Przejdź do zawartości

Hiszpanija i Afryka/Hiszpanija/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hiszpanija
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1849
Druk S. Orgelbrand
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leon Rogalski
Tytuł orygin. Impressions de voyage : de Paris à Cadix
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.
Aranjuez, dnia 25 Października.

Z tyłu za nami powóz także puścił się w drogę, oświecony jedną latarnią umieszczoną w środku imperyału, jak pompon na kaszkiecie.
Zresztą, powoli księżyc pokazywać sę zaczął, na nowiu, i rzucał łagodne i miłe światło na krajobraz.
Krajobraz ten przerażał prawie swoją wielkością.
Na prawo, zamykały go wzgórza porosłe ciernistą trawą, z pośród któréj, tu i ówdzie, błyskały duże jeziora piasku.
Na lewo, rozciągał się bez granic, i oko dosięgnąć nie mogło głębokości horyzontu.
Jedynie o tysiąc kroków od nas, linija drzew ciemniéj odbijająca na krajobrazie, wskazywała bieg rzeki Tagu.
Tu i ówdzie, część rzeki była odkryta, i podobna do zwierciadła, odsyłała księżycowi promienie, jakie odbierała od niego.
Przed nami, rozwijała się droga piasczysta i żółta, jak pas skórzanny.
Kiedy niekiedy muły nasze zbaczały z drogi, żeby zostawić na prawo lub na lewo przepaść, nieprzewidzianą rozpadlinę, co pozostała otwartą od jakiegoś niepamiętnego trzęsienia ziemi.
Kiedy niekiedy, my także obracaliśmy się po za siebie i widzieliśmy o trzysta, o cztérysta, o pięćset kroków z tyłu zanami, ponieważ jechaliśmy prędzéj, migającą jak ognik latarnię powozu, opóźnionego z powodu piasków, w które zanurzały się aż trzy części kół.
Spuściliśmy się z pagórka, i straciliśmy powóz z oczu.
Jechaliśmy daléj.
Po półgodzinnéj drodze, muł Aleksandra nagle uskoczył na prawo. — Rozpadlina, dalszy ciąg przepaści, przegrodziła prawie trzecią część drogi.
Nie zwróciliśmy dłuższéj uwagi na tę rozpadlinę, i jechaliśmy daléj.
Jechaliśmy trzy kwadranse jeszcze, ciągle śmiejąc się, rozmawiając i nie myśląc bynajmniéj o planie błogosławionej tragedyi.
Jednakże pięć lub sześć razy obróciłem się, zdziwiony że nie widzę latarni, inkrustowanej jak oko Cyklopa we łbie naszego powozu.
Nareszcie zatrzymałem się.
— Panowie, rzekłem, musiał trafić się jaki przypadek, nie widzieliśmy żeby była inna wyniosłość oprócz pagórka, z którego spuściliśmy się przed trzema kwadransami; a przecięż od trzech kwadransów wszelkie światło zniknęło. Mniemam że wypadałoby zatrzymać się.
Zatrzymaliśmy się, zawróciwszy muły.
Księżyc świecił jak najpiękniéj; nie słychać było najmniejszego gwara śród tych rozległych stepów, chyba tylko dalekie szczekanie psa w samotnéj siedzibie.
Muły strzygły uszyma z niespokojnością i zdawały się cóś słyszeć, czego my nie słyszeliśmy.
Nagle niedosłyszane drganie nadbiegło z wiatrem.
Było to nakształt głuchego echa głosu ludzkiego zatraconego w przestrzeni.
— Co to znaczy? zapytałem.
Nie usłyszawszy nic wyraźnego Aleksander Achard, schwycili jednak cóś nakształt głosu.
Staliśmy nieruchomi i milczący, jak zwykle kiedy oczekujemy wypadku nieprzewidzianego.
Kilka sekund upłynęło, potém toż samo drganie doszło aż do nas, ale tą razą wyraźniejsze i donośniejsze. Było to cóś nakształt wołania o ratunek.
Podwoiliśmy uwagę.
Nareszcie usłyszeliśmy wyraźnie moje imię, wyrzeczone głosem, który się ciągle zbliżał.
— Oh! oh! — rzekł Achard — ciebie potrzebują.
— To nasi przyjaciele, rzekł Aleksander.
