Hekuba/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Hekuba
Podtytuł I
Pochodzenie Gloria victis
Wydawca W. Makowski
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia Józefa Zawadzkiego
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Starą nie była jeszcze; nie miała więcej nad lat czterdzieści i w pierwszej młodości swej ładną być musiała, bo wyraźne ślady tego pozostały w zgrabnym rysunku twarzy jej, niepospolicie pięknych oczach, w obfitości włosów, teraz jeszcze do kolan długich i barwę gorejącego złota mających.
Ale nie w głowie były jej młodość i piękność: dbała o nie jak o piąte koło u wozu. Gdy jej ktoś z sąsiadów żartem raz powiedział: „pani Teresa, gdyby ładnie ubrała się i uczesała, a kroczkiem trochę mniej zamaszystym chciała chodzić, toby jeszcze śliczną kobietką być mogła!“ Zdziwiła się zrazu, potem się rozgniewała i sąsiada ofuknęła.
— Także koncept! Niechże mi pan Ignacy głowy głupstwami nie zawraca, a powie lepiej: czy pożyczy mi tego grochu na zasiew, po który przyjechałam, czy nie pożyczy, bo jeżeli nie, to siadam na bryczkę i jadę! Czasu nie mam!
Wiecznie czasu nie miała, śpieszyła, biegła, o coś starała się, coś pilnego do czynienia miała. Co czyniła? Boże wielki! Ani wyliczyć, ani opowiedzieć! Wszystko, co czynić trzeba było, mając folwarczek malutki, dzieci sześcioro i męża, który był naprzód hulaką i marnotrawcą, potem próżniakiem i pieczeniarzem, a potem umarł i ją wdową pozostawił.
Niektórzy na pracowitość jej fenomenalną, ruchy energiczne, na oczy błyszczące, a niekiedy aż gorejące, spoglądając, mawiali: co za temperament! I mieli słuszność. Niezwykłość temperamentu była tem właśnie, co losami jej zarządzało.
Niegdyś ośmnastoletnią, ładną, dość posażną i szeroko spokrewnioną będąc, tak się była w sąsiedzie nicponiu zakochała, że perswazje, ani wzbraniania żadne nie pomogły.
— Hulaka, — mówiono jej, — próżniak, bałamut, bankrut!
A ona.
— Niema na świecie aniołów. Każdy człowiek ma wady i on je ma także. Ale ja go z wadami i pomimo wad kocham i nigdy aż do grobowej deski kochać nie przestanę!
A kiedy matka i najbliżsi krewni stanowczo małżeństwu temu opierać się próbowali, oświadczyła, że w razie stawiania jej dalszych przeszkód, z domu ucieknie, ani domyślą się jakim sposobem i kiedy ucieknie, z wybranym swoim w jakim ustronnym kościołku ślub weźmie, a potem matkę i krewnych o przebaczenie poprosi. Że przebaczą, to dla niej wątpliwości nie ulega, bo ją kochają przecież — i jak jeszcze! A w dodatku szczęście jej przepraszać ich za nią będzie. Bo ona pomimo wszystkich przepowiedni czarnych i krakań kruczych ani na chwileczkę o przyszłem szczęściu swem nie wątpi.
Znając ją, wszyscy wiedzieli, że to, co mówi, może próżną groźbą nie być. Tak żywą i śmiałą była, tak dzielnie matce w gospodarstwie dopomagała, tak ochoczo do każdej zabawy, albo roboty stawała, że kozakiem — dziewczyną ją nazywano. Mogła bardzo uczynić to, co inne stworzenie, potulne i nieśmiałe, zdobyć by się nie potrafiło.
Przytem, zdawało się nawet, że ten kościołek ustronny i takie w drodze niezwykłej złożenie dowodu miłości wybranemu, posiadać dla niej mogły urok pewien, poetyczny czyn romantyczny, bo za poezją wogóle przepadała i pomimo niezwykłej żywości swej, do marzycielstwa miała skłonność. Dużo za północ nieraz w poemacie jakimś zaczytać się umiała, albo na pięknie zachodzące słońce, na ładny widoczek leśny, na łąkę bogato rozkwitłą zapatrzyć się tak, że jak ze snu budzić ją było trzeba, a gdy wybrany zasiadał do fortepjanu i głosem bardzo miłym śpiewać zaczynał: „Stój, poczekaj, moja duszko, skąd drobniuchną strzyżesz nóżką“, albo: „Dwa gołębie wodę piły, a dwa ją mąciły“, do najciemniejszego w pokoju kącika usuwała się i po świeżej, jak jutrznia, jej twarzy, cichuteńko spływać zaczynały perliste łzy.
Matce, krewnym, przyjaciółkom wszystkim, którzy ją przed złym wyborem i losem ostrzegali, mawiała.
