Henryka/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor François Coppée
Tytuł Henryka
Wydawca Drukarnia S. Lewentala
Data wyd. 1889
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Kassylda Kulikowska
Tytuł orygin. Henriette
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.

Po śmierci Armanda, wszyscy znajomi pani Bernard des Vignes ubiegali się, jedni przed drugimi, w okazywaniu współczucia nieszczęśliwéj matce, pogrążonéj w rozpaczy, odwiedzali ją często i usiłowali rozerwać. Wtedy-to dopiéro zbierała owoce swego szlachetnego życia, pełnego cnót i poświęceń, znajdowała prawdziwą przyjaźń tam, gdzie liczyła tylko na stosunki światowe, odkrywała uczucia szczere w kobietach, uważanych przez nią dotąd za lekkomyślne i powierzchowne. Samotność, w któréj zrazu, idąc za piérwszym popędem, pragnęła się zamknąć, była zakłócona przez tkliwe oznaki sympatyi. Umiano dotykać rany bez sprawiania bólu, tak lekką i delikatną ręką to czyniono. Mniéj dumna od czasu, jak była tak nieszczęśliwą, uczuła słodycz, jakiéj się doznaje, żaląc się i będąc żałowaną, słodycz złożenia swych rąk w ręce przyjazne, oparcia czoła o ramię przychylnéj sobie istoty. Nie pocieszono jéj, ale uspokojono cokolwiek i uczyniono życie znośniejszém.
Nie chciała, aby zwłoki Armanda przeniesiono na wieś i pochowano obok ojca. W Paryżu miała jeszcze kilku krewnych, w Paryżu, w czasie choroby syna, okazano jéj tyle dowodów szacunku i prawdziwego uczucia, w Paryżu więc postanowiła mieszkać stale, a nie chciała być pozbawioną widoku grobu swego ukochanego dziecka.
Kazała mu postawić bardzo skromny nagrobek na cmentarzu Montparnasse, ale nie mogła dopilnować robót, zachorowała bowiem ze zmartwienia i z wyczerpania sił przy pielęgnowaniu chorego. Nawet, kiedy w sześć tygodni po śmierci Armanda, przenoszono trumnę z tymczasowego schronienia i składano w przeznaczonym dla niego grobie, nie była dość zdrową i nie mogła się zdobyć na odwagę, aby towarzyszyć temu smutnemu obrzędowi.
Ale następnéj Niedzieli, czując powracające siły, chciała pomodlić się po raz piérwszy na grobie syna i, wysłuchawszy mszy w kościele Świętego Tomasza z Akwinu, wsiadła do karety, napełnionéj bukietami i wieńcami, i udała się na cmentarz.
Pragnęła koniecznie odbyć sama tę pielgrzymkę i nawet staréj Leontynie nie pozwoliła jechać z sobą. Zasięgnąwszy dokładnych wiadomości o miejscu, gdzie się grób znajdował, wysiadła z powozu, weszła na cmentarz, okryta grubą żałobą, uginając się prawie pod ciężarem wonnego kwiecia; szukała przez chwilę drogi; potém, przejrzawszy kilka szeregów grobowców, dostrzegła nareszcie zdaleka, ze straszném ściśnięciem serca, nazwisko Armanda Bernard, wyryte na świeżym pomniku.
Lecz nagle stanęła jak wryta. Plecy pochylone pod ciężarem smutku, wyprostowały się, a w oczach, podkrążonych i zblakłych od łez, zapalił się płomień gniewu.
Ktoś ją uprzedził! Jéj kwiaty nie były piérwszemi!
Na grobie Armanda leżał mały, dwugroszowy pęczek fijołków, widocznie niedawno położony, bo skromne kwiatki, otoczone liśćmi bluszczu, były jeszcze zupełnie świeże.
Pani Bernard des Vignes ani na chwilę nie wątpiła, że pochodziły od Henryki!
