Gwiazda przewodnia/Rozdział XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gwiazda przewodnia |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1924 |
Druk | Drukarnia „Głosu Narodu“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Zofia Hartingh |
Tytuł orygin. | Marjorie’s Quest |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Miss Debora, brząkając łyżeczkami o filiżanki poustawiane rzędem, patrzała ze ściągniętą brwią na puste krzesło Dory; oznaczało to niechybnie zbliżającą się burzę domową. Jedenastem przykazaniem ciotki Debory, równie obowiązującem, jak i prawa dziesięciu przykazań Boskich, było ranne wstawanie. Biedna miss Debby, wyprowadziwszy się z rodzinnego Massachusetsu, ciężkie przejść musiała próby, zanim przemogła wrodzone lenistwo murzyńskiej służby, przyzwyczajonej sypiać do późnego rana. Powtarzała co chwila, że włosy jej powstają na głowie, gdy patrzy na niepojętą opieszałość i niestrudzone próżniactwo tych ludzi. Babcia Frost była jej jedyną pociechą w tem ciężkiem doświadczeniu, o której bądź godzinie bowiem ciotka Debby zrywała się z łóżka, aby budzić zaspane dziewczęta i otworzyć okna dla wpuszczenia fali rannego powietrza, zawsze siwa głowa zacnej staruszki, ubrana w nocny perkalowy czepek, ukazywała się w uchylonych drzwiach, a łagodny głos zapytywał:
— To ty, Deboro? czy to już pora śniadania?
Ale zato Dora była istnym cierniem w życiu swej ciotki. Co rano miss Debora oświadczała energicznie, że zachowanie się tej dziewczyny było gorszącem i że radaby też widzieć, jak ona kiedyś w swoim domu rządzić będzie. Wkońcu wpadła na pomysł kupienia dużego dzwonu, którym narobiła tyle hałasu, że mogłaby była zbudzić siedmiu braci śpiących. Nie zdało się to jednakże na nic, bo Dora, obróciwszy się na drugi bok, zasnęła jak najspokojniej; tylko Puk uradowany, wyskoczył z łóżka w nocnej koszulce, prosząc na wszystko, aby mu pozwoliła pójść dzwonić nad samem uchem Dory. Zaledwie zdołano go uspokoić.
Ciotka Debby, widząc, iż fortel jej nie zdał się na nic, wzruszywszy ramionami, dała za wygraną, pocieszając się uwagą, iż przynajmniej miss Daisy Russel była punktualną.
— Nic w tem dziwnego, pani — rzekła Daisy, uśmiechając się łagodnie z za stołu. — U pani Moulton wszyscy wstawaliśmy bardzo wcześnie. Zresztą dzisiaj Pozy przybiegła do mnie, skoro tylko otworzyła oczy i to mnie zbudziło.
— Rozumiem, musiała, jak zwykle, narobić okropnego hałasu — odparła miss Debora, patrząc z upodobaniem na miłą twarzyczkę młodej nauczycielki. — Ale nie sądź pani, droga miss Russel, że pozwolę dzieciom napastować cię bezustannie w ten sposób. Jakże pani spała dzisiejszej nocy? Psy szczekały tak głośno, że nie dały mi zasnąć i ledwo oczy otworzyłam, znowu je słyszałam ujadające na podwórzu.
— Ale bo też ciocia zrywa się tak wcześnie! — rzekła Dora, wchodząc powolnie i z największym spokojem zasiadając do śniadania. — Jeszcze nie świtało na niebie, a już słyszałam, jak ciotka otwierała okno.
— Jakie ty masz wygodne uszy, Doro! Słyszą to tylko, co chcą, a zawsze głuchną, gdy ja do nich przemawiam — sarkastycznie odparła ciotka Debby, nalewając siostrzenicy filiżankę kawy.
Marjorie przybyła poprzedniego dnia w towarzystwie pana Giles, sąsiada, który towarzyszył jej w drodze z Washingtonu. Miss Debora, stojąc pod werandą, witała ją uprzejmie, gdy naraz we drzwiach ukazała się mała, jasnowłosa główka Pozy, wołającej głosem pełnym zgrozy:
— Powiem cioci! Przecież to dziewczyna!...
Marjorie, zaciekawiona, zwróciła się ku dziewczynce, chcąc się przypatrzeć przyszłej swej elewce, gdy maleńka, uchwyciwszy się sukni miss Debory, kończyła rozżalona:
— O! ciociu! czy wiesz, co Puk zrobił!... Ochrzcił moją lalkę „Belwederą”, a teraz przezwał ją „Eljaszem Tysbitą”. Przecież ona się nie może tak nazywać, skoro jest dziewczyną?
Marjorie usiadła na kamiennych stopniach, śmiejąc się serdecznie, gdy buntowniczy głosik chłopczyka zawołał z góry:
— Belwedera jest pogańskiem imieniem, które nie przystoi chrześcijańskiej lalce. Eljasz Tysbita jest nazwą chrześcijańską, bo tak było we wczorajszej lekcji.