— Od ruiny majątkowej posagiem swym go wyratuję, do porządnego życia przyzwyczai się, bo mię kocha. A czyż może być na świecie szczęście większe, wyższe, jak wyratować, uszczęśliwić, uszlachetnić, udoskonalić człowieka kochanego.
I gdy to mówiła, piwne źrenice jej sypały złotemi skrami, a policzki przemieniały się z płatków jaśminowych w ponsowe róże.
Nie było rady. Pobrali się i po krótkiej przerwie, która zdawała się urzeczywistniać marzenia kozaka—dziewczyny, w sercu, w głowie, w sposobie życia jej wybranego wszystko poszło po dawnemu. Tak jak dawniej począł próżniaczyć, w karty grać, na huczne polowania jeździć, różnym paniom i nie paniom głowy zawracać, jej posag i resztki majątku swego galopem roztrwaniać.
Uszlachetnienie i udoskonalenie kochanego człowieka nie udały się, czy i szczęście także? Naturalnie, ale tego domyślać się tylko można, bo p. Teresa, pomimo prawdomówności i wielomówności swej, o losie swym i wszystkim, co on jej przyniósł, jak grób czy kamień milczała. Byłaż w milczeniu tem ambicja skarg i użaleń się nie znosząca, czy pomimo wszystkiego trwające kochanie? Jedno i drugie, zapewne, lecz może więcej drugie, niż pierwsze. Może pani Teresa należała do tych natur głębokich, w które, gdy raz kochanie zapadnie, to go ani gorzkie łzy zawodu zalać, ani palące żelazo bólu wypiec nie są zdolne.
I to tylko widzieli wszyscy, że jak przedtem męża, tak potem dzieci, gdy na świat przychodzić zaczęły, kochała z czułością i troskliwością niezmierną, entuzjastycznie, bez granic. Inaczej, widać, kochać nie umiała i taka właśnie miłość musiała być koniecznym i wierzchołkowym wykwitem jej natury.
Sprowadziła też miłość ta w jej życiu dalszem następstwo dość osobliwe.
Kiedy ostatecznie majątkowo zrujnowani, ona i mąż jej, z trojgiem już dzieci, zamieszkali w folwareczku malutkim, jedyną już ich własność stanowiącym, p. Teresa wnet obejrzała się po niedużych kawałkach pola, łąki, lasu, po zabudowaniach gospodarskich, po rachunkach dzierżawcy, który im w małym domku miejsca ustępował i — zabrała się do pracy.
Zrozumiała, że wiosczyna ta, w cichą samotność równin poleskich rzucona, stanowiła warsztat jedyny, na którym wyprząść i wytkać trzeba było byt tych, których kochała, że ten domek pod słomianą strzechą, pomiędzy stare lipy i grusze wtulony, musi stać się opoką dla stóp drobnych, dla długiej przyszłości jej dzieci, i że ona jedna tkać na warsztacie, opokę przed skruszeniem się uchować potrafi. Pomocnika, tembardziej wyręczyciela, nie miała, nie! Więc do warsztatu i opoki zabrała się sama żwawo, energicznie i rozpoczęło się dla niej życie twarde, szorstkie, jak wór sieczką, napełnione drobiazgami, które tak, jak źdźbła sieczki, były dla dotknięcia ostre i kłujące, dla oczu szpetne i przykre.
On, licznych i mniej albo więcej majętnych krewnych mając, jeździł od dworu do dworu, tu tygodnie, tam miesiące bawiąc się i bawiąc, dla obyczajów gładkich i humoru wesołego wszędzie mile witany i widziany, zawsze jeszcze paniom podobający się i przypodobający, ładnie śpiewający, na polowaniach umiejący strzelać celnie, a potem o nich najśmieszniejsze anegdoty opowiadać.
Do domu zaglądał kiedy niekiedy, w zgrabnych ramionach dzieci przez czas jakiś pohuśtał, żonę pieszczotami i czułościami osypał, a potem poziewać z nudy, wyciągać się w całej długości na sprzętach, nad nieszczęściami swemi biadać zaczynał, aż po niedługim czasie, następowała pora humoru piekielnego, posępności grobowej, fukania na wszystko i wszystkich, czasem nawet gróźb rychłej, a bodaj nawet samobójczej śmierci, aż na koniec, dłużej już życia w tej norze, tej dziurze, w tym czyścu ziemskim wytrzymać nie mogąc, odjeżdżał znowu, aby po tygodniach lub miesiącach, powrócić na dnie niedługie. I zdarzyło się, że nigdy już nie powrócił. W domu daleko mieszkających krewnych srodze na polowaniu przeziębiwszy się — umarł. P. Teresa zaś długo po nim z twarzą od płaczu spuchniętą chodziła. Patrzący wówczas na nią mawiali pomiędzy sobą: „ma też kogo tak długo i wiele opłakiwać"! Ona jednak płakała długo i wiele. Taką już była...
