hańbę wydała!... Panicza nie chciała, a dziś do oficyra chodzi.
Głos mu zamierał już zupełnie.
Nagle usłyszał straszliwy szum i gwizd i zgrzyt jakiś odległy. I wydało się biedakowi, że słyszy tentent podków, brzęk szabel i dźwięk ostróg, że cała masa piekielnej jakiejś kawaleryi — jego wrogów — sadzi nań ze wściekłym impetem.
Szał przedśmiertny go opanował; cała groza własnej krzywdy stanęła mu znowu jasno przed oczyma — zapragnął zemsty... Zacisnął sztukę złota w pięści i wzniósł ją wysoko ponad głowę. Drgnął konwulsyjnie i podniósł się jeszcze raz całem ciałem z białego, zimnego całunu. Stawał do walki śmiertelnej, ze słowem groźby, z przekleństwem na ustach.
— Chodźcie tu, chodźcie! — wołał — nie boję się was. Krwi się waszej napiję, a potem zginę. — Lecz na dusze wasze, na dusze dzieci waszych, śmierć i krzywda moja spadnie... Bądźcie przeklęci!... Przepadnijcie!... Na pohybel wam złodziejom, podlcom, rabusiom!... Żeby ziemia święta gorzała pod wami!
I runął po ostatnich słowach.
Tuman przeszedł po nad nim, a konającemu się zdawało, że ginie tratowany końmi, kłuty lancami, sieczony szablami. Konwulsyjnie cisnął złoto w dłoni, w tej błogiej ułudzie, że dusi wroga śmiertelnego za gardło.
Runął i skonał.
A tylko w ostatniej już chwili żywota, zdało mu się, że na wyiskrzonym dziwnie firmamencie, anielska, świetlana postać się zjawiła, odziana w brylantową, gwiaździstą szatę. Postać ta wyciągnęła doń rękę, chcąc go podnieść ku sobie. Było to wspomnienie szczęśliwego dzieciństwa... To świętej pamięci dziedziczka, opiekunka młodości, zjawiła się na niebie w ostatniej chwili, by sierocie śmierć osłodzić.
Tuman przeszedł i obsypał trupa cichym, białym, śnieżnym całunem. Skonał — tylko dłoń zacisnęła silniej błyszczące złoto — zapłatę hańby.

Tuman przeszedł i osłodził boleść chłopa — na wieki.

∗             ∗

Po nocy strasznej zajaśniał pogodny, wspaniały poranek. Mróz wzmagał się z każdą chwilą. Purpurowe, skostniałe, wszelkiego ciepła pozbawione słońce zaiskrzyło się na szafirowym, czystym nieboskłonie, łamiące swe bezsilne, martwe promienie w kryształach świeżo spadłego śniegu.
Szerokie pola, grubą warstwą tego białego puchu okryte, nie przedstawiały żadnego oporu dla strudzonego oka. Za wsią tylko, opodal od drogi, śnieg pookrywał był szeregi brył nawozu, zmieniając to pole w jakiś fantastyczny cmentarz z śnieżnych mogił złożony.
I zaiste był to cmentarz prawdziwy, bo z mogiły jednej sterczała martwa, skostniała, zaciśnięta pięść, wzniesiona do góry, na północ zwrócona, niby grożąca komuś zemstą... Z pomiędzy zaciśniętych kurczowo palców świeciło złoto — wązki rąbek funta tureckiego.
Nagle ciszę grobową przerwano. Zaszumiało coś w powietrzu; szelest jakiś złowrogi rozległ się po przestworzu. To kruk czarny, ponury, z południa nadleciał żeru szukać, wahał się w powietrzu. Wreszcie ujrzał sterczącą rękę, a w niej blask metalu. Zawisł nad nią w błękicie i zwolna ku niej spuszczać się zaczął.
Usiadł na śniegu obok i zaczął potężnym dzióbem rozrywać skrzepłe palce. Nie mógł, a pragnął je posiąść, bo poznał to złoto, bo widział go już raz, ale hen tam daleko na Bałkańskich szczytach, tamże było ono w dłoni trupa, lecz ludzie chciwi prędzej je wydarli. Pracował teraz zażarcie, lecz napróżno — skostniała, zamarzła dłoń, silnie dzierżyła — cenę swej hańby, przyczynę śmierci.
Uniósł się więc gniewem ptak złowrogi. Pochylił głowę na piersi i zakrakał żałobnie, grobowo.
Głos ptaka rozchodził się daleko po białych równinach; odbił się o rozśnieżone dachy chat Hołczynieckich, a później wzniósł się w górę i rozlegał się kręgami hen daleko od Karpat wysokich, po Dniepr szeroki. Płynął po nad mogiły liczne i płynął żałośnie.
I mogło się było zdawać, że rozmaszały przekleństwa zmarłego chłopa, że unosząca się po nad trupem dusza przemówiła głosem żałobnego ptaka.
Kto i kiedy głos ten usłyszy?

W Oleksińcu polnym, w Sierpniu 1888 r.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kajetan Abgarowicz.