To mówiąc, Puk w kilku skokach zbiegł triumfująco ze schodów i stanął na werandzie, nie mogąc narazie tchu złapać.
— Może ja wam pomogę znaleźć nazwę dla tej lalki? — rzekła Marjorie.
Słysząc to, dzieci przybiegły żywo i frontem stanęły przed nią.
— Ja jestem Pozy — przedstawiła się dziewczynka, — a to jest mój braciszek, Puk. Jego właściwe imię jest Jonatan Edward Frost, ale nie nazywam go tak nigdy, tylko wtedy, kiedy jest bardzo niegrzeczny.
— To jest mój pies Blot — dokończył Puk prezentacji.
— A to jest moja lalka — rzekła Pozy. — Prawda, że to było bardzo niegodziwie ochrzcić ją Eljaszem Tysbitą? A teraz już nie można zmienić imienia, nadanego na chrzcie! — to mówiąc, dziewczynka bliską była płaczu.
— Ale można przecież dodać jej zdrobniałą jaką nazwę, tak naprzykład jak braciszkowi twojemu, którego zowią Pukiem, zamiast Jonatanem.
— Jaką nazwę? — spytała maleńka.
— Naprzykład Dolcia. Dawno temu, gdy byłam małą dziewczynką — i twarz Marjorie powlokła się cieniem smutku — miałam lalkę, która się zwała Dolcią.
— Ślicznie! prześlicznie! — zawołała uradowana dziewczynka, tuląc z uniesieniem Eljasza do piersi; i odtąd prorok przekształcony został na Dolcię.
Babcia Frost siedziała w bawialnym pokoju, gdy Marjorie weszła. Ubrana w charakterystyczny strój kwakierki, z śnieżnej białości chusteczką, skrzyżowaną na piersiach, z łagodną twarzą, jaśniejącą pogodą duszy, przedstawiała ona skończony typ pięknej i szlachetnej starości, który silne a pociągające wrażenie wywarł na młodej dziewczynie. Mimo podeszłego wieku, siedziała wyprostowana w staroświeckiem rzeźbionem krześle, robiąc pończochę, którą złożyła na kolanach, gdy Marjorie przystąpiła do niej.
— Rada jestem cię widzieć — odezwała się z uśmiechem pełnym dobroci. — Jakże się czujesz po drodze? Ależ ty sama prawie dzieckiem jesteś! Jakże się nazywasz, moja droga?
— Daisy Russel.
— Daisy? Dziś nadają kobietom różne nowomodne imiona. Za naszych czasów nazywano je według biblji...
— I szpecono je od dzieciństwa brzydkiemi imionami, jak: Myrjam, Rebeka, Jezabela, Debora — wtrąciła Dora Lyndon, złośliwie spoglądając na ciotkę.
— Były to w każdym razie racjonalne nazwy, które oznaczały cośkolwiek — z naciskiem odparła miss Debora.
— W naszym domu mamy także różne dziwne przezwiska — ciągnęła dalej babcia. — Pozy, naprzykład, po swojej matce otrzymała na chrzcie imię Heleny, ale że ojciec jej z żalu po nieboszczce nie mógł słuchać tego imienia, przezwano zczasem maleńką pieszczotliwie Pozy. Dorze zaś przyszła fantazja nazwać naszego małego swawolnika Pukiem. Choć żal mi było zarzucić starodawną nazwę Jonatana... ale czasem trzeba ustępować innym.
— To bardzo nieprzyjemnie ustępować innym, babciu — wtrącił z głębokiem westchnieniem Puk, wciskając się między ciotkę Debby i Marjorie. — A Jonatan wcale nieładne imię.. Czemu naprzykład nie nazwano mnie Eljaszem Tysbitą?
Głośny śmiech ogólny zawtórował tym słowom, a babcia uśmiała się najserdeczniej, gdy jej opowiedziano historję chrztu lalki.
W miarę przyzwyczajenia, Marjorie bardzo polubiła nowy tryb swego życia. W krótkim czasie pozyskała przywiązanie całej rodziny; nawet służba pokochała szczerze „panienkę z północy”, jak ją nazywano.
Z chwilą rozpoczęcia wojny między północą a południem Stanów Zjednoczonych uciekło wielu murzynów, pracujących na plantacjach pani Frost, ale zacna staruszka, mimo nalegań sąsiadów, nie chciała przedsiębrać żadnych kroków legalnych celem odzyskania ich. Wkońcu ogłoszono w kraju bill o emancypacji, znoszący niewolnictwo, czem babcia szczerze się w duchu ucieszyła, przyznając się w sekrecie ciotce Deborze, iż bardzo ciężyło jej na sercu to sprzeniewierzanie się chrześcijańskim zasadom równości wobec Boga... Mniejsza o to, że Pozy i Puk zubożeją trochę, majątek ich zato będzie czyściejszym, bo nie zacięży na nim żadna łza, ani krzywda ludzka, a przekleństwo Boże przestanie również ciężyć nad krajem.
