Gwiazda przewodnia/Rozdział XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jeanie Gould
Tytuł Gwiazda przewodnia
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1924
Druk Drukarnia „Głosu Narodu“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Zofia Hartingh
Tytuł orygin. Marjorie’s Quest
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXV.

Nazajutrz zrana Reginald pośpieszył do szpitala, ale nie zastał generała Clive w tak dobrem zdrowiu, jak się spodziewał. Doktór zabronił mu stanowczo wszelkich rozmów i wzruszeń, to też biedny pacjent, który miał tylko jedną myśl i jedno ciągle zapytanie, zmuszony był poprzestać na upewnieniu, iż jego Marjorie obecnie nie zagraża żadne niebezpieczeństwo.
Kilka dni upłynęło, zanim mu pozwolono widzieć sędziego Graya.
Gdy się nareszcie poznali, od pierwszego rzutu oka powzięli wzajemnie ku sobie szczerą przyjaźń, do której ze strony generała przyłączyła się wdzięczność zbyt głęboka, aby się dała wysłowić wyrazami. Sędzia, widząc jego wzruszenie, przerwał wynurzenia jego uczuć i w krótkich słowach opowiedział mu o liście pana Wildera i o spotkaniu swojem z panem Percy Clive.
— Wszak nie zachodzi już żadna wątpliwość co do jej osoby? — niespokojnie zapytał generał.
— Tak sądzę — odparł sędzia — ale odpowiem na to, gdy ją zobaczę. To też chcę cię prosić, generale, abyś mi pozwolił jechać do Valley dla poznania tej miss Daisy Russel. Rex upewnia z radością, że to jest Marjorie, że ją odrazu poznał i że dlatego tylko był trochę z tropu zbity, że ona go zupełnie nie poznawała. Ale ja sam chcę się o tem naocznie przekonać.
— Drogi sędzio! i ty mnie pytasz o to! — zawołał chory. — Właśnie chciałem, ale nie śmiałem cię prosić, abyś mnie zastąpił w tym razie. A ja żyć nie mogę bez tej pewności, czy to jest istotnie moje ukochane dziecko. Nie mam ani chwili spokoju, a jestem tutaj, niestety, na uwięzi i doktór powiedział, że gdy tylko będę mógł znieść podróż, to muszę jechać wprost do domu. Kiedyż ją więc zobaczę?... Ale jest to może nadużywanie twej uprzejmości narażać cię na trudy tej nowej drogi? Możeby Percy mógł jechać zamiast ciebie?
— Mogę zatelegrafować do brata twego, generale, aby przyjechał cię pielęgnować w naszej nieobecności, ale nie dam się nikomu zastąpić w tej podróży. Wszak to drogie, kochane dziecko nie wahało się narazić na tysiące niebezpieczeństw, aby ocalić życie mego jedynaka. Należy jej się zato podziękowanie ode mnie osobiście.
Rex był uszczęśliwiony, dowiedziawszy się, że ojciec zaraz zamierza udać się do pani Frost i oświadczył niezwłocznie, że zażąda kilkudniowego urlopu, aby mógł mu towarzyszyć.
— A to poco? — przekomarzał się sędzia. — Czy mi nie ufasz?
— Przeciwnie, ojcze — odparł Rex, — ale czy myślisz, że cię puszczę samego? Gerylasi grasują po lasach, a podróż w tych warunkach przedstawia wiele niebezpieczeństw. Poproszę jeszcze generała, aby nam dał kilku ludzi do eskorty.
— Dobrze więc; to oni zaopiekują się mną w drodze, a ty zostań i pielęgnuj generała.
— Siostra miłosierdzia uczyni to lepiej ode mnie... — rzekł Rex, spotkawszy uśmiechnięte spojrzenie ojca. — Zresztą, ty, ojcze, potrzebujesz przewodnika... i... ja sam powinienem podziękować mojej wybawicielce.
