Gwiazda przewodnia/Rozdział XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jeanie Gould
Tytuł Gwiazda przewodnia
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1924
Druk Drukarnia „Głosu Narodu“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Zofia Hartingh
Tytuł orygin. Marjorie’s Quest
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVI.
PO SZEŚCIU LATACH.

Wchodzimy do obszernego, staroświeckiego domu, zbudowanego na wzór wszystkich mieszkań plantatorów. Duża sień na parterze przedziela pokoje od kuchni. Sień ta, łącząca część gospodarską i ułatwiająca dozór nad służbą, została przybudowaną, gdy stara pani Frost wraz z siostrzenicą swoją, Deborą, zamieszkały przy wnuku owdowiałym. Od tego czasu jednak rodzina poniosła bolesną stratę, umarł bowiem także i Ruben Frost, ojciec dwojga dzieci, Pozy i Puka. Wtedy staruszka babka, mianowana opiekunką małoletnich sierot, osiadła stale na plantacji, mając przy sobie do pomocy, oprócz Debory, wnuczkę swoją, Dorę Lyndon. Choć gospodarstwo z przyczyny wojny domowej, szerzącej się w kraju, szło w ruinę i coraz bardziej upadało, pani Frost trwała niewzruszenie w postanowieniu bronienia i utrzymania dla wnuków resztek ojcowskiej spuścizny.
— Wszystko przepadło! — mówił mały Puk, wyglądając przez okno zdesperowany. — Takie już moje szczęście! Ile razy chcę pójść do sadzawki łowić żaby, zawsze wtedy deszcz zaczyna padać.
— Jonatanie Edwardzie Frost! — zawołała zgorszona Pozy, opuszczając lalkę — czy ci nie wstyd chcieć pogody, gdy ziemia pragnie deszczu?
— Nie, nie wstyd mi! — rezolutnie odparł chłopczyk. — Przez dwa tygodnie deszcz nie padał!... mógł poczekać jeszcze jeden dzień... Tak mi się chciało złapać choć jedną zieloną żabkę!... Chciałbym nawet, żeby zawsze była pogoda.
— Jesteś samolubem! — energicznie zaprotestowała siostrzyczka. — Czyż ci tylko co nie mówiłam, że ziemia łaknie deszczu? To mówiła wczoraj wieczór i Silwy, i ciotka Debora. Pan Bóg nie będzie cię kochał, jeżeli tylko zawsze o sobie będziesz myślał.
— A ty skąd wiesz o tem? — Prosiłem wczoraj ciotki Dobby o to, czybyś i ty nie mogła pójść ze mną... i pozwoliła pod warunkiem, że będę grzeczny... a ja — dodał przymilającym tonem — chciałem złapać także i dla ciebie żabkę, siostrzyczko... zieloną żabkę z takiemi dużemi oczami...
— Czy doprawdy? — odparła udobruchana dziewczynka, zapominając o swoich skrupułach i podchodząc ku niemu. — No! może wreszcie wyjaśni się... a nie dziś, to jutro... Będę prosić Pana Boga o pogodę i ty proś także... ale z całych sił... Jesteś dobrym braciszkiem, Puku, żeś o mnie myślał.
I Pozy z właściwą sobie powagą, po macierzyńsku poklepała go po główce.
Na widok ołowianych chmur, które nadciągały od zachodu i zasłaniały cały widnokrąg nieba, Puk, odchodząc od okna, rzekł:
— No, na dziś już niema o czem myśleć. Wiesz co, chodźmy do kuchni, zobaczymy, co Chloe (Kloe) robi.
Mała parka, trzymając się za rączki, zbiegła ze schodów, szczebiocząc wesoło. Mijając drzwi pokoju, w którym siedziała babcia Frost z ciotką Debby, Puk znacząco położył paluszek na buzi, przykazując milczenie swej sześcioletniej siostrzyczce.
Dwaj mali figlarze szczęśliwie i niepostrzeżenie dostali się do kuchni, gdzie zastali Chloe robiącą bułeczki. Stara kucharka dała im zaraz kawał ciasta do rozwałkowania i opasała ich do tej roboty grubemi fartuchami. Pozy skrzętnie zabrała się do pracy, zakasawszy rękawki nad bieluchnemi, jak śnieg i pulchnemi rączkami. Puk zaś, gardząc kobiecem zajęciem, ograniczył się na wpakowaniu cichaczem kilku czarnych szpilek w bułeczki, aby wyglądały jak rodzynki. Potem zakręcił się po kuchni, obmyślając jakąś nową psotę. Błyszczący kurek od wodociągu nasunął mu świetną myśl puszczenia prądu wody na ziemię. Oszczędziłoby to dobrej Chloe trudu szorowania podłogi, a przytem woda wypędziłaby niezawodnie z dziury tego szczura, którego nikt upolować nie mógł; Puk aż klasnął w rączki z radości.