Zasady pani Frost odnośnie do niewolnictwa znane były w sąsiedztwie, gdzie staruszka powszechnie była szanowana. Musiała jednak kryć się z niemi przez miłość dla dzieci, bo w owych czasach nikt nie mógł przewidzieć, skąd cios spadnie... Babcia za życia swojego pamiętała już trzy wojny, których straszne i krwawe szczegóły opowiadała z taką dokładnością i wzruszającą prostotą, że porywała słuchaczów swoich, począwszy od dzieci, a skończywszy na starszych.
Dora, która zrazu trzymała się trochę na uboczu od młodej nauczycielki, po niejakim czasie wpadła w przeciwną ostateczność i zapragnęła zawrzeć z nią dozgonną przyjaźń.
Ale Marjorie posiadała wrodzone uczucie godności, które od dziecięcych lat strzegło ją od zawierania łatwych znajomości; to też choć bardzo grzeczna i uprzejma była zawsze względem Dory, nie wdawała się nigdy w nadzwyczajne objawy czułości. Korciło to bardzo próżną i płochą dziewczynę, która prostotę jej wzięła za chytrość i zaczęła ją podejrzywać o ukryte zamiary.
Był też i drugi jeszcze powód, który niechętnie usposabiał Dorę względem Marjorie, ale ten chowała w tajemnicy i za nic w świecie nie byłaby go wyjawiła nikomu.
W bliskiem sąsiedztwie Frostów mieszkała rodzina Peytonów, należąca do przeciwnej partji, secesjonistów; wszyscy jej członkowie byli gorliwymi zwolennikami niewolnictwa. Dwaj synowie, Clifford i Harry, służyli w armji konfederacji południowej, a córki, Bella i Róża, więcej jeszcze od braci przejęte były sprawą, gorączkującą wszystkie umysły.
Bella i Dora przyjaźniły się od dziecka; pobierały one edukację na jednej i tejże samej pensji i kilka ostatnich miesięcy przebyły razem w domu pana Peytona, w Richmond.
Róża, młodsza z rodzeństwa, polubiła bardzo Marjorie, ku wielkiemu niezadowoleniu Belli i Dory, które zawsze trzymały się razem. Na nieszczęście, Harry Peyton, który przebywał w domu za urlopem, gdy Marjorie przybyła w te strony, zachwycił się bardzo słodką jej twarzyczką i niewinnemi oczami. Uwielbienie zaś swoje wyraził tak górnolotnemi słowami, że Marjorie, w prostocie swojej niemal dziecięcej, nieprzyzwyczajona do tego rodzaju komplementów, wcale ich nie zrozumiała. Że zaś dotąd Harry Peyton był stałym adoratorem Dory Lyndon, przebrało to miarę jej uczuć względem młodej nauczycielki tak dalece, że wkrótce zmieniły się one w nienawistne uprzedzenie.
Pewnego popołudnia Marjorie siedziała w dziecinnym pokoju, czytając głośno małym swoim uczniom, skazanym na pokutę przez ciotkę Debby, gdy powóz pełen gości zajechał przed bramę. Po chwili Dora, otwierając drzwi z hałasem, weszła do pokoju.
— Czy jesteś tutaj, Daisy? — spytała cierpkim tonem. — Przyszłam cię prosić, abyś zeszła na dół. Babcia śpi, ciotka Debby gdzieś sobie powędrowała, a tu Peytonowie przyjechali i w dodatku na moje utrapienie ten stary oryginał, kuzyn Samuel Hicks.
— Któż to jest? — spytała Marjorie, składając książkę.
— O! stary nudziarz!... krewny babci. Bella i Róża nigdy go nie widziały i wiem, że się zaczną z niego wyśmiewać. Nic mogę przecież sama bawić tylu gości naraz, więc przyszłam cię prosić, abyś zajęła się tym nieznośnym dziwakiem, póki babcia się nie obudzi... Wyprowadziłam go do drugiego pokoju. To ci wszystko jedno, nieprawdaż?
— Zupełnie — uprzejmie odparła Marjorie. — Przyjdę zaraz, tylko zawiążę dzieciom czyste fartuszki, bo nie chcę ich tu zostawić samych, aby nie zbroiły czegoś nowego.
— Czemuż nie zawołasz Sylwji, aby ich ubrała? — spytała Dora, widząc, że Marjorie zabiera się do gładzenia ciemnych loczków Puka.
— Bo Sylwja jest zajęta i chciałaby załatwić się z robotą przed wieczorem.
