Przejdź do zawartości

Grabarz książek (Junosza, 1889)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Grabarz książek
Podtytuł Obrazek z bruku miejskiego
Pochodzenie Wilki i inne szkice i obrazki
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1889
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


GRABARZ KSIĄŻEK.
(OBRAZEK Z BRUKU MIEJSKIEGO)



M

Może wam dziwacznym wyda się ten tytuł — lecz w gruncie rzeczy nic on osobliwego w sobie nie zawiera.
Książka, tak jak i człowiek, ma swoje życie, ma i śmierć... W świecie bibuły... tak jak w ludzkim świecie, jest arystokracya i plebs, szczęśliwa głupota i zapoznana zasługa, protegowana mierność; jest wszystko, nic nie brakuje.
Zrodzona w głowie autora, wyprawiona przez wydawcę, przeszedłszy przez ręce drukarza i introligatora, książka ma przed sobą świat otwarty. Może się dostać do salonu i wyzłocona, wspaniale oprawna, służyć do ozdoby jak mebel, może być nabyta przez ciekawego biedaka i przechodzić z rąk do rąk, z suteryn do poddaszy, dopóki się nie rozleci na strzępki; albo wreszcie pozostaje nietknięta na półce księgarskiéj i pleśnieje tam, żółknie, jak stara panna, o któréj względy nikt się nie ubiegał, któréj serca nikt nie zapragnął posiąść...
Taka zapomniana sierota, w towarzystwie licznych swych siostrzyc, wyczekuje lepszych czasów nieboga, dopóki jéj nowe książki z miejsca nie zepchną — bo, i w tym świecie bibuły, dla zapomnianych bywa ciasno, bo i tam również brak miejsca...
Wyrzucona z eleganckiéj księgarni, z po za lustrzanych szyb i z pięknéj szafy rzeźbionéj, przechodzi różne suchotnicze etapy, różne stacye pośrednie, dopóki nie dostanie się do rąk grabarza, na cmentarz...
Więc opatrzona w napis „za połowę ceny” przenosi się do antykwarni żydowskiéj, między zatęchłe ze starości druki, na pastwę mólom i myszom; między poplamione, podarte, zmęczone kursem gimnazyalnym książczyny uczniowskie; opiera się jednym bokiem o starego „Knapiusza,” drugim o wycofane z kursu romansidło francuzkie i czeka zmiłowania, czeka aż ją kto kupi i do domu zabierze...
Tu jeszcze ma jakieś szanse poprawienia losu. Może przyjść jaka przedsiębiorcza dama z prowincyi i w liczbie kilku cetnarów duchowego pokarmu, nabyć ją do czytelni pacanowskiéj, lub rypińskiéj, może (jeżeli książka okropności w sobie zawiera) nabyć ją uczeń specyalnie do czytania pod ławką.
Ale los nie zawsze bywa miłosierny... książki nikt nie kupuje, i oto antykwaryusz powiada: precz, niemasz acani tu miejsca, świeży towar nadchodzi.
Biedna książka wchodzi w fazę podróży.
Bierze ją w swoją opiekę żydek handlarz uliczny, specyalista od książek; wraz z innemi związuje sznurkiem, zarzuca na ramię i idzie na Ordynackie, za Żelazną Bramę, staje na ulicach, na placach publicznych i woła:
— Wielkie dzieło, uczone dzieło, mądra książka, za psie pieniądze, dalibóg!
Są wszakże tak nieszczęśliwe, tak upośledzone geniusze... chciałem powiedziéć książki, którym nawet taka reklama nie może zrobić rozgłosu i poparcia... Biedna książka, z pleców handlarza zostaje rzucona na wielką gromadę bibuły, na cmentarzysko wydawnicze i czeka ostatecznego ciosu, który jéj grabarz ma zadać.
W nieszczęściu swojém ciężkiém, w agonii przedśmiertnéj — tę ma ostatnią, a może i jedyną w życiu pociechę, że ginie w towarzystwie porządném.... Poważne, po większéj części naukowe dzieła, obszerne traktaty filozoficzne, wyższa matematyka, prawoznawstwo, wreszcie najpiękniejsza z pięknych — poezya, zgromadziły się tutaj, odepchnięte, zapoznane przez ludzkość i czekają wielkiéj hekatomby...
Nad niemi, jak duchy, unoszą się w powietrzu westchnienia autorów i przekleństwa wydawców, w których kieszeni żal nad straconą księgą przechowuje się dłużéj niż obraz zabitego na wojnie rycerza, w sercu niepocieszonéj kochanki.
Wielkie cmentarzyska książkowe mieszczą się w Warszawie, na Nalewkach, na Dzikiéj, na Gęsiéj, tam w ogóle gdzie wszelkie ślady minionych świetności koncentrują się, aby zaginąć na zawsze...
