Przejdź do zawartości

Gorzałka (Anczyc, 1908)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Ludwik Anczyc
Tytuł Gorzałka
Podtytuł Obrazek sceniczny w 1 akcie
Wydawca Spółka Wydawnicza „Polonia“
Data wyd. 1908
Druk Drukarnia „Polonia“
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
BIBLIOTEKA TEATRÓW WŁOŚCIAŃSKICH
Spółki wydawniczej „Polonia“ we Lwowie.



Nr. 2.
GORZAŁKA
OBRAZEK SCENICZNY W 1 AKCIE.
=====  Próbka teatralnego przedstawienia dla włościan.   =====
NAPISAŁ
KAZIMIERZ GÓRALCZYK (Wład. L. Anczyc).
1908.
Z drukarni „Polonia“  —  Lwów, Trzeciego Maja 11.

OSOBY:
KANDORA, kmieć
SALOMEA, jego żona
HANUSIA ich dzieci
PIOTRUŚ
MAGDUSIA
STANISŁAW, brat Salomei
SOŁTYS
SZYMEK parobcy
FRANEK
JÓZEK




Izba wiejska w domu Kandory, — sprzęty zwykłe, znać niedostatek.
SCENA I.
SALOMEA, PIOTRUŚ, MAGDUSIA.

Piotruś. Moja matusiu serdeczna, dajcież mi choć aby kawałeczek chleba, bo mię już tak ściska w sobie, że ani wytrzymać nie mogę.
Magdusia (siedzi na łóżku). Matusiu, matusiu jeść, dajcież choć ziemniaka, bo mnie bardzo boli w brzuchu.
Salomea. O święty Boże! dodajże mi mocy do przeniesienia tych kłopotów. Czekajcie dzieci, Hanka wróci zaraz i przyniesie chleba. Jaka ja nieszczęśliwa kobieta, dzieci głodne, posilić ich czem nie mam, już też ostatnia bieda kiedy kawałka chleba nie ma w domu.
Magdusia. Jeść!
Piotruś. Matusiu jeść!
Salomea. Cichoż bądźcie dzieci, czy mię chcecie zatrapić (płacze). O ja biedna sierota, oj sierota — ja sierota nieszczęsna, Boże mój Boże, Najświętsza Panienko zmiłujże się nademną.





SCENA II.
DAWNI, HANUSIA.

Hanusia (wchodzi zapłakana i staje przy drzwiach nic nie mówiąc).
Salomea. Wróciłaś przecie, już ciebie gdzie posłać, to Boże zmiłuj się, dzieci wołają jeść, ledwie mnie nie zamęczą a ta siedzi i siedzi. No dawajże ten chleb, czego stoisz przy drzwiach, dawaj prędzej!
Hanusia (łkając). Moja… moja… serdeczna… biedna matusiu, ja chleba nie przyniosłam.
Salomea (przerażona). Co?
Hanusia. Nie przyniosłam.
Salomea. Przecież ci dałam chustkę, a ona warta więcej jak dziesięć bochenków chleba.
Hanusia. Przyszłam do karczmy i prosiłam arendarza, żeby mi dał chleba i ziemniaków na chustkę, ale on ledwie ją ujrzał, chwycił zaraz w ręce i zawołał: Twój ojciec… ten pijak (płacze mocno) napił… u mnie wódki za dwadzieścia złotych… i poty ci chustki… nie oddam… aż… mi dług zapłaci.
Salomea. O mój Boże! a dzieci?
Hanusia. Prosiłam… żeby mi choć kawałek chleba udzielił… ale gdzie tam, ten twardy człowiek wypchnął mnie za drzwi.
Salomea. Czemże ja teraz dzieci posilę… och przeklęta gorzałka, ona wszystkiemu winna.
Piotruś. Matusiu dajcie mi chleba, to ja za to jak urosnę, nigdy nie będę pić gorzałki.
Salomea. Trzeba ci było wstąpić do ciotki Marunowej, możeby była coś użyczyła.
Hanusia. Byłam i u ciotki, ale mię wykrzyczała, powiadając, że dla pijaków nic nie da.
Salomea. Już też ostatnie nieszczęście na mnie (płacze). Biedne sieroty, cóż ja z wami pocznę.





SCENA III.
DAWNI, SOŁTYS.