— I ty jej wierzysz? Te murzynki są uosobionem lenistwem. Żebyś żyła między niemi tak długo jak ja, to przekonałabyś się, co to za szkaradne plemię. Teraz jeszcze się to gorzej rozpuściło od czasu tej niedorzecznej „Proklamacji”. Śpiesz się, proszę! Kuzyn Hicks gotów się zanudzić, siedząc sam i jeszcze mi wlezie do bawialnego pokoju, a nie chcę za nic, aby go Peytonowie zobaczyli. A jednak jeżeli zostaną na herbacie, to muszą wkońcu się spotkać! — to mówiąc desperackim tonem, Dora zbiegła na dół.
— Kuzyn Hicks?... czy to nie ten stary pan, który nam zawsze przywoził miętowe cukierki? — spytał Puk, zawiązując i energicznie fartuszek.
— Tak — odparła Pozy, zanurzając główkę w miednicy. — Było to przed pięciu czy sześciu laty.
— Mylisz się, siostrzyczko. Przed sześciu laty!... Przecież masz dopiero szósty rok, Pozy. Jakże więc możesz pamiętać to, co się działo przed twojem urodzeniem?
— Tatuś mi opowiadał o tem — rzekła z taką pewnością siebie, że Puk uwierzył jej na słowo.
— Chodźcie, dzieci — nagliła Marjorie — i nie potknijcie się o próg. — Wzięła je za rączki i razem zeszli do bawialni.
Podeszły w latach kwakier siedział pod oknem na bujającym fotelu, wachlując się powolnie palmowym liściem. Marjorie zaledwie miała czas spojrzeć na tę oryginalną postać, kiedy ten, obróciwszy się, ujrzał ją i powstawszy grzecznie na powitanie, zapytał głośno:
— Kto ona jest, dzieci? Czy bawi tu u was w gościnie?
— To nasza nauczycielka! — jednogłośnie zawołały dzieci.
— Jestem Daisy Russel — rzekła Marjorie, przedstawiając się sama według prostego, kwakierskiego chyczaju. — Pani Frost śpi, a miss Debby poszła na wieś w odwiedziny do chorej kobiety i powróci lada chwila. Tymczasem ja przyszłam z dziećmi, aby panu dotrzymać towarzystwa.
— Czy was jest więcej takich? — szorstko spytał stary, choć twarz jego ostra złagodniała na widok słodkiego dziewczęcego oblicza, które uśmiechało się do niego pogodnie.
— Co? — spytała Marjorie, nie rozumiejąc.
— Kuzyn pyta się, czy pani ma więcej sióstr i braci — wytłumaczył Puk, widząc jej zdziwienie.
— O! przepraszam pana... — uśmiechnęła się Marjorie, rumieniąc się. — Nie; jestem sierotą i nie mam nikogo na świecie.
— Za młoda jesteś na nauczycielkę — zauważył przyjaciel Hicks, nie spuszczając z niej oka.
— Jestem młoda — łagodnie rzekła Marjorie — ale muszę pracować i zarabiać na życie. Pani Moulton, u której pobierałam nauki, zadała sobie wiele trudu z moją edukacją i osądziła wreszcie, że mogę kształcić tak młode dzieci, jak te.
— Co?... Ludwika Moulton?... W takim razie musisz coś umieć... a jednak nie można tego powiedzieć o ogóle dziewcząt?... Więc jesteś sierotą, moje dziecię?... Ha!... przekonasz się, że Bóg dopomaga tym, którzy sami usiłują sobie radzić. I cóż tam porabia Ludwika Moulton w tych niebezpiecznych czasach?
Pozy, która uważała, że zbyt długo nie zajmowano się nią, wspięła się ztyłu na fotel kuzyna Hicksa i położywszy filuternie główkę na ramieniu, spytała przymilająco:
— Zapewne masz miętowe cukierki dla dobrych dziewczynek?
— Pozy! jesteś bardzo niegrzeczna! — zawołał Puk, przejęty cnotliwem oburzeniem; sam jednakże cichutko zbliżył się do kieszeni, z której wystawał róg jakiejś małej paczki, owiniętej bibułą.
— A co, maleńka! pamiętasz więc moje ostatnie odwiedziny? — zawołał tubalnym głosem kuzyn Samuel, obracając się ku małej psotnicy i żywo mrugając lewem okiem, co było u niego oznaką zadowolenia.
— Nie, to nie ona, to ja pamiętałem! — szybko podchwycił Puk, widząc, że duża, koścista ręka zanurza się w głąb kieszeni surduta.
— A powiedziałeś, dudku, że twoja siostrzyczka jest niegrzeczna, że się napiera? — rzekł kuzyn Hicks, wysoko unosząc w górę tajemniczą paczkę ponad główkami wyczekującej parki, której oczy wychodziły na wierzch z ciekawości.
— Kiedy tak, — z głębokim rozmysłem odparł chłopczyk — no... to i ja widać jestem niegrzeczny.