Od śmierci Armanda, nieszczęśliwa matka dokładała wszelkich usiłowań, żeby nie myśléć o kochance swego syna. Chciała zachować w swoim umyśle jego obraz zupełnie czysty, otoczony, jakby aureolą, dawniejszą jego niewinnością. Ostatnich sześć miesięcy życia Armanda, stosunek z dziewczyną niegodną jego, walka, jaką toczył z matką z powodu téj Henryki, ten szał zmysłowy, — bo przecież niczém inném jego zapomnienia się nazwać nie można, — wszystko to brukało, rzucało cień na pamięć jéj syna, wszystko to było zbyt przykre. Nie chciała o tém myśléć i prawie doszła do tego.... I oto, ta szkaradna i sromotna przeszłość znów staje przed jéj oczyma!
Ta nędznica, któréj pocałunki były może zabójczemi dla Armanda, ośmiela się składać kwiaty na jego grobie! I jakiém prawem? Z jakiego tytułu? Dlatego, że go kochała? Czyż można nazwać miłością zapały jakiéjś ulicznicy? Dlatego, że go kocha jeszcze? Cóż znowu! Czułość gryzetki, która za miesiąc, za dwa tygodnie, już o nim zapomni i weźmie innego kochanka. Nie! nie! ona nie zniesie, ona, matka, z sercem przebitém siedmiu mieczami, aby te kwiatki leżały obok jéj wieńców! Na kamieniu, do którego się zbliża, z piersią przepełnioną łzami i cierpieniem, nie chce widziéć oznak pamięci ladacznicy, która tam przyszła z okiem zaledwie wilgotném i sercem pełném bezwstydnego żalu! W błoto, na śmiecie te kwiaty plugawe!
I już pani Bernard schyla się po fijołki, aby je rzucić daleko od grobu, ale zatrzymuje się nagle.
Ogołacać grób! To prawie świętokradztwo. Gdyby to jéj syn widział!... Niestety! może ta ofiara była bardzo miłą temu, co zasnął na wieki pod tym kamieniem. Kto wié, czy piérwsze kwiaty, które ozdobiły jego grobowiec, nie były mu droższe od kwiatów, przyniesionych przez matkę w żałobie? Ach! jakaż myśl straszna!
Ale pani Bernard przypomina sobie, że przyszła tutaj po to, aby się modlić. Wyrzuca sobie, że w takiém miejscu dała się unieść uczuciu zawziętości. Klęka, żegna się. Tak! godzina przebaczenia wybiła. Tak! myśląc o swoim biednym synu, powinna tylko pamiętać, że przez lat dwadzieścia był jéj pociechą, jéj dumą, jéj szczęściem. Tak! powinna być więcéj wyrozumiałą dla téj młodéj dziewczyny, która, mimo wszystkiego, może szczerze kochała Armanda, która, w każdym razie, nie zapomniała o nim, kiedy złożyła te skromne kwiatki.
I kiedy pani Bernard po długiéj modlitwie wstaje i, odchodząc, rzuca jeszcze ostatnie, długie spojrzenie na grób, bukiecik Henryki leży na tém samém miejscu.
Od tego czasu, pani Bernard przyjeżdża na cmentarz co Niedziela i za każdym razem przekonywa się, że Henryka wczesnym widać rankiem składa skromne kwiatki na grobie ukochanego.
Czas upływał. W miarę zmieniających się pór roku i kwiaty się zmieniały; ale zawsze była to flora przedmiejska, jakiéj dostarczają małe wózki, ciągnione rękoma wzdłuż chodników. Po wiązankach fijołków następowały pęki lewkonii, gałązki bzu, bukieciki róż. Takie dowody stałości powoli rozzbrajały panią Bernard. Czyżby uczucie téj Henryki było silniejsze i trwalsze, niż sądziła? Dla czegóż-by tak być nie miało? Armand był taki miły, taki ujmujący! Rozczulając się nad zmarłym synem, matka stawała się łaskawszą dla téj, która go kochała. Gdyby przypadkiem spotkała była tę dziewczynę, może rzuciła by się w jéj objęcia, stawiając ją na równi z sobą wobec wspólnego cierpienia. Wszakże za każdym świéżo znalezionym na grobie kwiatkiem, doznawała jednakowéj przykrości. Była zawsze zazdrosna o Henrykę, zazdrosna o jéj smutek i cierpienie, i nawet w łzach wylewanych po stracie najdroższego, jedynego dziecka, czuła w niéj współzawodniczkę.