Dłoń grabarza zadaje im cios ostateczny.
Znałem jednego takiego specyalistę, czułem dla niego nawet pewną sympatyę, choćby ze względu na koleżeństwo w książkowym interesie. Nieraz słuchałem światłych jego uwag i spostrzeżeń, które nad zmarnowanemi książkami, niby mowy pogrzebowe nad trumną, wypowiadał.
Był to mały człowieczek, ze spiczastą bródką i przenikliwemi oczami, nazywał się Załmon Meir Samowar, pochodził z arystokratycznéj rodziny, gdyż jego dziadek był wielki „kobulnik,” co znaczy, że się nawet na kabale rozumiał... I Załmon Meir rozumiałby się na tym interesie, ale nie miał czasu, gdyż potrzebował dać żonie piętnaście rubli tygodniowo na życie i prócz tego cztery ruble oddzielnie na szabas, a przy ogólnéj stagnacyi i upadku literatury — nie łatwo jest taką sumę zarobić. Nie łatwo, témbardziéj że dziennikarstwo zabiło literaturę książkową, a przytém „bibulniki,” czyli handlarze grubéj, ordynarnéj, szaréj bibuły, także dużo w fachu grabarzy książkowych popsuli.
Dawniéj w ogóle czasy były lepsze, i jak człowiek wyrobił sobie jaki geszefcik, to mu nikt w drogę nie wchodził; mógł więc żyć szczęśliwie z żoną, dziećmi, wnukami... mógł zebrać dla każdego dziecka przynajmniéj trzydzieści rubli posagu; ceny nikt nie psuł, wszystko szło trybem normalnym.
Dziś z powodu kolei, telegrafów, tramwajów i innych, można powiedziéć paskudnych wynalazków, cały świat się popsuł. Dziś lada jaki bałaguła, furman — albo tragarz — człowiek ordynarny, cham poprostu, bez żadnego przygotowania, bez nauki, chciałby téż handlować używaną literaturą, i handluje; włazi innym w drogę, psuje ceny, świat psuje...
Dziś jest niedobrze, nawet w takim interesie jest niedobrze, plunąć warto; człowiek się trzyma tego fachu tylko przez przyzwyczajenie, ot tak, żeby z głodu nie umierać.
— Proszę pana, mówił raz do mnie szanowny Załmon Meir, proszę pana, przez urazy! jak ja znam całą literaturę, to nawet panowie sami jéj tak nie znacie. Chciałbym miéć taką kupę szczęścia, jaka kupa książek przeszła przez moje ręce! Ha! ha! wiesz pan dobrodziéj, że dawniéj to niemogłem sobie z temi książkami dać rady — ja konia do literatury trzymałem!! Żebym tak dobre życie miał! ja z przeproszeniem w książkach po same uszy siedziałem...
— A Mickiewicza pan znasz?
— Za co ja go mam nieznać? Ha! ha, to buło osoba! Ja miałem z niego ładny zysk... ja go kupiłem całe dwanaście pudów na licytacye, na komore... A myśli pan, że ja nieznam „historye odkrycie od wynalazki?” Znam, aj waj! papier jak rzemień, zdrowy towar, piękny towar buł... A „studya ekonomiczno-socyalne” jeszcze lepszy towar... a to, a owo (tu wyliczył ze sto dzieł, których wymieniać dla łatwo zrozumiałych powodów nie wypada), ja ich znam jak moje pięć palców... Ja pana powiem, że takiego drugiego znawce na książki to w Warszawie się nie zdybuje... Tylko teraz to się wszystko już psuje — a kto psuje? panowie sami psujecie!
— My!?
— Nu — a kto? Kto zabił książki? panowieście sami zabili. Zrobiliście mode na gazety, przez to książek jest mniéj, a co gazeta warta, co ona z przeproszeniem warta?...
— Pleciesz pan głupstwa, cały świat przyznał, że prasa to szóste mocarstwo.
— Żeby moje wrogi takie mocarstwo w plecy mieli — jak gazeta mocarstwo jest! To słabizna, gorsza od te bibułke co na papierosy idzie, pfe takie mocarstwo! Panowie dajecie na gazety taki papier, co w nim nie ma kawałka szmaty, tylko, za pozwoleniem, jedna słoma i rozgotowane drewno. Czy ja się na tém nie znam? Jak kropla wody padnie, to ono się rozłazi, a jak dwa razy złożyć, to pęka na składaniu jak przepalona skóra... Co warta jest gazeta? czy to towar? czy ona wchodzi do handlu? a panowie to rozsypujecie na cały świat...
— Grubo przeholowałeś, panie Załmon.