Na to naiwne wyznanie Hicks rozśmiał się, a dzieci pobiegły do kąta chrupać cukierki. Jednocześnie babcia i ciotka Debora weszły do pokoju. Obie zdawały się bardzo uradowane z odwiedzin krewnego. Babcia zasiadła naprzeciw niego w skórzanym fotelu i zaczęła się rozmowa o wojnie i groźnych czasach, w których żyli. Ciotka skorzystała z tego, aby zakrzątnąć się koło przygotowania pokoju dla kuzyna, a Marjorie ofiarowała się pójść wydostać czystą bieliznę na pościel. Było to dowodem wielkiego zaufania że strony ciotki, że powierzała jej klucze od szafy, do której nigdy Dorze nie wolno było zaglądać; ale Marjorie tak chętną zawsze okazywała się do pomocy, że zjednała sobie tem serce starej ciotki. Wysunęła się więc nieznacznie z pokoju i poszła dojrzeć, aby wszystko było w porządku.
Gdy wróciła w pół godziny później, całe towarzystwo zabierało się do podwieczorku, a Róża Peyton zagadnęła ją odrazu:
— Gdzieżeś się ukrywała, moja ty północna lilijko? — spytała ze zwykłą swoją przesadą. — Podobno obie z Dorą zabawiałyście tego starego niedźwiedzia... Tak mi was żal było, że już chciałam przyjść wam w pomoc.
— Dziękuję ci za dobre chęci, ale to było zbyteczne. Ten niedźwiedź wcale nie jest tak straszny, jak ci się wydaje. Podobał mi się.
Na to Róża rozśmiała się niedowierzająco. Każdy mężczyzna, mający więcej niż 25 lat, wydawał jej się zabytkiem przedpotopowym.
Harry Peyton, wysadziwszy zręcznie z siedzenia Puka, który przyczepił się do kuzyna Samuela, zajął u stołu miejsce obok Marjorie.
Dzieci zwykle siadywały obok swojej nauczycielki, która, zajęta zawiązywaniem fartuszka Pozy, nie zwracała żadnej uwagi na komplementy, jakie słodko prawił jej młody wojskowy.
— Mogłabyś też pani być łaskawszą dla mnie — szepnął pocichu. — Wyjeżdżam wkrótce, a pani nie raczysz nawet obdarzyć mnie jednem życzliwem spojrzeniem.
— Przepraszam; nie słyszałam, co pan mówił? — rzekła Marjorie z taką prostotą, że Harry zmieszał się narazie.
— Mówiłem, że odjeżdżam...
— Nie spodziewasz się pan przecie, abym objawiła żal głęboki z tego powodu? Pan wie, że wszystkie moje sympatje są po przeciwnej stronie.
— Mieliśmy ostatniemi czasy potyczkę w Dolinie — opowiadał Cliff Peyton u drugiego końca stołu. — Stu ludzi było zabitych, a o wiele więcej rannych. Yankesi nie dotrzymali jednakże placu i szukali ratunku w ucieczce.
— Zapewne przeciwna strona przewyższała ich liczbą — wtrąciła Marjorie.
— Prawdopodobnie — niedbale odparł Cliff, gładząc sobie wąsy i myśląc w duchu, że gdyby ta mała guwernantka nie była tak djabelnie ładna, toby się na nią pogniewał.
— Czemu to szukać wybiegów? Mogłeś odrazu powiedzieć: ma się rozumieć — rzekła ciotka Debby. — A prawda! zapomniałam! Pięciu yankesów na jednego konfederata, to zwykły stosunek. Czy nie tak?
— Właśnie — dobrodusznie odparł Harry. — Nie bądź tak złośliwą, ciotko. Jesteś pani, bądź co bądź, jedyną yankeską, która umie piec tak wyborny chleb żytni.
— To szczęście, że posiadam choć tę jedną zaletę, która mnie czyni znośną. Daisy! czemu nic nie jesz? Uważaj, proszę, aby Pozy nie przejadła się marmoladą.
Rozmowa zeszła już była na tor drażliwy i tylko uszanowanie dla pani Frost utrzymywało ją w granicach umiarkowania. Marjorie przysłuchiwała się jej z oczami spuszczonemi na talerz, z wypiekami na twarzy i dziwnie dławiącem uczuciem w gardle; po raz pierwszy w życiu zdawała sobie sprawę, jak bardzo przywiązaną była do starego sztandaru. Nigdy dotąd nie słyszała konfederatów, otwarcie rozmawiających w ten sposób. Schwyciwszy w przelocie posępną błyskawicę spojrzenia, która strzeliła z pod krzaczastych brwi kuzyna Hicksa, przekonała się, że mimo pozornego spokoju, stary kwakier również poruszonym był do głębi.