Zresztą, jak przedtem, tak i w dalszym ciągu, chodziła po polach, dozorowała robotników, stróżowała nad orką, młócką, zasiewem, sianokosem, żniwem, doglądała inwentarza, z pomocą paru dziewek ogrody uprawiała, nierzadko własnoręcznie gotowała strawę, a w długie noce zimowe szyła odzież dla siebie i dzieci. O pierwszych brzaskach dziennych, na mróz, deszcz, śnieżycę, wichurę, czy na rajskie od ros świeżych i świtań błękitnych poranki letnie, pierwsza wychodziła z domu, aby nieliczną czeladź budzić, wraz z nią roboty dzienne rozpoczynać. Oprócz tego, często do sąsiednich wsi i miasteczek jeździła, wszystko, co trzeba było sprzedając, kupując, braki różne zapełniając, stratom zapobiegając, o mnóstwo drobin tego twardego bytu dobijając się z trudem, z targiem, z troską, od których nieraz poty perliste na czoło jej występowały. W dodatku, zupełnie już niewiadomo jakim sposobem, czy jakim cudem, zdołała śród tego, wszystkich trzech synów z kolei do szkół przygotować i wysłać, córkę jako-tako wyedukować i dwoje dzieci najmłodszych, drobnych jeszcze doglądać...
Cóż dziwnego, że od lat wielu już w sposób taki żyjąc — straciła formę. Było to wyrażenie jednego z sąsiadów, który patrząc raz na nią przez pokój idącą, zcicha rzekł do obecnych.
— Pani Teresa zupełnie straciła formę...
I prawdziwem to było do tego stopnia, że gdy szła, to z pewnego oddalenia trudno było powiedzieć na pewno, czy to kobieta, albo mężczyzna idzie, albo zblizka znowu, każdy nic o niej nie wiedzący długo namyślaćby się musiał przed zadecydowaniem, do jakiego stanu społecznego i poziomu cywilizacyjnego niewiasta ta należy.
Nie była wcale otyłą, a jednak w pasie, ramionach i całej sobie była grubą. Pochodziło to ze zgrubienia, czy rozrostu muskułów, które wciąż mocowały się z chłodem, gorącem i fizycznym trudem, a nadawało jej pozór bryłowaty, ciężki, dziwnie znowu sprzeczający się z żywością i energją ruchów. Po dawnych jaśminach i różach jej twarzy, śladu już nie pozostało i ogorzałą, zgrubiałą skórą powleczona twarz ta, zachowała tylko piękny zarys ust i czoła, a także te duże, w niepospolicie piękną oprawę ujęte oczy, których piwne źrenice, teraz jeszcze umiały w chwilach wzruszenia, czy zamyślenia sypać złotemi skrami, lub świecić jak gwiazdy.
Ale do tego stracenia przez p. Teresę formy, więcej jeszcze od zgrubiałości muskułów i twarzy, przyczyniało się ubranie. Byłże to był dla wytwornych i strojnych sąsiadek skład dziwów nad dziwami w tem ubraniu, które nigdy nic wiedzieć nie chciało o modzie i elegancji, a wiedziało tylko o taniości i wiecznym braku czasu! Więc spódnice jakieś zbyt krótkie, a co gorsza, z jednej strony dłuższe, z drugiej krótsze, kaftany jakieś źle skrojone i z pierwotną prostotą uszyte, buty grube i stukające, chustka na głowie zamiast kapelusza. I tylko włosy... Do tych p. Teresa słabość snać miała, bo zawsze lśniące i w gładki warkocz zaplecione, zwijały się z tyłu jej głowy nakształt ogromnego węża, któryby miał barwę mieniącej się w blasku słońca łuski kasztana.
Zapracowała się p. Teresa, zaniedbała samą siebie i „straciła formę", lecz nie zdawało się to jej martwić ani zawstydzać, ani zrażać do bywania kiedy niekiedy w domach sąsiedzkich, do brania udziału w licznych nawet zebraniach towarzyskich. Był w niej pociąg do życia towarzyskiego; wesołą pomiędzy ludźmi bywała, mówną. Gdy z bryczuszki, w dwa małe koniki zaprzężonej przed domem sąsiadów wysiadłszy, krokiem swoim zamaszystym i stukającym, w sukni z jednej strony krótszej, z drugiej dłuższej, do pięknego, wykwintnego, ludnego salonu wchodziła, na ustach miała uśmiech szeroki, który rząd zębów, jak perły białych, odsłaniał, a na powitanie, ręce obecnych tak mocno w stwardniałych od pracy dłoniach ściskała, że niektórzy aż z bólu sykali. Na kanapie albo jakim paradnym fotelu ją posadzić, zupełnem było niepodobieństwem.
