Strona:Eliza Orzeszkowa - Gloria victis.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   164   —

którzy ją przed złym wyborem i losem ostrzegali, mawiała.
— Od ruiny majątkowej posagiem swym go wyratuję, do porządnego życia przyzwyczai się, bo mię kocha. A czyż może być na świecie szczęście większe, wyższe, jak wyratować, uszczęśliwić, uszlachetnić, udoskonalić człowieka kochanego.
I gdy to mówiła, piwne źrenice jej sypały złotemi skrami, a policzki przemieniały się z płatków jaśminowych w ponsowe róże.
Nie było rady. Pobrali się i po krótkiej przerwie, która zdawała się urzeczywistniać marzenia kozaka—dziewczyny, w sercu, w głowie, w sposobie życia jej wybranego wszystko poszło po dawnemu. Tak jak dawniej począł próżniaczyć, w karty grać, na huczne polowania jeździć, różnym paniom i nie paniom głowy zawracać, jej posag i resztki majątku swego galopem roztrwaniać.
Uszlachetnienie i udoskonalenie kochanego człowieka nie udały się, czy i szczęście także? Naturalnie, ale tego domyślać się tylko można, bo p. Teresa, pomimo prawdomówności i wielomówności swej, o losie swym i wszystkim, co on jej przyniósł, jak grób czy kamień milczała. Byłaż w milczeniu tem ambicja skarg i użaleń się nie znosząca, czy pomimo wszystkiego trwające kochanie? Jedno i drugie, zapewne, lecz może więcej drugie, niż pierwsze. Może pani Teresa należała do tych natur głębokich, w które, gdy raz kochanie zapadnie, to go ani gorzkie łzy zawodu zalać, ani palące żelazo bólu wypiec nie są zdolne.