Przejdź do zawartości

Strona:Henryka.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

snym widać rankiem składa skromne kwiatki na grobie ukochanego.
Czas upływał. W miarę zmieniających się pór roku i kwiaty się zmieniały; ale zawsze była to flora przedmiejska, jakiéj dostarczają małe wózki, ciągnione rękoma wzdłuż chodników. Po wiązankach fijołków następowały pęki lewkonii, gałązki bzu, bukieciki róż. Takie dowody stałości powoli rozzbrajały panią Bernard. Czyżby uczucie téj Henryki było silniejsze i trwalsze, niż sądziła? Dla czegóż-by tak być nie miało? Armand był taki miły, taki ujmujący! Rozczulając się nad zmarłym synem, matka stawała się łaskawszą dla téj, która go kochała. Gdyby przypadkiem spotkała była tę dziewczynę, może rzuciła by się w jéj objęcia, stawiając ją na równi z sobą wobec wspólnego cierpienia. Wszakże za każdym świéżo znalezionym na grobie kwiatkiem, doznawała jednakowéj przykrości. Była zawsze zazdrosna o Henrykę, zazdrosna o jéj smutek i cierpienie, i nawet w łzach wylewanych po stracie najdroższego, jedynego dziecka, czuła w niéj współzawodniczkę.
Jednakże sprzysiężenie życzliwych, jakie się utworzyło wkoło pani Bernard, kończyło swoje dzieło. Zwolna skłoniono ją do prowadzenia życia mniéj zamkniętego, mniéj dzikiego. Ulegając wytrwałym i serdecznym prośbom, zgodziła się na oddanie i przyjęcie kilku wizyt, a nawet i na udział w niewielkich zebraniach.
Rok już upłynął od śmierci Armanda. Nadeszła zima. Teraz Henryka przynosiła złocienie (chryzantemy), które pani Bernard zastawała często pokryte śniegiem.
Żal taki, jak téj nieszczęśliwéj matki, nie mógł się zupełnie ukoić, ale zczasem stawał się mniéj dojmującym, mniéj gorzkim. Cierpienie, które miało pozostać wieczném, nie było, jak dawniéj, ciągłém.

Zapomnienie! zapomnienie! to tajemnica życia!

powiedział Lamartine w jednéj z prześlicznych swych poezyi, wyrażającéj bolesną prawdę. Zaiste, pani Bernard nie zapomniała, żyła jednakże.
W kilka tygodni po mszy, odprawionéj za spokój duszy Armanda w rocznicę jego śmierci, — och! co za dzień okrop-