Guwernantka z Czortowa/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Guwernantka z Czortowa
Podtytuł Nowella
Pochodzenie „Kuryer Codzienny“, 1879, nr 191-196, 198-200, 202, 204-205
Redaktor Józef Hiż
Wydawca Karol Kucz
Data wyd. 1879
Druk Drukarnia Kuryera Codziennego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Było cicho i parno na świecie.
Gwiazdy jaśniały na tle czystych niebios, tylko z zachodu czarna chmura wychylała złowrogo głowę ustrojoną w jakąś potworną czapkę, o kształtach nader dziwacznych i fantastycznych.
Wiatr ustał zupełnie, wysmukłe topole przydrożne stały nieruchomie, tylko płaczące brzozy szeleściały gałązkami leniwie, szemrząc coś niewyraźnie i cicho.
Z wiosek rozrzuconych dokoła dolatywało szczekanie psów, ale w chatkach nie migotały już światełka, znać, że noc głęboka ułożyła do snu spracowanych mieszkańców.
Po gościńcu toczył się wózek węgierski, zaprzężony w dwa chude konie fornalskie.
Chłopak drzemał na koźle, a kiedy koło stuknęło mocniéj, to budził się ze snu, ćwiknął rumaki kilkakrotnie biczem i zasypiał da capo.
Na wózku siedziała młoda osoba otulona lekkim płaszczykiem, obok niéj zaś znajdowała się walizka i białe zawiniątko obwiązane szpagatem.
Zdawało się więc i bardzo słusznie, że dwa gniade habety nie były w tym razie obładowane zbytecznym ciężarem.
Lecz pozory mylą.
Na tym wózku znajdował się cały majątek panny Maryi, wszystko co posiadała z dóbr tego świata, wszystko co mogła zapracować przez dwa lata praktyki w twardym nauczycielskim zawodzie.
Tu była jedyna jéj sukienka od parady, parę sztuk bielizny i drobiazgów, parę książek, kilka fotografii, listów i ze trzy ruble w gotowiźnie.
Wreszcie była i ona sama na tym wózku, to znaczy, że była para ślicznych oczu, złote warkocze, ładna figurka, małe rączki, znajomość kilku języków i gry na fortepianie, tych nieodzownych przymiotów, bez których niewolno się obchodzić porządnéj pannie, nawet na Podlasiu, na tém zapadłem, oddaloném od świata Podlasiu, gdzie inteligentna populacya używa jeszcze świec łojowych i szczypców do obcinania knotów.
Młoda osoba o któréj mówimy, jechała w głębokiem milczeniu, bo i do kogóż miała się odzywać?
Wasil drzemał na koźle, a prócz Wasila, nie było w danéj chwili żywéj istoty.
Można było rozmawiać wzrokiem z gwiazdami, z chmurą która rosła, odbywając coraz nowe przemiany: to czyniąc się podobną do jakiejś dzikiéj bestyi, to do wielkiego ptaka wyciągającego skrzydła w przestrzenie.
Droga była piasczysta, ciężka, konie wlokły się powoli, leniwie, noga za nogą.
Nic nie ma nudniejszego nad taką podróż w nocy, w okolicy zupełnie nieznanéj, obcéj; notabene jadąc do obowiązku między ludzi, których się nie zna, a którzy jak to zazwyczaj ludzie, mogą być źli lub dobrzy, lepsi lub gorsi...
Jeszcze mężczyznie pół biedy.
Zapali papierosa, zaświszcze jaką aryjkę, pobiegnie myślą w przeszłość, w przyszłość i śmiało spogląda przed siebie, wiedząc, że ostatecznie ludzie go nie zjedzą, a jak mu będzie źle, to powie im: „do widzenia” i pójdzie szukać szczęścia gdzieindziéj.
Ale dziewczynie inaczéj. Zwłaszcza jeżeli jest na świecie sama jedna, bez opieki, bez pomocy, jeśli nie ma nikogo coby się za nią ujął i nie dał ukrzywdzić.
Panna Marya wyobrażała sobie, że świat jest pustynią, wśród któréj ona błądzi samotnie, nie wiedząc gdzie zajdzie i gdzie głowę położy, gdzie spocznie, lub też gdzie padnie złamana.
Nic to nadzwyczajnego, takich panien Maryj jest na świecie jak maku.
Są one jak te listki oderwane z drzewa, wiatr niesie je przed sobą, niesie daleko i albo je złoży w ładnym ogrodzie, albo téż zarzuci gdzie na skałę, w przepaść, lub Bóg wie gdzie jeszcze...
Kto się niemi opiekuje? Kto o nich myśli?
Gdy jastrząb porwie turkawkę, któż się o to troszczy co się z młodemi pisklętami stanie, kto je pożywi, kto pod ciepłe skrzydła przygarnie?
Los powiada tak: „jeśli się kto opiekuje tobą — to dobrze, jeśli nie, to sam trzymaj się ciepło, a co ci potrzeba, to naturalnie... kup sobie.
Życie jest walką ciągłą, nieustającą, zażartą walką o byt, a chociaż ma ono swe piękne strony, podniosłe zachwyty, szczytne poświęcenia się i inne uroki, niemniéj jednak tło jego jest szare, osnowa utkana z grubych i twardych nici.
Jednym uda się zahaftować tę kanwę jedwabiem, inny ledwie ją strzępkami jakiemi lub szpagatem zawlecze.
