Henryka/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor François Coppée
Tytuł Henryka
Wydawca Drukarnia S. Lewentala
Data wyd. 1889
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Kassylda Kulikowska
Tytuł orygin. Henriette
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

Dni, tygodnie mijają, a przykry stosunek między synem a panią Bernard pozostaje jednaki.
Na pozór pogodzili się. Kiedy drugi raz rzucił się ku niéj z otwartemi ramiony, nie miała siły go odepchnąć. Całują się na dzień dobry i na dobranoc, ale dla każdego z nich ten pocałunek jest męczarnią. Matka za dotknięciem ust syna, tak świeżych, pod sypiącym się miękim wąsikiem, nie może się wstrzymać od dreszczu wstrętu. Zdaje się jéj, że odnajduje, odczuwa smak pieszczot „tamtéj” kobiety, któréj tak bardzo nienawidzi. Czasem musi się powstrzymać, aby nie obetrzéć twarzy. Co do niego, kiedy całuje matkę, na téj twarzy chłodnéj, podawanej mu z niechęcią, prawie z rezygnacyą, nie czuje serdecznego ciepła dawnych czasów.
Pani Bernard nie mówi nigdy z synem o jego stosunku. Nie wymienia nigdy imienia Henryki. Dla czego? Może przez skromność kobiecą, może przez dumę macierzyńską, a może przez roztropność. Lęka się drażnić młodzieńca, powiększyć jeszcze rozdźwięk, jaki zapanował pomiędzy nimi; uważa za właściwsze milczéć i być cierpliwą. Nigdy mu nie mówi o jego miłostkach; ale on odgaduje, jest przekonany, że myśli o tém tylko jedynie i w najmniejszém słówku matki podejrzewa dwuznacznik, przymówkę, upatruje skargę lub ironią.
Jedna szczególniéj chwila jest najprzykrzejszą, to jest wieczorem, po obiedzie, chwila, w któréj po raz piérwszy nastąpiło wyjaśnienie. Pani Bernard zasiada do swych nieśmiertelnych krosien i, nie podnosząc oczu z nad roboty, pyta Armanda głosem przyciszonym, w którym dźwięczy obawa i prośba zarazem:
— Czy wychodzisz?
Najczęściéj odpowiada łagodnie:
— Nie, mamo.
Bo już nie tak często widuje się z Henryką. Tak, zdobył się na to poświęcenie. Powiedział swojéj uległéj przyjaciołce, która godzi się ze wszystkiém, przystaje na wszystko, że, w skutek bywania u niéj, zaniedbał się przez jakiś czas w naukach i musi się przysposabiać do examinu. Zdaje się jednak, że pani Bernard nie poczuwa się wcale do wdzięczności za to ustępstwo, będące w oczach syna bohaterstwem, i uważa za rzecz zupełnie prostą, że siedzi w domu.
Zresztą nie mają sobie nic do powiedzenia, wymieniają zwyczajne zdania o przedmiotach nic nieznaczących. Ta rozmowa bez wzajemnéj ufności jest niésłychaną pracą, przykrością nawet.
Po upływie pół godziny, Armand wstaje, mówiąc:
— Dobranoc mamie, idę się uczyć.
Ona mu podaje swój marmurowy policzek do pocałowania, a on, znużony, oddala się do swego pokoju.
Ale ponieważ Henryka cały dzień jest zajęta u Pameli, ponieważ może ją widywać tylko wieczorem, nieraz więc, na to straszliwe pytanie: „Czy wychodzisz?” musi odpowiedziéć: „Tak.” Matka wydaje wtedy westchnienie, które jakby go przybijało do krzyża; wychodzi z myślą, że ją zostawia samą i smutną, i robi sobie wyrzuty, że jest złym synem.
Tymczasem biedny chłopak był tylko zakochanym. Jak tylko przybywał na miejsce umówione, jak tylko spostrzegał Henrykę, biegnącą ku niemu pod arkady i uśmiechającą się zdaleka, — ach! trzeba prawdę powiedziéć, — zapominał o wszystkiém. Żył tylko uroczemi chwilami, spędzanemi ze swą śliczną przyjaciołką. Z początku, żeby jéj nie niepokoić, nic nie mówił o swojém nieporozumieniu z matką; ale dwoje ludzi, istotnie się kochających, czy mogą miéć jaką tajemnicę jedno dla drugiego? Raz, kiedy Armand miał zbyt przepełnione serce, wszystko Henryce wyznał.
Była przerażona. Zdawało się jéj, że między nią a panią Bernard walka była zanadto nierówna. Ze strachem sobie przypominała tę imponującą matkę, tę piękną panią o surowém spojrzeniu, którą, bądź co bądź, obraziła, i która zapewne ma tyle sposobów przywołania go do posłuszeństwa i odniesienia zwycięztwa nad nią, biedną dziewczyną. Wprawdzie Armand wynurzał się ze swą wiernością, przysięgał, że ją będzie kochał zawsze, mimo wszelkich przeszkód; jednakże nigdy nie mówił inaczéj o matce, jak z największém uczuciem, z najgłębszym szacunkiem. Matka będzie zawsze miała na niego wielki wpływ i skończy się na tém, że pierwszego lepszego dnia zniewoli go do zerwania nienawistnego sobie stosunku. Na tę myśl Henryka obumierała. Nie widziéć więcéj Armanda! Stracić go! Ależ dla niéj równało-by się to zagaszeniu słońca!