Sołtys. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
Salomea. Na wieki wieków Amen.
Sołtys. Jak się macie Kandorowa?
Salomea. Źle mój Sołtysie, oto dzieci płaczą od głodu, a nie mam ich czem pożywić.
Sołtys. Ha! Takci to bywa u każdego pijaka; gdyby wasz mąż nie pił, toby dzieci nie marły głodem.
Salomea. Nie wińcie go, mój Sołtysie, Pan Bóg na niego dopuścił nieszczęście, ale on się upamięta.
Sołtys. Zaraz wam się upamięta, a cóż on to nie ma rozumu, żeby tak pić i pić… nie zważając ani na Pana Boga, ani na siebie, ani na dzieci.
Salomea. Toć wiecie, że on tak dawniej nie pijał… dopiero dwa lata jak zaczął.
Sołtys. Ja wiem, że to był człek porządny i pracowity, boć inaczej toby mu stary Grzywa córki i dobytku nie oddał, ale jak się począł wdawać z Kłyszkiem z Malinówki, jak zaczął z nim jeździć po jarmarkach, tak całe gospodarstwo do krzty styrał. Ja żebym był wami, tobym go wypędził z domu, boć to wasza ojcowizna, pozwalać pijakowi niszczyć majątek na gorzałkę, a samej z dziećmi cierpieć biedę.
Salomea. Co też prawicie, jakżebym ja mogła ojca moich dzieci z domu wyganiać.
Sołtys. A jakże on może was i wasze dzieci głodem i nędzą zabijać?… Cóż się stało z waszem gospodarstwem? mieliście dwa konie, trzy krowy, sprzęty jak przynależy, wozy, pługi, brony, gdzież dziś tego szukać. Grzech śmiertelny, taki szmat prześlicznego pola niezorany, nie zasiany; długów po uszy, podatki zaległe, czynsz od roku nie zapłacony; a przytem i pogarda u ludzi, bo wiecie matko, że u nas nikt wódki nie pije, tylko jeden wasz, że nikt nie zalega ani w czynszu, ani w podatkach, tylko jeden wasz… i doczekacie się tego, że prawo zabierze grunt i domostwo, a wy pójdziecie z torbami po prośbie.
Salomea (płacząc). Ach! ach! ach! ach!
Sołtys. Ej, dajcież pokój Walkowa, nie płaczcie, bo mnie się serce od żalu ściska. Oto macie chleb i ser, com je wziął z sobą pośniadać w polu, dajcież to dzieciom, niech się pożywią chudziny.
Salomea (odbierając). Ach mój Sołtysie… na co ja też zeszła… żebym jak ta żebraczka rękę po kawałek chleba wyciągała (obdziela dzieci).
Sołtys. No, no, biedna matko, uspokój się, Pan Bóg miłosierny… pocieszy was, a ja to, co wam daję, to przecież nie jałmużna, znam cię poczciwa kobieto od małości, odemnie nie wstydź się przyjąć po przyjaźni, przyszlę wam jeszcze co mleka i ziemniaków, tylko wrócę do domu, a wam, jeśli się to widzi przykro, to mi odrobicie.
Salomea (całuje go w rękę). Bóg wam zapłać Macieju, żeście tacy uczciwi.
Sołtys (wydzierając jej rękę). Ej bójcie się Pana Boga, poco tam znów całować, a czy ja to kanonik, albo biskup, albo choćby i ksiądz proboszcz… Widzicie ja tu przyszedłem w smutnym interesie do was, ale już teraz nie śmiem wam nawet rzec tego.
Salomea. Powiedźcie, co takiego… mam ja dosyć zgryzoty to i to przeniosę.
Sołtys. Ale bo może my temu jakoś zaradzimy, boć co prawda ja Sołtys, ale znów naprzeciw całej gromady nic nie znaczę… przecież będę się starał.
Salomea. Mówcież… mówcież prędzej, bo mnie jeszcze bardziej trwożycie, kiedy niewiem, co się stało, może, uchowaj Boże mojemu co się stało?
Sołtys. Coby się tam stało pijakowi, chyba, żeby mu gorzałki zabrakło… Oto widzicie gromada uradziła, że dłużej takiej pijanicy między sobą nie scierpi, więc zlecili mi, żebym się starał u dworu i u rządu, żeby waszego wyrzucić i wygnać ze wsi. Podatki i czynsz gromada zapłaci z kasy gromadzkiej, a grunt odda się innemu rzetelnemu gospodarzowi.
Salomea. Tego jeszcze nieszczęścia trzeba tylko na mnie.
Sołtys. Co prawda to wam powiem, żem tu szedł zły, chciałem wam bez ogródki zapowiedzieć, że was wyścigamy, ale jak zobaczyłem te głodne dzieciny… i was taką nieszczęśliwą, wspomniałem twego ojca Saluś… starego Grzywę… ścisnęło mi się serce i… zmiękłem… a teraz tobym was rad z całej duszy ratować.
Salomea. Niechaj wam Bóg zapłaci za wasze dobre serce, ale ja żadnej nie widzę rady, modlę się, proszę o zmiłowanie Pana Boga i to moja jedyna ucieczka i otucha.
Sołtys. Pięknie robicie, ale Pan Bóg wyrzekł: pracuj człowiecze, a ja ci dopomogę, więc trzeba i ludzkich sposobów szukać, boć Pan Bóg dla nas niegodnych cudu nie uczyni… a gdzież Walek?
Salomea. Spi jak zabity pod stodołą…





SCENA IV.
DAWNI I STANISŁAW (z tłomoczkiem na plecach dobrze przybrany).