— Czego się śmiejesz? — spytała Pozy, słysząc go chichoczącego pocichu.
— Z czegoś bardzo śmiesznego — odparł chłopczyk tajemniczo. — Nie mów tylko nic, Pozy... Chcę urządzić polowanie na szczura.
— Jakże się zabierzesz do tego? — dodała zaciekawiona.
— Zobaczysz!
Sylwja, piastunka dzieci, zajęta była w przyległej pralni krochmaleniem białych sukienek Pozy. Dziewczynka, położywszy ciastko swoje na blasze, przybiegła, ofiarując jej swoją pomoc; wdrapała się więc na stołek, chcąc się dostać do balji, i cały słoiczek błękitnej farbki, schwycony ze stołu, wsypała do wody.
— Chryste Panie! — wykrzyknęła murzynka, chwytając oburącz małą przestępczynię i dość gwałtownie stawiając ją na ziemię. — Cóż panience znowu strzeliło do główki?... Któż tak robi? Proszę-no popatrzeć! Całe pranie na nic... Że też to panienka nigdy spokojnie w miejscu usiedzieć nie może!
— Przecież zawsze lejesz farbkę do wody, Sylwjo — broniła się Pozy — widziałam to na własne oczy.
W tejże samej chwili głośny krzyk dał się słyszeć w kuchni, a Sylwja i Pozy, dając za wygraną argumentom, pobiegły zobaczyć, co się dzieje.
Chloe spostrzegła z przestrachem strumienie wody, płynące po podłodze; schwyciła więc Puka za ramię i trzęsła nim z całej siły; on zaś bronił się, krzycząc, machając rączkami, kopiąc nogami i usiłując ugryźć ją w rękę, aby się tylko uwolnić.
Blot zaś, mały czarny jamnik, przywiązany bardzo do Puka, dawał jednocześnie dowody tego przywiązania, szczekając głośno i przyskakując ztyłu do bosych nóg kucharki.
— Co się stało? — zawołał ostry głos z progu, i ciotka Debby, objąwszy jednym rzutem oka położenie, uniosła suknię w górę, przeszła szybko na palcach po zalanej podłodze i zakręciła kurek od wodociągu, zapobiegając dalszej powodzi.
— Jak żyję, nie widziałam takiego dziecka! — zawołała energicznie. — Chloe, puść go! Puk, zaprzestań tych krzyków i powiedz, co cię skusiło do tej nowej psoty?
— Siedmiu złych duchów — uroczyście odparł chłopczyk, przypomniawszy sobie czytany tego dnia ustęp z biblji.
— Nieznośny smarkaczu! — strofowała ciotka, walcząc między gniewem a ochotą do śmiechu. — Sama już nie wiem, co z tobą począć! Czy widzisz, ile kłopotu narobiłeś? Weź ścierkę, Sylwjo, i pomóż Chloe uporządkować kuchnię.
— Chciał tylko szczura wypędzić z dziury — tłumaczyła Pozy, stając obok brata i gotując się do walecznej obrony.
— Tak — potwierdził Puk — chciałem widzieć, jak szczur będzie uciekał... O, ciociu Debby, czy myślisz, że byłby się naprawdę utopił?
Ciotka nie chciała wszczynać dyskusji w tym przedmiocie.
— Niebo się wyjaśnia! — zawołała nagle Pozy, wyjrzawszy przez okno.
Wiadomość ta rozproszyła w jednej chwili smutek Puka.
— Czy możemy iść nad sadzawkę, ciociu? — zapytał nieśmiało.
— Dobrze, tylko odziejcie się ciepło — odparła po chwili miss Debora, patrząc w rozpromienione nadzieją twarzyczki dzieci. — Pamiętajcie tylko, że gdy znowu co zbroicie, to za karę położę was spać.
Puk skoczył żywo na górę po siatkę, a Sylwja ubrała tymczasem Pozy. Blot, siedzący na tylnych nogach, przyglądał się tym przygotowaniom i objawiał swoje zadowolenie, bijąc ogonkiem o ziemię.
Ciotka Debora uśmiechnęła się mimowoli, patrząc za odchodzącą małą parką, dążącą w głąb ogrodu, i pomyślała sobie, jaką też nową psotę wymyślą ci niepoprawni figlarze?
Żabia sadzawka, jak ją nazywano, leżała opodal plantacji i nie była głęboka. Było to ulubione miejsce zabawy dzieci, choć drzewa nie rosły dokoła.