— Zobaczycie — rzekłem usiłując jeszcze śmiać się — że są przytrzymani przez sześciu bandytów księcia Ossuna, którzy zabronili im krzyczeć, i dla tego oni wołają.
Nowe wołanie dało się słyszeć, ale tą razą wyraźniejsze niżeli dwa poprzedzające.
— Mnie właśnie wołają, — rzekłem; — naprzód, naprzeciw głosu.
Aleksander i ja spięliśmy ostrogami muły, żeby je zmusić do największego ile bydź może pośpiechu.
Achard jechał za nami, poganiając laseczką.
Zaledwo dziesięć zrobiliśmy kroków, toż samo wołanie doszło uszu naszych, ale teraz wyraźnie poznać można było że wołano o ratunek.
— Prędzéj, prędzéj — rzekłem starając się żeby muł biegł cwałem, — w istocie przygoda trafić się musiała: odpowiedzmy! odpowiedzmy!
Złożyliśmy ręce w trąbkę i kolejno wydaliśmy potrójny okrzyk.
Ale wiatr mieliśmy z przodu; wiatr pochwycił głos, i uniósł z tyłu za nami.
Tenże sam krzyk słyszeć się dawał, przerywany, przytłumiony, i jakby powtarzany głosem wycieńczonym.
Dreszcz ścisnął nam serce.
Próbowaliśmy po drugi raz odpowiedzieć, ale zrozumieliśmy że walczymy przeciw wiatrowi.
Tenże sam głos nie przestawał wołać takimże tonem żalu i znużenia; tylko, głos zbliżał się widocznie. Oczewiście więc, człowiek co krzyczał, śpieszył zarazem naprzeciwko nas jak tylko bydź może najprędzéj.
Było cóś przerażającego w krzyku, który się wznawiał co dziesięć sekund z jednostajną intonacyą.
Popędzaliśmy nasze muły.
Głos zbliżał się oczéwiście.
— To głos Giraud, rzekł Achard.
Wiedzieliśmy że Giraud nie jest łatwy do wzruszenia; a zniewoleni uznać że on rzeczywiście przesyła do nas wołanie o ratunek, uczuliśmy niespokojność daleko większą, niżeli gdyby to był kto inny.
Biegliśmy jeszcze blisko dziesięciu minut; nareszcie przez ciemność przezroczystą téj ślicznéj nocy, zaczęliśmy rozróżniać, na jasnéj wstędze drogi, cień zbliżający się ku nam.
Cień ten, jak bożek Merkury, zdawało się że miał skrzydła u nóg.
Poznaliśmy wkrótce postać Giraud, podobnie jak poznaliśmy jego głos.
— Cóż się stało? krzyknęliśmy wszyscy trzej razem.
— Ach! to wy! — zawołał Giraud wysilając się; — ach! to wy, przecież!
I przybiegł do nas zadyszany, wycieńczony, gotów upaśdź ze znużenia, kładąc żeby się utrzymać na nogach, jednę rękę na ramienia Acharda, a drugą na szyi mojego muła.
— Cóż się stało? powtórzyliśmy.
Ale biedny nasz przyjaciel tak się zmęczył, żeby się dostać do nas, iż mówić nie mógł.
Nareszcie, po chwili milczenia, rzekł:
— Co sie stało? powóz sie przewrócił.
— Gdzie?
— W przepaść.
— Mój Boże! czy kto nie skaleczył się?
— Nie, cudem.
Uczucie egoizmu przebiegło mi po sercu: rzuciłem okiem koło siebie, żeby widzieć czy jest Aleksander.
— Czy to wszystko? — zapytałem; bo inna myśl nagle mi się nasunęła.
— Otoż właśnie lękam się, — odpowiedział Giraud — żeby to nie było niewszystko; dla tego też biegłem po was.
— Siadaj więc na muła, a ja pójdę pieszo, rzekł Aleksander.
— Nie, boję Się żebym nieprzeziębił się.
— W drogę! w drogę! rzekłem.
I jechaliśmy z powrotem z całą szybkością, do jakiéj Carbonara i Capitana są zdolne.
Powracając, starałem się cóś dowiedzieć o Giraud; ale na wszelkie moje pytania odpowiadał tylko:
— Zobaczysz, zobaczysz.
Zobaczysz? nie było wcale zaspakajające, oczéwiście Giraud chciał zrobić effekt.
Jechaliśmy około pół-godziny; nie pojmowaliśmy żeśmy tyle wprzód ujechali.