Wykręcała się od zaprosin, zawieruszała się pomiędzy towarzystwem, gdzie to tu, to ówdzie, słychać było jak całowała się z paniami, żartowała z panów, o różnych rzeczach i sprawach rozprawiała głosem, przyzwyczajonym do przemawiania w polu, w ogrodach, w stodole, więc zbyt donośnym i niekiedy wpadającym w tony tak grube, że trudno było zdala zrozumieć, czy to jest męskie albo niewieście mówienie.
Ale u siebie w domu, w Leszczynce swojej, gdy nikt obcy na nią nie patrzał, miewała często czoło zmartwione, a oczy pełne zadumy, czy tęsknoty. Nieraz, gdy w gorące żniwa, po dniu na skwarze słonecznym spędzonym, z pola do domu powracała, krok jej zamaszystość swą utracał i powolnym stawał się, zmęczonym, a wzrok ku górze podniesiony, błąkał się po obłokach, przez letni przedwieczerz malowanych i złoconych. Zbaczała nieco z drogi, wprost do małego dworku prowadzącej, wchodziła na łączkę przydrożną i tam, wśród mietlic rozczochranych i koniczyn kwitnących, siadała.
Rozczochrane mietlice, koniczyny wysokie, gronami białych pereł obwieszone, szczawie o potężnych, czerwonych kitach ogarniały ją i zasłaniały aż po szyję, tak że nad tą topielą puszystą i różnobarwną widać było tylko jej głowę z bujnym, ognistym warkoczem i z twarzą od znoju wilgotną. Lekkie wiatry przedwieczorne muskały wtedy tę twarz uznojoną, a przed oczyma, od zmęczenia przygasłemi, powstawała nad niedalekim lasem zorza wieczorna, złota i różowa. I patrzały wtedy oczy te na zawieszającą się pomiędzy niebem i ziemią zasłonę świetlną, patrzały, podziwiały, modliły się, wielbiły, aż poczynały nabierać od niej blasku, aż powracały od nich siła i radość życia, aż marzące, smutne, rozmodlone, zachwycone nad gęstwiną mietlic, koniczyn i szczawiów — świeciły jak gwiazdy.
Zdarzało się również, że w noce zimowe, za domem białe od śniegu, w domu ciche od powszechnego uśpienia, ogarniały ją zadumy, do fal gorzkich, posępnie szemrzących podobne.
Dzieci w przyległym pokoju spały spokojnie, a ona w izdebce swojej, u jedynego jej okna, przy świetle małej lampy odzież ich naprawiała. Wysoki stos białych płócien wznosił się przed nią na stole, wiatr za oknami szumiał, czasem gałęź wiatrem poruszona sucho i twardo w szybę zastukała lub świerszcz odezwał się pod piecem.
Z głową pod światłem lampy pochyloną szyła, wysuwała się z jej palców i czoło na dłoń opadało. Z czołem i oczyma zakrytemi dłonią siadywała nieruchomo i tylko czasem, jakby czemuś dziwując się bezdennie, lub nad czemś boleśnie biadając, głową powoli wstrząsała lub w obie strony kołysała. Dziwowała się tak losowi własnemu? Biadałaż nad omyłką w dniach kwitnącej młodości popełnioną?
Niekiedy także wśród takiej zadumy nocnej z ust jej wychodzić poczynały nuty piosnki starej: „Dwa gołębie wodę piły"... Nigdy więcej nad ten początek piosnki nie zanuciła, opamiętywała się zaraz, milkła... Byłoż to echo do wiosny życia w tę noc zimową przywiane, echo i odbłysk miłości jedynej w życiu, zawiedzionej, zdeptanej?...
Ale w sąsiedniem pokoju jedno z dzieci niespokojnie poruszyło się na posłaniu, drugie wśród snu krzyknęło.
Pani Teresa w mgnieniu oka na nogach, biegła ku sypialni dziecięcej, a gdy po chwili, przekonawszy się, że nic złego nie zaszło, powracała, oczy jej, usta, twarz cała jaśniały od błogiego uśmiechu.
— Robaki moje, kwiatki, brylanty, pociechy, skarby moje!
Wśród licznych jej znajomych byli tacy, w których budziła szacunek lub podziw, i tacy, których bawiła albo nudziła, którzy też ją potrochu wyśmiewali. Dość powszechnie zresztą przyczepiano do niej nazwę Virago. Życie zaś inną jeszcze nazwą obdarzyć ją miało...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.