Strona:Rusini (Abgarowicz).djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Chodźcie tu, chodźcie! — wołał — nie boję się was. Krwi się waszej napiję, a potem zginę. — Lecz na dusze wasze, na dusze dzieci waszych, śmierć i krzywda moja spadnie... Bądźcie przeklęci!... Przepadnijcie!... Na pohybel wam złodziejom, podlcom, rabusiom!... Żeby ziemia święta gorzała pod wami!
I runął po ostatnich słowach.
Tuman przeszedł po nad nim, a konającemu się zdawało, że ginie tratowany końmi, kłuty lancami, sieczony szablami. Konwulsyjnie cisnął złoto w dłoni, w tej błogiej ułudzie, że dusi wroga śmiertelnego za gardło.
Runął i skonał.
A tylko w ostatniej już chwili żywota, zdało mu się, że na wyiskrzonym dziwnie firmamencie, anielska, świetlana postać się zjawiła, odziana w brylantową, gwiaździstą szatę. Postać ta wyciągnęła doń rękę, chcąc go podnieść ku sobie. Było to wspomnienie szczęśliwego dzieciństwa... To świętej pamięci dziedziczka, opiekunka młodości, zjawiła się na niebie w ostatniej chwili, by sierocie śmierć osłodzić.
Tuman przeszedł i obsypał trupa cichym, białym, śnieżnym całunem. Skonał — tylko dłoń zacisnęła silniej błyszczące złoto — zapłatę hańby.

Tuman przeszedł i osłodził boleść chłopa — na wieki.


∗             ∗

Po nocy strasznej zajaśniał pogodny, wspaniały poranek. Mróz wzmagał się z każdą chwilą. Purpurowe, skostniałe, wszelkiego ciepła pozbawione słońce zaiskrzyło się na szafirowym, czystym nieboskłonie, łamiące swe bezsilne, martwe promienie w kryształach świeżo spadłego śniegu.
Szerokie pola, grubą warstwą tego białego puchu okryte, nie przedstawiały żadnego oporu dla strudzonego oka. Za wsią tylko, opodal od drogi, śnieg pookrywał był szeregi brył na-