Nareszcie, dostawszy się na pagórek, o którym mówiłem, spostrzegliśmy światło migające o dwieście kroków od nas, i około tego światła cienie poruszające się także, ale inaczéj niżeli światło.
Spięliśmy ostrogami po raz ostatni nasze muły, i stanęliśmy na teatrze przygody.
— Ach! to wy — zawołali przyjaciele nasi; — ślicznie nam udało się wykręcić.
Szybko rzuciłem okiem w koło siebie.
— A Desbarolles? — zawołałem — a Boulanger, gdzie są?
Oba wysunęli głowy przez drzwiczki powozu, i rzekli:
— Jesteśmy! jesteśmy!
Zajmowali się wydobywaniem rzeczy.
Maquet przyjmował te rzeczy z ich rąk i składał na ziemi.
Zagal i mayoral wyprzęgali muły zaplątane jeszcze w lejcach.
Don Riego siedział nad rowem i uskarżał się na nieskończoną liczbę połamanych żeber.
— Teraz, rzekł Giraud, przypatrz się krajobrazowi.
I przyprowadził mnie nad brzeg przepaści.
Zrobiłem krok w tył, zimny pot wystąpił mi na czoło.
— Ach tak! cud! odpowiedziałem.
Przewrócili się w rozpadlinę, którą muł Aleksandra wskazał nam uskoczeniem na bok.
Skała stercząca z ziemi, jak jedyny i ostatni ząb w olbrzymiéj szczęce, zatrzymała ich.
Wierzch powozu, całkiem przewrócony, leżał na skale.
Gdyby nie skała, wszyscy by wpadli w przepaść na sto stóp głębokości.
Achard i Aleksander, ze swojéj strony, zbliżyli się także ku przepaści.
— Ależ — zapytałem odwracając się do Maquet — jakże się to wszystko stało?
— Zapytaj Giraud; ja nie mogę cztérech słów powiedzieć, przyduszony jestem.
— A kiedy pomyślę że to ja właśnie jestem tego przyczyną, rzekł Giraud.
— Jak to, ty?
— Głowa moja leżała na jego piersiach.
— A przytém noga Don Riego leżała na mojéj szyi, rzekł Maquet.
— Ale jakże przyszło do tego?
— Och! bardzo prędko. Gawędziliśmy o wojnie i o miłości, jak powiada Annibal de Coconnas. Desbarolles drzemał, Don Riego chrapał. Przysunąłem się bardzo lekko żeby przycisnąć nos Desbarollowi, gdy w tém powóz przechylać się zaczął.
— No! zdaje mi się że przewrócimy się, rzekł Boulanger. — Zdaje mi się że przewracamy się, dodał Maquet. — Zdaje mi się że przewróciliśmy się, rzekłem.
W rzeczy saméj, powóz powoli położył się na boku.
Nagle, jak gdyby źle mu było w tém położeniu, przewrócił się; ziemia ustępować zaczęła pod nami.
Teraz zmieniła się postać rzeczy; byliśmy głową na dół, a nogami w górę, szarpiąc się pośród kordelasów i karabinów. Maquet podemną, ja na Maquet, Don Riego na mnie.
Wszystko było poprzekładane Boulangerem i Desbarollem.
— Panowie, cicho bądźmy — rzekł Boulanger; — zdaje mi się że jesteśmy w przepaści, którą mogłem dojrzeć, kiedy powóz przechylać się zaczął; im mniéj ruszać się będziemy, tém większa będzie nadzieja ratunku.
Rada była dobra; usłuchaliśmy jéj. Tylko Maquet rzekł, z zimną krwią, jaką w nim znasz pani:
— Róbcie jak chcecie; tylko pamiętajcie że ja duszę się, i że jeżeli to potrwa pięć minut, umrę.
Zrozumiesz pani jaki był skutek przestrogi. Desbarolles zupełnie przebudzony, i jeden co był na swoich nogach — dalibóg Opatrzność czuwa nad spiącemi, Desbarolles zapukał w okno krzycząc na mayorala żeby otworzył.
Mayoral zajęty był wyprzęganiem mułów. Nie więcéj zwracał uwagi na nas, jak gdyby nas nie było na świecie.
— Otwórz — krzyknął Desbarolles — albo wyłamię twoje drzwiczki!
Oh! teraz usłyszał, i otworzył.