Jednakże sprzysiężenie życzliwych, jakie się utworzyło wkoło pani Bernard, kończyło swoje dzieło. Zwolna skłoniono ją do prowadzenia życia mniéj zamkniętego, mniéj dzikiego. Ulegając wytrwałym i serdecznym prośbom, zgodziła się na oddanie i przyjęcie kilku wizyt, a nawet i na udział w niewielkich zebraniach.
Rok już upłynął od śmierci Armanda. Nadeszła zima. Teraz Henryka przynosiła złocienie (chryzantemy), które pani Bernard zastawała często pokryte śniegiem.
Żal taki, jak téj nieszczęśliwéj matki, nie mógł się zupełnie ukoić, ale zczasem stawał się mniéj dojmującym, mniéj gorzkim. Cierpienie, które miało pozostać wieczném, nie było, jak dawniéj, ciągłém.

Zapomnienie! zapomnienie! to tajemnica życia!

powiedział Lamartine w jednéj z prześlicznych swych poezyi, wyrażającéj bolesną prawdę. Zaiste, pani Bernard nie zapomniała, żyła jednakże.
W kilka tygodni po mszy, odprawionéj za spokój duszy Armanda w rocznicę jego śmierci, — och! co za dzień okropnych wspomnień, co za otwarcie zabliźnionéj cokolwiek rany! — pani Bernard dowiedziała się, że generał de Voris wrócił z Tonkinu.
Po śmierci Armanda napisał do niéj list, pełen niewysłowionego taktu i tkliwości, potém nie dał już znaku życia, a przybywszy do Paryża, ograniczył się do złożenia karty u pani Bernard.
Lecz wkrótce spostrzegła, że kilka z jéj przyjaciołek zanadto często wymawiały w jéj obecności nazwisko pana de Voris, i odrazu zrozumiała, w jakim celu. Generał kochał ją zawsze, czuła to, była tego pewna. Może wrócił do Francyi jedynie dla tego, ażeby się do niéj zbliżyć? Wiedział, że jest sama na świecie. Może sobie pomyślał, że teraz zechce go przyjąć za pocieszyciela i męża, i prawdopodobnie w kółku ją otaczającém zyskał nieznacznie dla swéj sprawy niektóre z jéj znajomych.
Wyjść za mąż? Rozpocząć na nowo życie? Nieszczęśliwa kobieta nie przypuszczała, aby to było możliwém. Jednakże, czyż podobna nie być wzruszoną tą stałą i niezłomną miłością, któréj nic nie mogło osłabić, która przetrwała, chociaż bez nadziei, długie lata i oddalenie? Tak! niegdyś miała wiele tkliwéj skłonności do pana de Voris. Niestety! cóż mogła-by mu dziś ofiarować w zamian za jego głębokie uczucie? Serce zdruzgotane, nic więcéj.... Ależ właśnie gniazda robią się ze szczątków i gruzów.
Trzydzieści dziewięć lat! Jest kobietą starą prawie. Jak może o czémś podobném marzyć?
Przypadkiem spojrzała w lustro. Ach! zawiele płakała, by powieki nie były zmęczone. Jednakże nie przestała jeszcze być podobną do portretu, malowanego przez Dubufe’a, kiedy miała lat dwadzieścia. To zwierciadło odbija coś więcéj, niż cień zachwycającéj Bianki Antonini, młodéj Dyany z polowań w Compiègne. Marmurowa białość płci cokolwiek przyżółkła. Kilka białych nitek wije się w jéj gęstych włosach, ale zachowała rysy dumne i czyste, kibić okrągłą i wyniosłą, ramiona stworzone do płaszcza królewskiego.
— Jeszcze piękna! — westchnęła ze słodką zadumą.
Ach! szaleństwo! szaleństwo!
Właśnie tego dnia, dawniejsza dama dworu cesarzowéj, stara księżna Friedland, kobieta wielkiéj zacności, która w ostatnich czasach okazywała pani Bernard macierzyńskie prawdziwie zajęcie, przyjechała ją odwiedzić i zaprosić do siebie na herbatę, na któréj kilka tylko osób miało się znajdować.