— Aj, co to ja nie wiem? ja téż podróżowałem dosyć... ja bułem w Sochaczewie, bo moja żona jest sochaczewska rodzona, ja i tam téż widziałem gazetów... Nie, nie, pan sobie omyla! Gazeta to w handlu tyle znaczy co nic... to nie rachuje się nawet... A co się tyczy książki, to panowie téż popsuliście cały ruch.
— W jaki sposób?
— Bardzo prostym sposobem. Jak się zrobiło mode na gazety, to ustało mode na książki, a choć nie całkiem ustało — to zawsze zmniejszyło się. Ja wiem najlepiéj całe dyfyrencyę tego interesu. Mądre ludzie naprzód powiadali, że tak będzie... Jak mojemu dziadkowi, temu co buł tak wielgi „kobulnik” pokazali koleję żelazną, to un, za pozwoleniem pańskiém, splunął i powiedział, że to będzie zguba świata — a jak on raz zobaczył gazetę, to, przez obrazy pana, on także splunął i powiedział do mnie: Załmon Meir, to będzie zguba twego interesu — załóż ty lepiéj szynk na Muranowie...
— Dlaczegożeś pan tego nie zrobił?
— Masz pan dobrodziéj racyę, dlaczego ja tego nie zrobiłem? Mnie było markotno od szlachetny interes, od literaturów, od książków — przerzucić sobie do szynku, między różne złodzieje i pijaki. To dla mojéj osoby nie pasowało — i pieniędzy na szynk téż nie miałem, bo to duże pieniądze potrzeba. Zostałem przy swojém i płaczę, bo paskudny czas nastał — a te pisarze, drukarze, księgarze to dziś nawet porządnéj książki nie potrafią już zrobić.
— Czy pan czytujesz książki?
— Ha?! czy ja czytuję? ma się rozumiéć że czytuję, w szabas czytuję, w święto... ale to co ja czytuję to nie jest z mojego towaru.
— A cóż to jest?
— Książki — ha! ha! jakie książki, nasze książki, co się do nabożeństwa należy — więcéj to ja nie czytuję, na co? jaki mnie z nich pożytek?...
— Zkądżeż pan tedy wiesz, że teraźniejsze nasze książki są do niczego.
— Ja panu zaraz wytłumaczę; patrz pan, rzekł biorąc do ręki arkusz druku, złożony w małą szesnastkę, patrzaj pan, co komu z tego za pożytek?
— No — przeczyta ktoś...
— Ja pytam o pożytek, a pan mówi o czytanie! To co innego, a tamto całkiem co innego jest... Ja panu powiem jak trzeba robić dobre książki, porządne książki, jak się należy książki, ja panu wytłumaczę cały sekret...
— Szanowny panie Załmon Meir, powiedz-że co prędzéj, taka cenna rada to skarb! to majątek!
— Niekpij pan sobie od biednego żydka, który chce żyć i panom chce dać zarobić... patrz pan to jest arkusz papier...
— Tak.
— Widzi pan, to trzeba wybrać taki format, żeby jak się sklei dwa karty żeby buło kwarte, cztery to pół garniec, a ośm to cały garniec! Taka książka nigdy się nie zmarnuje, ja pierwszy będę na nią kupiec.
— Jak to kwarta? półgarnca? co pan opowiadasz?
— Aj waj! ja nie wiem za co panowie macie takie ciężkie głowy, trudne do pomyślenia. To taka prosta rzecz — dać taki format, żeby jak się sklei dwa kartki, wlazła między nie kwarta grochu, kwarta mąki, czy kwarta kaszy naprzykład — taka książka zawsze się sprzeda... ja pana powiadam na moje sumienie, że ona zawsze się sprzeda.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pożegnałem grabarza książek i opuszczałem fatalne cmentarzysko myśli ludzkich, zaklętych w stosy bibuły — opuściłem, rozmyślając nad tém co mi szanowny Załmon Meir Samowar, ten niezaprzeczenie wielki znawca literatury, powiedział.
Nie jedną piękną myśl marzyciele i poeci na cmentarzach znaleźli, ztamtąd wynieśli oni wiele wzniosłych sentencyj o znikomościach rzeczy ludzkich, mnóstwo pięknych poglądów o marności trudów naszych, starań i zabiegów! Marzycielom wtórowali w dumaniach grabarze, posiwiali starcy, z brodami do pasa, z czaszkami jak u trupów nagiemi.
Załmon Meir nawet na cmentarzysku, wśród drukowanych szczątków ludzkich idei znajduje myśl praktyczną, nie zastanawia się nad marnościami — ale uczy, jak spreparować to, co zgóry na śmierć skazane — żeby jeszcze i z tego praktyczną korzyść osiągnąć... to téż Załmon Meir ma zawsze swoje piętnaście rubli tygodniowo — a prócz tego jeszcze oddzielne cztery ruble na szabas...


KONIEC.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.