Przez cały wieczór Marjorie unikała o ile mogła Peytonów, trzymając się przeważnie towarzystwa starszych osób. Przyjaciel Hicks widocznie upodobał ją sobie, to też usiadła przy nim, opowiadając mu o pani Moulton, którą zdawał się bardzo interesować.
Nakoniec natrętni goście odjechali, a młoda nauczycielka udała się na spoczynek.
Przechodząc przez korytarz, usłyszała skrzypnięcie drzwi i zdziwiła się, ujrzawszy głowę pana Hicksa, który wyjrzał przez szparę.
— Czy to ty, Deboro?
— Nie, panie, to ja... Daisy. Czy mogę panu czem służyć?
— O! to ty, dziecię... Dobrze... Czybyś nie mogła dostać mi skąd szlafmycy?... Zapomniałem swojej i boję się przeziębić, kładąc się spać z gołą głową.
— Szlafmycy? — uśmiechnęła się Marjorie. — Pójdę zapytać miss Debby.
— Bardzo ci będę obowiązany, moja droga — odparł z widocznem zadowoleniem.
— Wielkie nieba! skądże ja mu wezmę szlafmycę? — zawołała ciotka zafrasowana, gdy Marjorie przedłożyła jej swoje żądanie. — Co tu robić. — Stary poczciwiec gotów się doprawdy przeziębić i rozchorować... Czego się śmiejesz, Daisy? Posłuchaj!... a żeby mu też dać czepek babci?
— Nie wiem, czy zechce go wziąć, ale mogę spróbować..
Ciotka pośpieszyła do pokoju pani Frost i wróciła po chwili, niosąc perkalowy, śnieżnej białości czepiec, wyrurkowany i sztywno wykrochmalony.
Marjorie wzięła go z jej rąk i poszła zastukać do drzwi przyjaciela.
— Czy znalazłaś? — niespokojnie zapytał gruby głos z zewnątrz.
— Nie było nic innego, prócz tego — z uszanowaniem odparła Marjorie, będąc w strachu, aby Dora nie ukazała się na korytarzu w tej krytycznej chwili. — Jest to czepek pani Frost; nie wiem tylko, czy się zda na co.
— Wyśmienity! — zawyrokował stary jegomość, pakując go przemocą na głowę i z upodobaniem zawiązując szarfy pod brodą. Trochę płytki wprawdzie, ale nasunę tę oto falbanę na czoło i będzie dobrze. — To mówiąc, pociągnął tak silnie tasiemkę, że cały czepek zbakierował się w okropny sposób, nadając niewypowiedzianie komiczny wyraz całej jego twarzy.
— Bardzo ci wdzięczny jestem. Dziękuję ci, dziecko, i dobranoc!
Marjorie odeszła, tłumiąc niepowstrzymany śmiech. W chwili, gdy przestępowała próg swego pokoju, doszedł ją głos strwożony:
— Przyjaciółko! wróćno jeszcze i zrób mi przysługę.. Widzisz, stary jestem... nie mogę sobie dać rady... palce mi zesztywniały... Zawiąż mi te szarfy, jeżeli łaska!
Marjorie pośpieszyła na pomoc i związawszy mu pod brodą sążnistą kokardę, uciekła do siebie, aby się wyśmiać dowoli.
Ku wielkiemu zadowoleniu ciotki Debby przyjaciel Hicks nie nabawił się kataru z przeziębienia i nazajutrz odjechał do domu, zaprosiwszy ciotkę i Marjorie, aby go odwiedziły wraz z dziećmi.
Obie nie przeczuwały, w jakich okolicznościach zobaczą się z nim znowu.
Puk zachowywał się wzorowo przez następne dni kilka. Przeczytawszy całe pół stronicy trzysylabowych wyrazów, wyprosił sobie pozwolenie towarzyszenia Katonowi w wycieczce do odległej części lasu. Pozy bardzo się czuła pokrzywdzoną, że wyłączono ją z tej wyprawy i patrzała z ganku za oddalającym się Katonem, Pukiem i Blotem. Na pociechę Marjorie opowiedziała jej jedną z najbardziej interesujących bajek z całej kolekcji Grimma.
Katon przedstawiał wybitny typ południowego murzyna. Miał on siwiejące włosy i o wiele porządniejszą powierzchowność od swych współbraci; a zawdzięczał to staraniom pani Frost, która, zamiłowana sama w czystości, nie mogła znosić dokoła siebie zaniedbanych służących.
Katon przejął się zasadami swej pani i z wielką pompą usługiwał jej zawsze do stołu, stojąc cały czas za jej krzesłem, a zdając na syna swego obowiązek dozorowania potrzeb reszty rodziny. Rzadko kiedy trudnił się on pozadomową robotą; dzisiejsze pójście do lasu stanowiło wyjątek, nie był bowiem zadowolony z sośnianki, jaką zwiózł stangret Jim.