— Zobaczysz także, moja droga, jednego z twoich dawnych znajomych, generała de Voris.
Przyjąć zaproszenie, to dla kobiety z charakterem pani de Bernard, było toż samo, co dać nadzieję generałowi, prawie zaciągnąć względem niego zobowiązanie. Wymawia się, pozoruje dość zręcznie swoję odmowę, ale pozostaje z sercem pełném niepokoju.
Dla czego odmówiła? To małżeństwo, pod każdym względem stosowne, odpowiadało także i jéj najskrytszym pragnieniom. Zastanowiła się nad tém bardzo poważnie. Serce jéj, zapytane w cichości, przemawia za panem de Voris. Już się siebie pytała: „Dlaczego-by nie?” O mało nie odpowiada: „Tak.” Cóż ją wstrzymuje na progu tego schronienia, w którém po tylu cierpieniach mogła-by zaznać cokolwiek miłości i spokoju? Cóż więc powoduje jéj wahanie?
Prawie nic. Mała wiązanka fijołków, którą ostatniéj jeszcze Niedzieli znalazła na grobie Armanda.
Bezwątpienia ma prawo wyjść za mąż, nie przeniewierzając się wszakże pamięci syna. Pan de Voris, którego serce zna dobrze, szanował-by i pielęgnował to uczucie pozagrobowe. Mimo to, dokąd Henryka będzie nosiła kwiaty na cmentarz, dotąd i ona pozostanie wdową. W tém współzawodnictwie w stałości i cierpieniu pani Bernard nie chce być zwyciężoną.
Ale następnéj Niedzieli, na płycie kamiennéj leżą tylko kwiaty z zeszłego tygodnia, zeschłe i sczerniałe. Henryka nie przyszła zmienić swego bukietu.
Ach! jakąż radość, pełną złośliwości i ironii, poczuła w swém sercu pani Bernard! Doskonale to przewidziała! Kochanka Armanda zaczyna się zaniedbywać, pociesza się widocznie. Matki tylko nie zapominają nigdy.
Jednakże strzeżmy się wydawać sąd przedwczesny. Może Henryce coś przeszkodziło, może wyjechała lub zasłabła. Wypada zaczekać.
Lecz jedna, dwie, trzy Niedziele po sobie następują i nic, nic, zawsze nic!
To prawdziwy tryumf dla pani Bernard. Tak! tysiąc razy tak! jéj piérwsze wrażenie było słuszne. Słuszną była jéj odraza do tych kwiatów plugawych. Armandzie! Armandzie! jedynie tylko twoja matka kochała cię prawdziwie. Może doskonale na resztę życia oprzéć się na ramieniu starego przyjaciela, człowieka zacnego i szlachetnego. Ale bądź spokojne, drogie dziecię! Twój grób jest w sercu twojéj matki i będzie w niém zajmował piérwsze miejsce. Gdy tymczasem ta dziewczyna!.... Widzisz? Już przestała cię żałować. Zapewne wzięła sobie innego kochanka. Biedaku, matka tylko przystrajać będzie pachnącemi kwiatami twoje wieczyste mieszkanie. Twoja Henryka już więcéj nie przyjdzie na cmentarz; zapomniała nawet drogi do niego.
Tymczasem księżna Friedland przyjeżdża po raz drugi do pani Bernard des Vignes i mówi:
— Widocznie dąsasz się na mnie, moja droga. Czy to już postanowienie niezłomne? a tak-bym cię chciała miéć u siebie w którąkolwiek Środę na herbacie popołudniowéj, o godzinie piątéj. Generał de Voris jest tak uprzejmy, że nigdy jéj nie opuszcza i przejmuje nas dreszczem, opowiadając straszne historye o korsarzach na rzece Czerwonéj.
Wdowa, nie mając już obecnie żadnego powodu do odmowy, rzekła z lekkiém biciem serca:
— Upewniam księżnę, że nie robiłam żadnego niezłomnego postanowienia i proszę na mnie liczyć w przyszłą Środę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: François Coppée i tłumacza: Kassylda Kulikowska.