— Trzymaj Blota, bo gotów rzucić się do wody i wystraszyć żaby — odezwał się Puk tonem znawcy. — Zapuszczę siatkę tutaj, obok tego dużego kamienia i złapię tę ogromną ropuchę.
Nastała chwila drżącego oczekiwania; Puk westchnął zawiedziony.
— Uciekła! — powiedział.
— Pewnie do swoich dzieci, do małych, biednych ropuszek — wtrąciła Pozy, zniżając głos. — Prędko, braciszku, oto druga nadpływa!
Puk z wielkiego wzruszenia przechylił się tak silnie nad sadzawką, że się zsunął do wody.
— Mam ją! — zawołał triumfująco, pokazując żabę w małej swej zaciśniętej garstce. — Przestań krzyczeć, Pozy, woda wcale niegłęboka.
Ale masz nowe pończoszki na nogach, a ciotka Debby powiedziała, że jeżeli zbroimy co złego, to nas zapakuje do łóżka za karę — wołała żałośnie Pozy, puszczając przez nieuwagę Blota, który na wzór swego małego pana wskoczył również do wody.
— To i cóż z togo? Nie dbam o to tak bardzo, jeżeli i tobie także każą iść spać. Nie płacz, Pozy; weź ode mnie tę żabę, bo jej utrzymać nie mogę, i wrzuć ją do cebrzyka.
— Czy woda bardzo zimna? — lękliwie zapytała dziewczynka, nie mogąc rączką dostać do miejsca, gdzie zanurzony powyżej kostek, stał Puk, walcząc z wyślizgującą się żabą.
— Czy tak, czy tak... już wiem, że odsiedzimy karę — dodała żałośnie — a w żadnym razie... nie opuszczę mego braciszka!
To mówiąc tonem bohaterskim, Pozy uniosła spódniczki i rezolutnie pośpieszyła z pomocą. Ale jakoś ta wodna wycieczka nie przypadła jej wcale do gustu. Kamyki na dnie były śliskie, a Blot obryzgał ją całą wodą i mułem; w dodatku bała się ogromnie wężów. Ale w dziecinnej tej piersi biło waleczne serduszko i choć często strofowała starszego od siebie Puka, była jednak niewolnicą wszystkich jego fantazyj i zachcianek; to też szła naprzód ku niemu, śmiejąc się nieco drżącym głosem, gdy naraz węgorz przewinął się tak blisko niej, że nabawił ją śmiertelnego strachu.
— O! o! o! — zaczęła krzyczeć, tracąc główkę. — Ukąsi nas! zje... ty niedobry, niepoczciwy chłopcze! pocoś mnie tu sprowadził? Będziemy zjedzeni żywcem, jak te dzieci, które urągały łysemu Nehemjaszowi.
— Nie Nehemjaszowi, ale Eljaszowi — poprawił Puk, równie prawie wystraszony jak i ona, choć nadrabiał miną; to mówiąc, żywo skierował się ku brzegowi.
— Nieprawda! Eljasz był tym prorokiem, którego kruki niebieskie karmiły... i... i... biegnę prosto do ciotki Debby, aby jej powiedzieć, że nie umiesz lekcji!...
— Dam ci zieloną żabkę w podarunku — kapitulując, odezwał się chłopczyk.
Ale Pozy nie dała się przekupić. Pobiegła naprzód z wyzywająco podniesioną główką, a Puk, gwizdnąwszy na Blota, poszedł za nią ku domowi, niosąc cebrzyk z ukochaną swoją żabą i rozmyślając smutnie nad czekającą go karą.
Znacząc po całym domu ślady swojego przejścia, mali winowajcy, przemokli do nitki, stanęli jednocześnie przed trybunałem ciotki Debby i babci. Płacząc, Pozy opowiedziała całą historję; ale wspaniałomyślne jej serduszko zadrżało z trwogi, gdy zobaczyła groźny wzrok ciotki, zwracający się od Puka ku miejscu, gdzie zwykle chowaną była brzozowa rózeczka.
— On bardzo żałuje tego, co zrobił! — zawołała błagalnie. — Babciu! wstaw się za nami do cioci... Niech nas położy do łóżka, ale niechaj nie bije Puka... zamoczyłam się z własnej woli... naprawdę!
Pani Frost, kwakierka, o bardzo miłej i spokojnej powierzchowności, o siwych włosach, gładko zaczesanych pod tradycjonalnym, śnieżystym czepkiem, położyła trzymaną w ręku drutową robotę i zapytała łagodnie:
— Co mówisz, maleńka?