Puk korzystał z tego i całą drogę skakał na wozie, dokazując z Blotem. Gdy wyjechali na polankę, Katon zsiadł z kozła, Puk zeskoczył z siedzenia, obrywając naraz wszystkie guziki przy ubraniu, i jął się przypatrywać z zajęciem, jak stary sługa, zrzuciwszy wierzchnie odzienie, zabrał się do rąbania drzewa. Wkrótce jednak uprzykrzyło się chłopczynie stać na miejscu; zwrócił się więc do Blota i zaczął się z nim bawić, każąc mu wykonywać zwykłe sztuczki. Biegnąc za nim, oddalał się coraz bardziej od miejsca, aż wkońcu, obaj zmęczeni, usiedli na pniu, aby spocząć.
— Zmordowałeś się, piesku, co? — spytał Puk, sam cały spocony i zdyszany.
Blot kręcił ogonkiem na znak potwierdzenia, potem naraz nastroszył uszki, poskoczył w krzaki, zaczął coś węszyć, a w końcu warczeć.
— Czego ty szukasz, mały? — spytał Puk. — Myślę przecie, że tu niema wężów... a szkoda!... Takbym chciał mieć obłaskawionego węża... ot tak długiego! Dopierożbym nastraszył Pozy!
Blot węszył coraz dalej, naraz podskoczył i zaczął głośno szczekać.
— Co to być może? — zastanowił się Puk, który zwykł był głośną rozmowę prowadzić z psem, w tem silnem przekonaniu, że go rozumie. — Nic tu przecież niema prócz krzaków... Blot! co wyprawiasz! Musisz się nauczyć chodzić na tylnych nóżkach, jak pies tego żołnierza w Filadelfji, o którym opowiadała miss Daisy. Ażeby cię też tak przebrać za żołnierza! Jakbyś też ty, psinko, wyglądała? Poproszę miss Daisy, żeby ci uszyła niebieską kurtkę i spodenki... Nie... Poczekaj!... Nie wiem, jakie kurtki noszą unjoniści... Nigdy nie widziałem ich, jak wyglądają... Widziałem tylko szare mundury, takie, jak nosi Harry Peyton.
Blot, który stał cały czas w wyczekującej postawie, oparty nu przednich łapkach, naraz zerwał się jak szalony, chcąc uciekać; wtem osłabiony głos odezwał się tuż nad główką Puka:
— Zamknij oczy, chłopaczku, a potem otwórz je nagle. Pokażę ci, jak wygląda niebieska kurtka — Puk zerwał się na równe nogi i spojrzał w stronę zarośli.
Ręka jakaś rozgarniała krzaki, a ponad nią ukazała się blada twarz, do połowy przykryta bandażem. Po chwili wysoka, a smukła postać męska, odziana w błękitny mundur, wysunęła się z zieleni i opuściła się na mech obok Puka.
— Skądże się pan wziął tutaj? — zawołał chłopczyna, nie posiadając się ze zdumienia.
— Ze stepu. Jestem bardzo głodny i spragniony. Nie wiesz, czy niema tu gdzie w pobliżu jakiego źródła?
— Niema nic blisko, jest tylko żabia sadzawka, a i ta już wyschła. Pan... — dodał po namyśle, odsuwając się trochę na bok... — pan... pewnie jest uciekinierem?
— A gdyby tak było, to co? — zapytał nieznajomy, rozweselony pytaniem dziecka.
— Toby był wielki wstyd! Żołnierz nie powinien nigdy uciekać z placu — surowo zgromił go Puk. — Tak mówi ciocia Debby!... A Harry Peyton powiedział wtedy, że tylko yankesi uciekają!... Dopieroż ciocia wpadła w złość!... myślałem, że zwarjowała!
— Gdzie mieszkacie, chłopczyku? — spytał nieznajomy po chwili.
— Tu niedaleko, o jakie cztery kilometry. Chodź pan ze mną, to panu dam co zjeść. Katon zabrał z sobą śniadanie w kobiałce.
— Kto to rozmawia z małym paniczem? — zapytał niespokojny głos starego murzyna, który nadbiegł, szukając powierzonego mu malca.
— To ja pytałem się, czy nie można tu gdzie dostać co zjeść i napić się — odparł młody oficer.
Na widok błękitnego munduru podejrzliwa twarz murzyna zmieniła się w jednej chwili. Zdjął szybko kapelusz z głowy i zaczął się kłaniać uniżenie.
— Pan oficer należy pewnie do armji Lincolna?... Skąd pan oficer przyszedł? Tu niebezpiecznie dla pana w tych stronach. Wszyscy dokoła należą do przeciwnego obozu.
— Spędziłem noc w stepie...
— Chryste Panie! Tam najgorzej! Pułkownik Richards trzyma tam całą sforę psów gończych dla wytropienia i chwytania nas biednych czarnych murzynów i uciekających jeńców. Czy panicz do nich należy?