Desbarolles wysiadł piérwszy, z karabinem w ręku.
To nam dało trochę więcéj miejsca, i Don Riego mógł zdjąć nogę z szyi Maquet’a.
Maquet korzystał z tego żeby odświeżyć powietrze w płucach.
Wysiadłszy już, Desbarolles ciągnął Don Riego do siebie. Po niesłychanych wysileniach Don Riego znalazł się przy Desbarollu.
Wtedy było już nam wygodniéj i Boulanger wydostawać się zaczął.
Teraz należało żebym ja się obrócił i żebym obrócił Maquet’a, który był prawie bez przytomności.
Udało mi się to przy pomocy Boulanger i Desbarolla; co się tycze Don Riego, poszedł usiąśdź tam, gdzie go teraz widzisz.
Pozostał Maquet. Maquet najwięcéj poniósł szwanku z nas wszystkich, dla tego też najmocniéj był rozgniewany. Wynikło ztąd że pierwszą rzeczą, którą zrobił Maquet stanąwszy na nogach, było to że rzucił się na mayorala i okładać go zaczął pięściami.
— Bravo, Maquet! — zawołałem — z mojéj jesteś szkoły. Spodziewam się że potém niespokojny byłeś czy rzeczywiście on zawinił?
— Przypatrz się miejscowości rzekł Maquet — a sam osądzisz.
Rzeczywiście, okiem rzuciwszy na drogę, przygoda, przypuściwszy że była skutkiem trafu, stawała się nie do pojęcia.
Rozpadlina przegradzała drogę; niepodobna było żeby zagal, co prowadził muła za uzdzienicę, nie postrzegł przepaści, ponieważ ją wymijał, ponieważ odwrócić musiał od niéj mułów, iżby tu nie wpadły.
Przytém jeden szczegół bardziéj jeszcze wikłał ten wypadek. Zaledwo zsiadł z kozłów mayoral, wyrwał latarnie i zgasił.
To oświeciło Maqueta; przestał bić mayorala, ale chwycił go za kołnierz i pociągnął ku przepaści.
Mayoral sądził że wybiła ostatnia jego godzina; wyprężył się ze wszystkich swoich sił. Ale Maquet silną ma dłoń, i pomimo oporu, mayoral, przytém kolbą z tyłu popychany, ujrzał się wkrótce nad brzegiem przepaści.
Zsiniał.
— Jeżeli chcecie mnie zabić, zabijcie natychmiast, rzekł zamykając oczy.
Gdyby się opierał, nieochybnie by zginął. Pokora wzruszyła Maąueta, puścił go.
— Teraz, — rzekł puszczając go — trzeba uprzedzić Dumasa. Jesteśmy tylko na początku sztuki. Kto z ochotników, co włada nogami i płucami, zechce iśdź po Dumasa?
— Ja pójdę, rzekł Giraud.
I poszedł.
Wiesz resztę, a raczéj nic nie wiesz jeszcze pani, gdyż reszta schodziła teraz ze wzgórza dobitnie rysującego się na horyzoncie, które księżyc oświecał srebrzystym promieniem.
Horyzont ten był bardzo blisko nas.
— Oh! oh! — rzekłem — kupa ludzi. Patrzcie! i wyciągnąłem rękę ku nadchodzącym.
— Trzech, czterech, pięciu, sześciu, siedmiu, liczył Giraud.
W téj chwili, lufa karabinowa odbiła promień księżyca, i mignąwszy jak błyskawica, zniknęła.
— Dobrze, uzbrojeni są, to będzie pocieszne.
— Do karabinów! panowie, do karabinów! rzekłem po cichu, ale jednak tak wyraźnie, że w jednéj chwili każdy się uzbroił.
Achard, co niemiał strzelby, chwycił za kordelas.
Wtedy przypomnieliśmy że karabiny nie nabite.
Ludzie byli jeszcze o sto kroków od nas, można ich było przeliczyć, było siedmiu.
— Panowie — rzekłem — mamy trzy minuty, to jest tyle czasu ile potrzeba do nabicia trzy razy; spokojność, i nabijajmy.
Wszyscy skupili się koło mnie. Desbarolles, którego karabin gotów był dać ognia, stał na cztéry kroki przed nami.
Aleksander siedział u nóg moich, szukając ładunków w toaletce; on jeden miał strzelbę urządzoną podług nowego systematu.