Ale wróćmy do młodej naszej bohaterki, którą przyjaciel Hicks odwiózł bezpiecznie do domu. Gdy minęło wzruszenie, podtrzymujące jej energję, młode dziewczę uczuło opuszczające ją siły, wyczerpane długą i nużącą jazdą. To też, słaniając się prawie, upadła w wyciągnięte ku niej ramiona ciotki Debby, która wraz z całą rodziną i służbą wybiegła na jej spotkanie. Zaprowadzono ją na górę i śpiesznie położono do łóżka, gdzie wszyscy, nawet skruszona i żałująca Dora, usługiwali jej na wyścigi, podając jej różne przysmaki, jakgdyby była zagłodzona.
Podróż na północ została w zasadzie zatwierdzona, gdy najniespodziewaniej pojawił się oddział gerylasów, którzy choć nikomu nic złego nie uczynili, ale splondrowali cały dom od strychu do piwnicy.
Ciotka Debby i Katon winszowali sobie w duchu, iż starą, kosztowną porcelanę i srebra rodzinne zakopali w lochu. Babcia, ukrywszy w kieszeni papiery wartościowe, nie poruszyła się ze swego krzesła przez cały czas trwania grabieży, a powaga i spokój matrony tak zaimponowały nawet tym grubym i nieokrzesanym naturom, że nikt nie śmiał jej niepokoić.
Gdy nareszcie cała gromada, zrabowawszy, co się dało, drób i bydło, wyniosła się do lasu ze swoim łupem, zabrano się energicznie do pakowania tego, co pozostało nietknięte. Dzieci, ciesząc się nadzieją podróży, kręciły się po pokojach, zawadzając każdemu, przyczem dostało się im kilka szturchańców od ciotki, zniecierpliwionej do żywego.
Wtem przed samym wieczorem tętent koni odezwał się przed gankiem. Ciotka Debby wybiegła zobaczyć, czy to nie gerylasi wracają; ale po chwili głos jej wzruszony, choć zawsze energiczny, zabrzmiał donośnie na korytarzu.
— Daisy, Daisy, chodźno tutaj prędzej!
Marjorie schodziła właśnie ze strychu i, nie zważając na to, że długie, jasne jej włosy rozsypały się na ramiona, złocistą kaskadą spadając aż po biały rąbek jej sukni, szybko zbiegła na dół, sądząc, iż jej pilno potrzebują. Już z bawialnego pokoju usłyszała gwar obcych głosów, a przechodząc przez sień, ujrzała zdaleka piękną i szlachetną postać starca o siwych włosach, który przyglądał jej się ciekawie.
Wtem spostrzegła kapitana Rexa. Z okrzykiem radości i wyciągniętą dłonią biegła już na jego spotkanie, gdy naraz głos serdecznie brzmiący odezwał się do niej jak najczulej:
— Marjorie! dziecię moje, czy mnie nie poznajesz, czy mnie zapomniałaś?
Przystanęła i drgnęła, jakby pod elektrycznem dotknięciem, a krew cała zbiegła jej z twarzy i drżenie nerwowe wstrząsnęło nią całą. Ręką przesunęła po czole, jakby budząc się z głębokiego uśpienia.
— Marjorie! — powtórzyła zwolna — tak, to było moje imię... a pan... — tu z radosnym okrzykiem padła w otwarte ramiona sędziego Graya — ach Boże! pan jesteś tym, który mnie nauczył kolędy i pieśni o św. Mikołaju, ale... ale nazwiska pańskiego nie pamiętam....
— Pomyśl trochę... — odparł tenże sam głos wesoły, choć wzruszony.
— Nie mogę... — rzekła ze łzami w oczach. — A ten pan... — dodała, wpatrując się w kapitana — to jest Regie!... O! Regie! Regie! czemu mi nie powiedziałeś o tem wprzód? Jak ja mogłam ciebie nie poznać? A tak długo byłeś tu u nas i ja z tobą rozmawiałam... nie wiedząc, kto ty jesteś...
— To pewnie z przyczyny mego bandaża, który mnie zasłaniał... ale ja poznałem cię zaraz, Marjorie!... — triumfująco zawołał Rex.