— Wolę nic nie mówić o sobie, mój przyjacielu, z obawy, aby cię nie wzięto na spytki, choć wiem, że wam czarnym poczciwcom można ufać. Niedalej jak wczoraj jeden murzyn oddał mi swoje śniadanie.
Otrzymałem, jak widzisz, ranę w głowie, którą należałoby koniecznie opatrzyć.
— A ja tu, jak stary głupiec, stoję i plotę trzy po trzy, a pan głodny! — zawołał Katon, uderzając się w czoło. — Niech pan oficer będzie łaskaw wesprzeć się na mnie, ot, tak; a z drugiej strony proszę wziąć za rękę małego panicza, to pana podprowadzimy we dwóch do tego wozu, co ot tam stoi. Jest tam kobiałka z chlebem i mięsem, to się pan trochę posili i niech mu będzie na zdrowie.
Puk, uradowany, skoczył naprzód z Blotem. A to dopiero będzie miał co opowiadać w domu! Co za szczęśliwa myśl przyszła mu do głowy, żeby jechać z Katonem do lasu!
Murzyn, ostrożnie rozejrzawszy się dokoła, czy go kto nie podpatruje, wsadził rannego na wóz, a sam usiadł na straży. Oficer, wpół zagłodzony, wziął się zaraz do jedzenia; ale naraz zrobiło mu się słabo: pobladły, wsparł się o półkoszek i wyciągnął rękę po napój z leśnych jagód, który Katon na szczęście przywiózł był z sobą. Lecz podnosząc się, uderzył głową o płócienną budę, nakrywającą wóz, i ku wielkiemu przerażeniu murzyna i Puka, rana otworzyła się na nowo i przez bandaże krew zaczęła się z niej sączyć obficie.
— Mój Boże! on umrze! — wołał chłopczyk, łamiąc rączki i płacząc.
— Cicho, paniczyku! — zgromił go stary sługa, zapominając o zwykłym szacunku — i zdarłszy z siebie czerwoną, kraciastą chustkę, usiłował nią zatamować uchodzącą krew; gdy ta jednak wybuchała ze zdwojoną siłą, a śmiertelna bladość chorego i słabnący oddech zwiastowały bliską utratę przytomności, zatrwożony murzyn zawołał: — To wszystko na nic! Jedna miss Debby umiałaby temu zaradzić. Zawiozę pana do dworu, lub do naszej chaty: tam moja kobieta będzie pana doglądać. Starucha zna się na tem... Paniczyku! Musisz sam powozić. Ja muszę podtrzymywać pana oficera, żeby nam znowu nie zemdlał.
Puk, dumny z okazanego mu zaufania, wdrapał się na kozieł i pochwyciwszy za lejce, głośno trzasnął z bata.
Kato wsparł głowę chorego o szeroką pierś swoją i ręką przyciskał mu bandaż do skroni. Ale każde wstrząśnienie sprawiało choremu nieznośny ból, tak że gdy po półgodzinnej jeździe, która wiekiem wydała się murzynowi, zajechali przed tylne drzwi dworu, młody oficer, wycieńczony, utracił resztki sił i przytomności i jak martwy legł na posłaniu z siana.
Marjorie, która przypadkowo znajdowała się w kuchni, wyjrzała przez okno zdziwiona.
— Co to jest? Na miły Bóg, Katonie! kogożeście to przywieźli? — zawołała, o mało nie wypuszczając słoika z ręki na widok krwią zalanego nieznajomego.
— Nie wiem, panuńciu. Podejrzywam, że to jeden z oficerów armji Lincolna; jeden z tych, co walczą, aby nam, czarnym biedakom, wywalczyć wolność. Gdzie jest miss Debby?... Trzeba prędkiej pomocy, bo gotów krwią spłynąć.
— Wielki Boże! — krzyknęła ciotka Debora, nadbiegając i w pośpiechu przewracając wszystkie stołki kuchenne. — Jim! żywo!... pomóż ojcu znieść tego biedaka z wozu! Zanieście go na górę!... Gdzie jest Dora? — dodała, przejęta nagłą obawą.
— Pojechała w odwiedziny do miss Belli i nie wróci aż wieczorem — rzekła Sylwja, która stała tuż obok, wytrzeszczając oczy ze zdziwienia i przestrachu.
— Dzięki Bogu! — swobodniej odetchnęła ciotka. — Zanieście go wprost do mego małego pokoiku. A śpieszcie się!... Sylwjo! zabierz dzieci i trzymaj je przy sobie w kuchni, dopóki nie zawołam. Daisy! skocz do pokoju babci i przynieś mi to pudełko, które stoi na półce z szarpią i bandażami.
Wydając szybko te rozkazy, ciotka Debby nalewała czystej wody na dużą miednicę i schwyciwszy gąbkę, a odczepiwszy nożyczki, które zawsze nosiła zawieszone u pasa, pobiegła na górę do swego pacjenta.