Zdaje mi się, że w oczach młodéj podróżnéj były łzy, a w sercu smutek i niepewność.
Wprawdzie w Warszawie jeszcze osoba otyła, o zielonkowatych oczach i nosie jastrzębim, zapewniała Manię, że dom państwa Szperków jest najzacniejszym domem w Europie, ale zapewnienia te nie mogły jakoś rozwiać chmur obawy, uparcie zbierających się na czole dziewczyny.
Pani Cornichon, de Cornichon, gdyż tak się kazała nazywać, ta sama, o któréj nosie i oczach miałem zaszczyt nadmienić, utrzymywała kantor stręczeń nauczycielek prywatnych.
Czcigodna ta dama, z którą wypadnie nam jeszcze spotkać się w tém opowiadaniu, miała podobno bardzo burzliwą przeszłość, za pomocą któréj zapewniła sobie teraźniejszość.
Nie będziemy kreślili obrazu téj przeszłości, którą możnaby nazwać historyą jadowitego grzyba. Pani Cornichon, która barwą twarzy przypominała leśne muchomory, opiekowała się losem młodych osób.
Usadawiała je na tak zwanych całych miejscach i na demiplace’ach, a czasem (jeżeli się dało) protegowała je lepiéj jeszcze, tak, że w krótkim czasie niektóre dochodziły do porządnego apartamentu, ładnéj garderoby, a nawet i własnych koni.
Protegowane pani Cornichon dzieliły się na dwie kategorye: na dziewczynki roztropne, dla których zacna dama mogła zrobić wszystko — i na gęsi ograniczone i mało rozgarnięte.
Mania była jedną z najbardziéj dzikich gęsi i skutkiem tego pani Cornichon uznała za właściwe umieścić ją na wsi.
I tak się stało.
Zacna dama poświęcała się dla młodych dziewcząt przez miłość bliźniego i za umiarkowane wynagrodzenie.
— Machère — mówiła na wyjezdném do Mani — powtarzam ci jeszcze, dom obywatelski! arystokracya! będzie ci tam jak w niebie... Jeżeliby jednak, boć przecież zdarzają się wypadki... jeżeliby jednak ci się tam niepodobało, to wracaj, a pamiętaj o tém, że we mnie znajdziesz matkę... gotową z całą gorliwością zająć się twoim losem i zapewnieniem przyszłości.
Godna kobieta miała w oczach łzy, co tak wzruszyło dziewczynę, że wybuchnęła głośnym płaczem i ucałowała, niezbyt czyste moralnie, ręce francuzicy.
Potém para gwizdnęła, pociąg drogi Terespolskiéj potoczył się z szybkością raka spieszącego na schadzkę miłosną, a madame de Cornichon na seryo zamyśliła się o przyszłości sympatycznéj dzieweczki.
Skłamałbym, utrzymując, że pani ta, wdowa po nieboszczyku Cornichonie, nie kochała swych protegowanych, zwłaszcza gdy były ładne. Jedna z moich znajomych kocha tak samo listy zastawne, ponieważ może obcinać od nich kupony, różne albowiem bywają miłoście na świecie.
Dzięki więc epitetowi dzikiéj gęsi, na jaki panna Marya w oczach swój protektorki zasłużyła, znalazła się teraz na podlaskich płaszczyznach pod opieką Wasila, który już się obudził i popędzał konie oglądając się trwożnie poza siebie...
Wiatr zaszumiał nagle, drzewa zaczęły się kołysać, kilka kropel deszczu grubych, ciężkich, upadło na nos woźnicy, który jako chłopak inteligentny zgadł zaraz o co idzie i rzekł:
— Acha! — każe dożd bude... oj bude.
Mania otuliła się w płaszczyk.
— Mój człowieku — rzekła — a daleko tam jeszcze?
— Ja, panienko, nie czełowik a... Wasil — rzekł urażony nieco — a do Czortowa bude taki mila... Nu! poszli! utikajte! — krzyknął na konie machając biczem.
Deszcz się wzmagał, cienki płaszczyk niebardzo ochraniał od niego. Mania roztworzyła parasolkę, ale wiatr przenicował ją natychmiast.
Zaczęło nie padać, lecz lać.
Zagrzmiało i rozległ się straszny łoskot, piorun strzaskał wierzbę na łące; potém grzmoty nie ustawały, ogniste węże ślizgały się po niebie.
Wasil żegnał się, a Mania przerażona modliła się po cichu, drżąc cała, gdyż deszcz przemoczył ją całkiem i zimno dokuczać jéj zaczęło.
Wasil nagle jakby sobie coś przypomniał, odwrócił się i zapytał:
— Panienko! a maje panienka burku?
— Nie mam, mój kochany.
Wasil uderzył się w czoło.
— Och, durnaż moja hołowa! baczte panienko, jaże sukmanu maju...
I nie czekając, nie pytając czy Mania pozwoli, zatrzymał konie, zdjął z siebie sukmanę, otulił nią przemokłą dziewczynę, nóżki jéj okrył derą, obetkał słomą i rzekł:
— No tak, dobre bude...
Poczem popędził co konie mogły wyskoczyć.
Mania usiłowała protestować.
— Ależ mój człowie... to jest mój Wasilu, jakżeż ty tak będziesz?
— Ta w mene skóra jak u woła — odpowiedział jéj na to.
Wśród ulewnego deszczu i huku piorunów, przyjechała nowa nauczycielka do Czortowa, może za to wyjedzie ztamtąd w dzień pogodny?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.