— Tak, teraz powoli przypominam sobie wszystko... — mówiło dziewczę, tuląc się w objęcia sędziego... — Pamiętam śnieg dokoła i płaszcz, w który mnie pan otuliłeś i... Barneja, który mówił: „Wasza Wysokość“... i... sędzio... Gray, drogi, ukochany, opiekuńczy sędzio Gray — dokończyła, całując z uniesieniem jego ręce — poznaję cię nareszcie! — Ale cóż to działo się ze mną przez te wszystkie lata?
— Otóż to właśnie musisz nam wytłumaczyć, moje dziecię — rzekł sędzia, sadzając ją obok Rexa na kanapie. — Pogadajcie sobie o tem z kapitanem, a ja pójdę wytłumaczyć tym paniom, o co idzie, bo gotowe wziąć nas wszystkich za warjatów.
— Tak, to ten bandaż był przyczyną, że cię nie poznałam — mówiła Marjorie poważnie. — Gdybyś tak był wyglądał wtedy, jak teraz, nie mogłabym się była omylić. Jakimże sposobem poznałeś mnie, Regie?
Rex pokazał jej fotografję, którą nosił przy sobie.
— Nie zmieniłaś się od tego czasu.
Uradowana, podziękowała mu wzrokiem.
— Skądże jednak przyszło ci na myśl, że to ja być mogę?
— Zaraz od pierwszego spojrzenia czułem, że przypominasz bardzo dawną Marjorie. Potem zaszła drobna okoliczność, która potwierdziła moje domysły. Było to wtedy, gdy Pozy powiedziała mi, że miałaś lalkę, Dolcię.
— Tak, i tę lalkę ty mi dałeś, Regie, przypominam sobie; było to w wigilję Bożego Narodzenia, mieliśmy choinkę i była jakaś dziewczynka, która nazywała się... Lili... — zawołała Marjorie, jakby oszołomiona budzącemi się nagle wspomnieniami dzieciństwa. — A kto ma teraz Dolcię?
— Meta. Pani Wilder darowała jej lalkę na pamiątkę po tobie. Co tobie jest, Marjorie? — zawołał Rex, widząc, że zbladła i pochyliła się na kanapie.
— Nic — odparła po chwili — tylko... tylko wszystko to po tylu latach żywo staje mi teraz w pamięci... Był gdzieś jakiś czarny pokój... — mówiła zwolna, jak ociemniała, torująca sobie drogę wśród ciemności zamroczonej pamięci — i Horcio zamknął mnie razem z ogromnym psem, Hyderem... wdrapałam się wtedy na okno... i... i gdy pies przyskoczył do mnie, wypadłam na ulicę — dokończyła, drżąc na wspomnienie tej okropnej chwili.
— Wiedziałem zawsze, że ten łotr był w gruncie przyczyną wszystkiego złego!... — zawołał Rex oburzony. — Ojcze! posłuchaj, co Margie mówi... — Ale biedne dziewczę, wysilone, położyło znużoną głowę na ramieniu sędziego, prosząc, by ją o nic więcej nie pytano, bo czuje wielki zamęt w myślach.
— Spocznij, moje dziecię — rzekł czule sędzia — nie będziemy teraz dręczyć cię pytaniami, tylko na pociechę powiem ci, że Rex ma dla ciebie dobrą wiadomość. Obiecałem mu, że nie wyprzedzę go w udzieleniu ci jej.
— Czy pamiętasz, Margie, — powiedział czule Rex, biorąc ją za rękę, — co ci przyrzekłem kiedyś?... że gdy dorosnę, to odszukam twego ojca? Otóż... dotrzymałem słowa!
— Znalazłeś... mego... ojca?!...
Trzy słowa tylko!... lecz jaki świat radości w nich się mieścił!...
Przez długą chwilę sędzia nie miał nic innego do roboty, jak tylko tulić w swych objęciach serdecznie rozpłakaną Marjorie.

· · · · · · · · · · · · · ·

Ciotka Debby pośpieszyła do kuchni dla przypilnowania wieczerzy, a sędzia Gray, zostawiwszy Rexa w ożywionej rozmowie z Marjorie, skorzystał ze sposobności, aby lepiej zaznajomić się z babcią, którą zachwycił obejściem swem, pełnem szlachetnej prostoty i uprzejmości. Puk i Pozy również oczarowani byli gościem, z którego kolan nie schodzili, bawiąc go dziecinnym swoim szczebiotem.