Jednakże ukrywała swe obawy, siliła się na okazywanie zawsze swemu ukochanemu twarzy wesołéj. Przytém, on był taki dobry, taki kochający. Powoli uspokoiła się. Nareszcie, stanowcza próba, — oddalenie, — pozwoliła jéj wymierzyć całą rozciągłość władzy, jaką posiadała nad sercem Armanda.
Było to na początku Sierpnia. Student z powodzeniem złożył drugi swój examin z nauki prawa i nadszedł czas, w którym pani Bernard z synem, jak co rok, miała spędzić trzy miesiące w Trembleaux, znacznych dobrach, które posiadali w Mayenne.
Obiedwie kobiety oczekiwały z niepokojem chwili tego oddalenia, — matka z uczuciem nadziei, kochanka z trwogą.
— Gdyby o niéj zapomniał? — myślała jedna w przystępie posępnéj radości.
— Jeśli o mnie zapomni! — mówiła sobie druga, a serce jéj wzbierało łkaniem.
Armand powoli przygotowywał Henrykę do tego odjazdu. Zarówno dla niego, jak dla niéj, było ciężko i straszno wyrzéc się tych godzin, spędzanych razem, tych uroczych przechadzek we dwoje, podczas jasnych, gwieździstych nocy. A jakie nieskończenie długie to wygnanie!... Jednakże syn uległy, nie mógł odmówić swego towarzystwa matce, i jednego wieczoru, po wymianie gorących przyrzeczeń i wylaniu wielu łez, musiał odjechać.
Och, biedna Henryka! jak się nudzi i jak jéj smutno w tym dusznym i spalonym od słońca Paryżu, świecącym pustemi ulicami i milczącemi domami! Jaki jednostajny, jaki nużący ten nieskończenie długi dzień szycia w pracowni, gorącéj jak łaźnia, w któréj robotnice, okryte potem, śpiewają razem półgłosem jakiś rozwlekły, bez sensu, romans kawiarniany! Mimo to, nie spieszy się jéj wracać do domu. Nikt na nią nie czeka pod arkadami. Gdzie jest teraz jéj „ukochany?” Co robi? Czy o niéj myśli? Wracając do domu, idzie zawsze najdłuższą drogą, drogą, którą chodziła pod rękę z Armandem, ich drogą. Droga ta straciła jednak cały swój wdzięk. Dawniéj wydawała się jéj tak piękną przy zachodzie słońca, ze wspaniałym placem Zgody, z rzeką przepływającą pod olbrzymim mostem, z obszerną esplanadą, nad którą się wznosi wielka, złocista kopuła Inwalidów! Teraz ta długa droga męczy ją tylko, zamiast sprawiać przyjemność.
Gdy wieczór zapadnie, przechodzi koło domu, w którym spędziła jedyne, piękne godziny w swém życiu. Zatrzymuje się przez chwilę, patrzy na spuszczone rolety w ich pokoju. Ach! dusze w czyścu muszą tak patrzéć na zamknięte drzwi raju! Jéj się zdaje, że wieczność upłynęła od czasu odjazdu Armanda, jednakże, — tak, liczy na palcach, — dopiéro minął tydzień. Kiedy znów wbiegną razem, tuląc się do siebie, na ciemne schody? Kiedy się zamkną na klucz w „pokoju oficera wyższego stopnia,” jak go żartem nazywał Armand, powtarzając słowa właścicielki?
Kiedy zobaczy meble, kryte axamitem ponsowym, ozdobione szydełkowemi serwetkami, i Galileusza na zegarze, wskazującego kulę ziemską palcem cynkowym, pozłacanym? Kiedy ujrzy na ścianie, w popstrzonych przez muchy ramach, Bitwę pod Austerlitz lub Pożegnanie Fontainebleaux?
Gdy już zapalą latarnie gazowe, idzie daléj. Czasem jaki oficerek, wracający ze Szkoły wojskowéj i przybyły do Paryża dla pohulanki, zwalnia kroku na widok téj zręcznéj Paryżanki; ale, widząc oczy takie smutne, takie bardzo smutne, przebiega, nie zaczepiając jéj wcale. I Henryka przechodzi przez ulice opustoszałe, gdzie gorący powiew wiatru, poprzedzającego burzę, pędzi przed nią piérwsze liście opadłe, smutne, zeschłe liście przedwczesnéj paryzkiéj jesieni.