— To, babciu, że Puk zapomniał, wchodząc do wody, że miał na sobie ażurowe pończoszki, i że nigdy już, nigdy nie pójdziemy do sadzawki.
— Jabym nigdy nie miał pójść do żabiej sadzawki! — zaprotestował chłopczyk... — O! przepraszam bardzo! Wolę już w skórę dostać!... Jestem gotów, ciociu Debby... tym razem nie będę bardzo krzyczeć.
Słysząc to heroiczne zapewnienie, babcia uśmiechnęła się.
— Chodź tu bliżej, dziecko — rzekła. — Jeżeli wstawię się za tobą do cioci Debby, czy przyrzeczesz mi, że będziesz grzeczny? Widzisz, maleńki, dzieci muszą być grzeczne i posłuszne, a Pozy i ty jesteście bardzo swawolni.
— To tak trudno być zawsze grzecznym i posłusznym! — westchnął żałośnie Puk — a coś przecie trzeba robić i bawić się na dworze, bo tu nas w domu nikt nie potrzebuje. Sylwja pierze, a Chloe zwarjowała, bo wypuściłem wodę z kranu, aby wystraszyć szczura z nory; Kato wyjechał wozem w pole, Dżim kopie w ogrodzie, a Dora nie wpuszcza nas do swego pokoju...
I chłopczyna, kończąc wyliczanie swoich nieszczęść, westchnął powtórnie.
— Tym razem ograniczę się na położeniu was do łóżka — rzekła ciotka Debora, zamieniwszy spojrzenie z babcią — ale pozostaniecie w niem aż do herbaty i nie dostaniecie leguminy na obiad, cytrynowej leguminy... — dodała, widząc przedłużone twarzyczki dwojga małych winowajców. — A jeżeli jeszcze raz zrobisz coś podobnego, Puku, to dostaniesz tą nową rózgą, którą kazałam Katonowi wczoraj zrobić.
To mówiąc, ciotka Debby energicznie poprowadziła dzieci i szybkim krokiem wyszła z niemi z pokoju.
— Ta ciotka Debby taka prędka i porywcza! Tak mnie to męczy, gdy słyszę jej głos — rzekła Dora Lyndon, wychodząc z za firanki, poza którą kryła się cały czas, aby jej przypadkiem nie kazano rozbierać dzieci.
Była to ładna, osiemnastoletnia panienka, biała i różowa na twarzy, powolna w ruchach i obojętna na wszystko, co nie było przyjemnością lub zabawą. Temperament jej limfatyczny doprowadzał do rozpaczy czynną i energiczną miss Deborę, tak że ją nieraz strofowała za niedbalstwo i próżność.
— Ty zaś, Doro, nie lubisz męczyć się niepotrzebnie — z odcieniem wymówki odparła babka Frost.
Dora zlekka wzruszyła ramionami i, oparłszy nogi o taburet, zabrała się do czytania dalej jakiegoś romansu.
Po chwili wróciła miss Debora z twarzą zadowoloną.
— Już obmyśliłam sposób zaradzenia temu wszystkiemu — rzekła, siadając. — Plan już gotowy, a mam nadzieję, że zyska twoją aprobatę, ciotko. Te dzieci doprowadzają mnie do ostatecznych granic niecierpliwości. Murzyni nie są dla nich właściwem towarzystwem, a ja nie mogę zajmować się niemi bezustannie... Biedny Puk, miał słuszność, mówiąc, że go nikt z nas nie potrzebuje. Zaczął on już dziesiąty rok, a Pozy skończyła sześć lat... wielki czas, aby się zaczęli czegoś uczyć. Gdybyśmy więc mogli znaleźć jaką przyzwoitą młodą nauczycielkę, sądzę, że byłoby to z wielką korzyścią dla nich... Dora wprawdzie mogłaby się niemi zająć, gdyby chciała, ale wiadoma rzecz, że ona jest do niczego...
— Dziękuję za kompliment — śmiejąc się, wtrąciła Dora.
— O! jesteś tu?... nie wiedziałam .. zresztą jest to szczera prawda, którą ci często powtarzam w żywe oczy... Ty nie masz ani cierpliwości, ani dość umiejętności, aby się zająć ich edukacją...
— Ciotka zanadto dla mnie łaskawa — odparła Dora obrażona.
— Mówię, jak jest... nie otrzymałaś dostatecznego wykształcenia, aby móc uczyć drugich — mówiła ciotka z niewzruszonym spokojem. — Te dzieci poprostu marnują się i wkońcu całkiem zdziczeją. Gdybyśmy tu mieli szkoły takie, jak w Massachusets, tobym je tam umieściła bez namysłu, ale jedyny dobry zakład wychowawczy w Run został zamknięty skutkiem wojny, czy też intryg tych secesjonistów...