Marjorie nie mogła się oswoić z myślą, że ten nieznany ojciec, do którego przez lat tyle tęskniła całą siłą sierocego serca, był niedaleko niej... że go ujrzy wkrótce i na piersi jego wypłacze wszystkie łzy minionego bólu i obecnej radości... Zdawało jej się, że to wszystko jest tylko pięknym snem!... Och! jakże jej pilno było do tego drogiego ojca!
Ale sędzia Gray ułożył był pewien plan w swojej rozumnej i wszystko przewidującej głowie. Chciał, aby ojciec i córka, długo rozłączeni, spotkali się w staroświeckiej siedzibie „Craignest“, dokąd pan Percy Clive miał przewieźć brata. Projekt ten został gorąco poparty przez Rexa, któremu podobała się bardzo myśl przywrócenia ojca dziecku w tem samem miejscu, skąd wygnane było przez tak okrutną niesprawiedliwość.
— Zaufaj mi, moja droga — mówił sędzia do Marjorie, która błagała, aby ją puszczono zaraz do ojca. — Generał Clive nie przyszedł jeszcze do zdrowia i wszelkie silniejsze wzruszenia są mu stanowczo wzbronione.
— Czy jest chory? — zawołała przestraszona Marjorie. — Nie powiedzieliście mi o tem!
— O Marjorie! Waleczny twój ojciec otrzymał ciężką ranę i... jedną rękę swoją aż po ramię oddał ojczyźnie w ofierze.
Oczy jej zabłysły jak brylanty.
— Mój drogi, dzielny ojciec! — zawołała ze łzami wzruszenia. — Tem bardziej obie moje ręce będą mu teraz potrzebne.
— Więc, droga moja, będziesz cierpliwa, nieprawdaż? Wszak razem pojedziemy na północ?
— Mieliśmy tam wszyscy jechać pojutrze — rzekła zmartwiona Marjorie. — A czy pan myśli, że godzi mi się opuszczać tak zaraz dzieci, babcię i drogą ciotkę Debby? Może to będzie niesumiennie z mej strony?
— O cóż to idzie, Daisy, kochanie? — spytała ciotka Debby. — Nie nabijaj sobie głowy niepotrzebnym kłopotem; ileż to lat sama opiekowałam się temi dziećmi! Dam sobie radę, bądź spokojna, dziecko! Że mi będzie tęskno i markotno do ciebie, to prawda.
Tu ciotka wyprostowała się energicznie i szybko otarła łzę z oczu.
— No! patrzcież państwo! co za mazgaj ze mnie! Aż wstyd, i to na starość jeszcze!
I niezdolna pohamować się dłużej, ukryła twarz w chustce i załkała cicho.
Dora popatrzała na ciotkę z niedającem się opisać zdumieniem, a słodkie usta Marjorie spoczęły czule na pomarszczonym policzku ciotki Debby.
— No! dość już tego! dość! — mówiła ciotka, przycisnąwszy Marjorie szybko i gorąco do serca. — Nie rozczulaj mnie, dziecko. Nie często w życiu zdarzyło mi się tak duszą przylgnąć do kogo, jak do ciebie, kochanie. Otóż, co chciałam powiedzieć?... Nie chcę, abyś się zatrzymywała z naszej przyczyny... Sędzio! powiedz jej, że ona nie ma swojej woli. Co innego, gdybyśmy tu zostawali na wieki... Ale przenosimy się do Filadelfji i będziemy cię często widywali... Zatem jedź jutro w swoją drogę, dziecko, i niechaj Bóg czuwa nad tobą.