Tęsknota strawiła-by ją, przyprawiła o chorobę, gdyby co tydzień nie odbierała listu od Armanda. Nie może adresować wprost do niéj, ze względu na starą ciotkę. Ale co Niedziela, Henryka, wolna tego dnia, biegnie na pocztę po swój list, list ukochany, i czyta go w ogrodzie Luxemburgskim, położonym tuż przy gmachu pocztowym. Ach! przechodnie odświętnie ubrani mogą pokazywać sobie ze śmiechem tę ładną dziewczynę, zatopioną w czytaniu. Bardzo téż ją obchodzą! Idąc zwolna pod kasztanami, do połowy z liści ogołoconemi, czyta poraz dwudziesty cztery stronice, zapisane najtkliwszemi czułościami przez jéj nieobecne bóztwo. Ten list, w którym każdy wyraz schlebia jéj sercu, to jedyna podpora, jedyna ucieczka biednéj dziewczyny. Będzie go nosiła za stanikiem przez cały tydzień i odczytywała codziennie przed udaniem się na spoczynek.
Najgorsza sprawa bywa z odpowiedzią. Z Luxemburga wraca Henryka do domu i popołudniu, kiedy ciotka idzie na nieszpory, siada przy rogu stołu, rozkłada papier, stawia butelkę z atramentem, wybiera nowe pióro, wilży je w ustach, zapada w zadumę i nie wié, co pisać. Teraz już się tak nie wstydzi swego niezgrabnego pisma i błędów w ortografii. Armand tyle razy jéj powiedział, że je lubi, że lubi wszystko, co od niéj pochodzi. Ale nigdy nie znajdzie sposobu powiedzenia tak ładnie, tak wdzięcznie tych czarodziejskich słów: „Kocham cię.” To téż pierwsze wyrazy jéj odpowiedzi są zawsze niezręczne, niepewne. Wkrótce jednak uczucie ją porywa; pisze do swego ukochanego, jakby stał przy niéj, jakby do niego mówiła; i wtedy, nie domyślając się nawet, znajduje śliczne zwroty i tworzy przejmujące do głębi duszy obrazy. I tak, jednego dnia, chcąc upewnić o swej stałości Armanda, który, prawie zazdrosny, pyta ją ze swego wygnania niespokojnie: „Czy rzeczywiście jesteś moją?” — odpowiada mu w nadmiarze namiętności: „Jestem twoją, mój najukochańszy, jak jest twoim nóż, który masz w kieszeni, zdatny zarówno do zabicia człowieka, jak do obrania owocu.”
Jakżeby była szczęśliwa, gdyby wiedziała, do jakiego stopnia, tam, w Trembleaux, Armand tęskni i cierpi nad ich rozłączeniem! Bo i on, wierny dzieciak, liczy dni i godziny. Z przyczyny-to Henryki unika towarzystwa i wymawia się, o ile może, od udziału w zabawach w sąsiednich zamkach, a gdzie matka pragnie, żeby bywał. Ze wspomnieniem-to swego drogiego dziewczątka zamyka się w staréj bibliotece i chodzi wzdłuż i wszérz między półkami okurzonemi, lub błądzi całe wieczory pod wspaniałemi bukami wielkiego parku. Dla tego-to, że Henryka jest daleko, nie lubi tego pięknego krajobrazu i téj starożytnéj siedziby, przypominającej mu jednak najmilsze chwile jego lat dziecięcych; dla tego, że Henryki tam niéma, pełen wdzięku zamek z czasów Odrodzenia, z wytwornym frontonem, przeglądającym się w stawie, po którym pływają dwa łabędzie, wydaje się Armandowi smutnym i ponurym, jak więzienie, okolone wałem.
Pani zaś Bernard des Vignes jest zawsze nieszczęśliwa i zaniepokojona. Wprawdzie Armand otacza ją wszelkiemi należącemi się jéj względami, ale ona czuje, że myśli ciągle o swéj kochance, że to rozłączenie nic nie wpłynęło na stan jego serca, że nieprzyjaciołka nie jest pokonana. Zazdrosną matkę przejmuje to rozpaczą. Kilka razy, mówiąc z synem, starała się rozmowę naprowadzić na ten przykry przedmiot, ale Armand zarumienił się tylko, spuścił oczy i milczał upornie.
Już Wrzesień napełnił sady dojrzałym owocem, grona złociły się w winnicach. Październik nadszedł ze swemi rannemi mgłami; przechodzi, upływa. Już drzewa pokryły się zżółkłym liściem; potém, jednego ranka, w sam dzień Wszystkich Świętych, rozpoczęły się deszcze, deszcze jesienne, zimne, przejmujące.
Pani Bernard nie może już upozorować konieczności dłuższego pobytu na wsi. Na wydziale prawnym kursa się rozpoczynają. Trzeba wrócić do Paryża i zająć mieszkanie przy ulicy Malaquais.
Zaraz nazajutrz po powrocie, głucha walka się rozpoczyna.
Po obiedzie pani Bernard siada do krosien.
— Wychodzisz?
— Tak, mamo.
Jéj syn jest zawsze kochankiem téj Henryki!.... Och! jakże jéj nienawidzi!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: François Coppée i tłumacza: Kassylda Kulikowska.