— I dobrze się stało — złośliwie przerwała Dora. — Nie potrzebujemy tutaj nowych reform, znoszących niewolę.
— Doro Lyndon, nikt się nie pyta o twoje zdanie! — surowo zgromiła ją ciotka. — Jesteśmy wszyscy w tym domu wyznawcami Boga i sprzymierzeńcami Związku Stanów — dodała z uporem i stałością purytańskich swoich przodków, prostując dumnie głowę — i nie życzymy sobie wcale słuchać zdań odstępczych, któremi przejęłaś się podczas ostatniej bytności swojej w Richmond.
— Dziwię ci się, Doro! — poważnie odezwała się babka. — Jak śmiesz odzywać się w obronie podobnych zasad, gdy wiesz, żeśmy wszyscy równi w obliczu Boga i że potępiamy niewolę, jako grzech przeciwko obowiązującemu nas prawu miłości bliźniego. Zabraniam ci odzywać się w ten sposób w mojej obecności...
— Nie sądziłam, że cię to obrazi, babciu — rzekła wnuczka, usuwając się we framugę okna i wycofując się z rozmowy.
— Cóż więc obmyśliłaś dla dzieci? — spytała po chwili pani Frost, zwracając się do miss Debory.
— To, że trzeba koniecznie wziąć kogoś do nich. Tu w okolicy niema odpowiedniej osoby, ale możeby w liczbie uczennic Ludwiki Moulton znalazła się jaka przyzwoita, pobożna i niezbyt wymagająca panienka, któraby się zgodziła do nas przyjechać w charakterze nauczycielki.
Babcia namyślała się.
— Może masz słuszność — rzekła — ale wiesz, że fundusze nasze są ograniczone.
— Wiem — szybko wtrąciła ciotka Debby, nie odejmując oczu od szycia — ale mam pewną sumkę odłożoną na bok, którą mogę oddać na ten użytek. Nie mogę pozwolić, aby dzieci Rubena rosły dziko, jak płonki.
I łza zabłysła w jej oku, ale ją szybko otarła.
— Jest to bardzo szlachetny zamiar i Bóg ci za to wynagrodzi — z wdzięcznością odparła stara kobieta. — Zgadzam się w zupełności z twojem życzeniem... Napisz więc do Ludwiki Moulton, pozdrów ją ode mnie i zapytaj, czy nie miała jakich wiadomości od Salomona.
Ciotka Debora złożyła szycie, wyjęła z szufladki starą skórzaną tekę i naprędce zredagowała list do pani Moulton, pomimo opozycji Dory, która wcale nie aprobowała planu sprowadzenia nauczycielki, pocieszając się tem tylko, że żadna rozsądna osoba nie zechce skazać się dobrowolnie na takie wygnanie. Gdyby się zaś znalazła taka istota ograniczona, to przynajmniej ta będzie z niej korzyść, że przywiezie z miasta świeże mody i doda jej konceptu, jak przerobić starą czarną, jedwabną suknię na coś modnego.
Gdy miss Debora poszła przed herbatą uwolnić małych przestępców z więzienia, zastała Pozy klęczącą przed Pukiem na ziemi z nożyczkami w rękach, przebraną w swoją najlepszą suknię, na której Puk zrobił już dawniej przypadkowo dużą plamę atramentem.
— Co to ma znaczyć? — zapytała ciotka — czy chcesz go skaleczyć?
— Nie, proszę cioci. Biedny Puk, wspinając się na krzesło, złamał je i wbił sobie drzazgę w bosą nóżkę — rzekła Pozy ze łzami w niebieskich oczętach; klęcząc, trzymała go za tę nóżkę i operowała ranę zapomocą ostrych nożyczek cioci.
— Jak żyję, nie widziałam podobnych małpeczek! — zawołała ciotka, doprowadzona do desperacji, i ratując swoje nożyczki, a zabierając się do zranionej nóżki chłopca, dodała: Ale już ja mam na was sposób!
To mówiąc, tajemniczo potrząsnęła głową.
Wprawiło to dzieci w ogromne zaciekawienie, ale nic się od ciotki nie mogły dowiedzieć, a na wszelkie ich zapytania odpowiadała krótko:
— Czekajcie, już nie będziecie mogli tak dokazywać i tyle psocić!
Potem ucałowała oboje gorąco i zawołała Sylwję, aby przyszła ich ubrać.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jeanie Gould i tłumacza: Zofia Hartingh.