Odwiodłem kurek.
Na ten łoskot, jaki bardzo łatwo zrozumieć w podobnéj okoliczności, a którego znaczenie nigdy wątpliwém nie jest, zatrzymali się.
Aleksander toż samo już był zrobił, Maquet, w pogotowiu trzeci z kolei, poszedł za naszym przykładem.
Mieliśmy dziesięć strzałów. Trzech z pomiędzy nas było myśliwych, i pewno nie chybiliby człowieka w odległości takiéj, w jakiéj znajdowaliśmy się.
— Teraz, — rzekłem do Desbarolla — mości przysięgły tłumaczu, bądź tak dobry zapytaj tych poczciwych ludzi czego oni chcą, i napomknij że piérwszy z nich co postąpi krokiem naprzód, padnie trupem.
W téj chwili, bądź przypadkiem, bądź umyślnie, mayoral, którego przymusiliśmy zapalić latarnię, upuścił ją pod nogi.
Tymczasem Desbarolles tłumaczył na język hiszpański komplement, który mu poleciłem oświadczyć tym panom.
— Dobrze — rzekłem, kiedy skończył i kiedy spostrzegłem że tłumaczenie zrobiło swój skutek. — Teraz daj do zrozumienia mayoralowi że potrzebujemy światła, a zatém nie pora gasić po drugi raz latarnię.
Mayoral zrozumiał, tak iż niepotrzeba było tłumaczyć, i podniósł latarnię.
Nastąpiła chwila uroczystego milczenia; podzieleni byliśmy na dwie gruppy, stykające się jedna z drugą przez Desbarolla, który stał o cztéry kroki od nas, a o piętnaście od naszych przeciwników i zajmował pozycyę szyldwacha, co rozpoznaje patrol.
Gruppa hiszpańska znajdowała się w cieniu, nasza gruppa przeciwnie oświecona była drżącą latarnią. Od światła wymykającego się z niéj błyskały lufy karabinów i ostrza kordelasów.
— Teraz, Desbarollu — mówiłem daléj — chciej zapytać tych panów jakie szczęście zjednało nam zaszczyt ich odwiedzin?
Desbarolles wytłumaczył moje zapytanie.
— Przyszliśmy dać wam pomoc, odpowiedział ten co wydawał się naczelnikiem bandy.
— Oh! doskonale! — odpowiedziałem: — ale zkądże ci panowie dowiedzieli się że potrzebujemy pomocy, ponieważ ani mayoral, ani zagal, nieodstępowali nas?
— W istocie, to prawda, rzekł Desbarolles.
I powtórzył moje zapytanie językiem kastylijskim.
Trudno było odpowiedzieć; dla tego też grzeczni nasi przyjaciele nocni nic nie odpowiedzieli.
— Ojcze — rzekł Aleksander — przyszła mi myśl jedna; obedrzyjmy tych ichmościów.
— Mały Dumas pełen imaginacyi, rzekł Giraud.
— Dalibóg, — rzekł Achard — tak jak jesteśmy, dobrze byłoby wypaproszyć ich zaraz.
— Czy rozumiecie o co rzecz idzie? mówił daléj Desbarolles.
Nasi goście nic nie odpowiedzieli; byli przygłuszeni.
— Idzie o to żeby was wypaproszyć, jeżeli natychmiast nie powrócicie tą drogą, którąście przyszli.
Oświadczenie to zmięszało nieco bandę.
— Ale — zawołał dowódzca — nie przychodzimy w złych zamiarach, owszem, przeciwnie.
— Cóż chcecie, my zupełnie inaczéj rzeczy pojmujemy; nie chcemy żeby nam pomagano, tylko wtedy kiedy prosimy o pomoc.
Zrobili poruszenie do odwrotu.
— Panowie — rzekł mayoral — pozwólcie żeby ci ludzie pomogli mi podnieść mój powóz.
— Bardzo dobrze; ale niech zaczekają aż odejdziemy.
— Dokąd?
— Na drugą stronę góry.
Mayoral powiedział im kilka słów po hiszpańsku.
— Dobrze — odpowiedzieli; — oddalamy się.
Potém dodali sakramentalne:
Vaya usted, con Dios.
I zniknęli za górą.
— No — rzekł Giraud stawiąc karabin na ziemi — otoż scena, która będzie przedmiotem pierwszego mego obrazu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Leon Rogalski.