W przejeździe przez Baltimore Marjorie otrzymała list od Wirginji, która, wyraziwszy jej swoje zdumienie i niewysłowioną radość z powodu wszystkich zaszłych wydarzeń i radosnego ich rezultatu, pisała dalej, jak następuje:

„Dziś wieczorem wyjeżdżamy do New-Yorku, a stamtąd do Craignest, gdzie stryjaszek Jerzy nas oczekuje. Przejeżdżał tędy pozawczoraj i mimo odjętej ręki wyglądał o dziesięć lat młodszym, niż poprzednio. Zapomniał całkiem o przebytych cierpieniach i nie myśli o niczem, tylko o swej ukochanej córce, którą pragnie przycisnąć jak najprędzej do swego stęsknionego serca... Spłakałam się, jak dziecko, na jego widok!... Droga moja siostrzyczko, gdybyś wiedziała, jak mi pilno także i ciebie uściskać! Żal mi tylko, że Fred nie może nam towarzyszyć i dzielić z nami tego rodzinnego szczęścia... Myrjam przesyła ci uniżone ukłony... Promienieje uciechą z tego, co zaszło, i wciąż tylko powtarza:
— A co? panienko, a co? czy stara Myrjam nie miała słuszności? Zawsze utrzymywałam, że to pańskie dziecko... i wyszło na moje!
Papa i ja przesyłamy ci tysiące serdeczności. Do miłego i jak najprędszego zobaczenia się.

Twoja kochająca Wirginja”.
Marjorie spłakała się z rozczulenia nad tym listem. Łzy i uśmiechy tak szybko teraz zmieniały się na jej twarzy, że sędzia, chcąc jej oszczędzić zbytecznych wzruszeń, przyśpieszał podróż, o ile mógł.

W Seybruk zastali czekającą na nich karetę wraz ze starym Robertem.
— To ona! — zawołał starzec — to ta sama twarzyczka, którą widziałem dzieckiem... Pani nasza młoda wraca do swego prawowitego dziedzictwa! Niech ją Bóg ma w swej opiece!
Sędzia, wsadzając Marjorie do powozu, uczuł, jak silnie drżała, a chcąc oszczędzić jej nowych wzruszeń, rozmawiał całą drogę z Rexem, tak że nawet nie spostrzegła wśród wzrastającej ciemności, gdy powóz zatoczył się przed ganek w Craignest.
— Oto ją pani ma! — wesoło zawołał sędzia do biegnącej naprzeciw nich pani Randolph.
W jednej chwili Marjorie uczuła ciepły uścisk zarzuconych na jej szyję ramion, i obie kuzynki, płacząc i śmiejąc się zarazem, padły sobie w objęcia.
— Chodź tu — zawołała Wirginja, pociągając ją za sobą do małego gabinetu. — Dlaczego patrzysz dokoła z takiem przerażeniem? Uspokój się, mój aniołku — prosiła, przygładzając jej złociste, nieco rozrzucone włosy.
Ale w miarę jak oczy Marjorie nawykały do światła, wyraz przestrachu zdawał się jeszcze potęgować. Twarz jej bladła i czerwieniała kolejno.
— Patrz pan! — krzyknęła nagle, chwytając konwulsyjnie dłoń sędziego — czy widzisz... tego ptaka... tego szarego ptaka nad drzwiami? A ten pokój... to ten sam, w którym ten starzec siwowłosy odtrącił mnie od siebie. O! czemu... czemuście mnie tutaj sprowadzili?!...
Wirginja spojrzała przestraszana na sępa, który ponad wejściem rozpinał szpony swoje i martwe skrzydła, rozpostarte do lotu; ale zanim zdołała coś odpowiedzieć, głos, pełen niewypowiedzianego wzruszenia, głos, w którym odbijała się cała tęsknota rodzicielskiego serca — zawołał nagle:
— Marjorie! dziecię moje drogie, ukochane!
Marjorie widziała jak przez mgłę, że jej się usuwano z drogi, ale stała jak przykuta do miejsca, niezdolna postąpić kroku...
Więc to był jej ojciec, ten piękny, wysoki, okazały mężczyzna, z luźnym rękawem, spiętym na walecznej piersi!
Lśniący łzami wzrok córki spoczął na pobladłej twarzy i zwróconych ku niej oczach, promieniejących niewysłowioną miłością.
Z głębokiem łkaniem zaspokojonego nareszcie serca padła na pierś ojcowską... Marzenie jej życia było spełnione!... Gwiazda nadziei doprowadziła ją do celu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jeanie Gould i tłumacza: Zofia Hartingh.