Stanisław. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
Sołtys, Salomea, Hanusia. Na wieki wieków. Amen.
Stanisław. Powiedzieli mi ludzie, że tu mieszka Walenty Kandora, kmieć, co ma za żonę Salusię, córkę Piotra Grzywy.
Salomea. Tutaj… jaki macie interes, możecie mówić, bo ja jestem jego żona.
Stanisław. Jakto, wy jesteście Salusia?
Salomea. Tak, mówcie, co żądacie od mego.
Stanisław. I nie poznajeż mię…?
Salomea. Pierwszy raz was widzę.
Stanisław. Oj nie pierwszy raz… widywaliśmy się codzień, ale już temu więcej jak dwadzieścia lat.
Salomea. Widzi Bóg, że sobie nie mogę przypomnieć.
Stanisław. Zapomniałaś Salusiu o Stachu…
Salomea. O mój Boże… toście wy... toś ty mój braciszku serdeczny Stachu (rzuca mu się na szyję). Stachu mój bracie, mój kochany jedyny bracie!
Stanisław (ściskając ją i całując). Saluś moja serdeczna! moja miła siostrzyczko… a to… to pewno twoje dzieci.
Salomea. To Hanusia najstarsza, od św. Anny obróciło jej się na dziesiąty rok… to Piotruś skończył siedm, a to Magdusia ma piąty rok, dwoje Pan Bóg zabrał do swojej chwały…
Stanisław. Śliczne dzieciny… (ściska je) nie bójcie się, ja jestem wasz wujaszek, kocham was jak matusia, jak tatuś (dzieci całują Stanisława w ręce). A prawda, a gdzież ojciec?
Sołtys. A mie to Stachu nie poznajesz?
Stanisław. Nie baczę, ale jakoś mi coś po myśli chodzi.
Sołtys. A pamiętasz, jakiem cię obił, kiedyś mi złamał gałąź na jabłonce?
Stanisław (śmiejąc się). Ba, cóżbym nie pamiętał, wyście Maciej Kłonica, kmieć.
Salomea. A teraz nasz Sołtys.
Stanisław. Chwała Bogu, toć lepszego Sołtysa nad Kłonicę być nie może.
Sołtys. A nie gniewasz się Stachu, żem cię obił?
Stanisław. Bóg wam zapłać stokrotnie za tę naukę, boby ze mnie był może jaki nicpoń, a przez waszą naukę wyszedłem na człowieka porządnego.
Salomea. I skądże cię Bóg prowadzi.
Stanisław. Jak mię wziął pan Zadora przed dwudziestu jeden laty za fornala, tak służyłem mu do śmierci, byłem za fornala, za karbowego, w końcu przez dziesięć lat włodarzem aż wedle Krobi w Poznańskiem, ale stary pan umarł, dobra kupił Niemiec i wygnał mię jako i wszystką naszą czeladź, a swoich poprzyjmował Niemców. Otóż wracam do domu, ale nie z próżnemi rękami, bom sobie uskładał 100 talarów z zasług i z korcowego, a nieboszczyk Pan, Boże daj mu wieczne odpocznienie, zapisał mi w testamencie 300 talarów, toć ze mnie bogacz.
Sołtys. Widno, żeś uczciwy człowiek, kiedy ci nieboszczyk zapisał tyle pieniędzy, musiałeś mu wiernie służyć.
Stanisław. Pan był dla mnie jak ojciec, a ja dla niego jak syn, kto wie, czyby nie pożył jeszcze z jakie dwadzieścia lat, ale się zmartwił synem jedynakiem, co będąc długo na naukach w Berlinie, począł tracić pieniądz, długów narobił… ale co tam o tem mówić… próżno sobie człowiek krew psuje. Zabrałem manatki, pieniądze i wróciłem między was, żeby tu żyć i umierać.
Sołtys. I dobrześ zrobił bracie, Bóg cię tu zsyła na sam czas. Oto twoja nieszczęsna siostra, niema czem dzieci wyżywić, nędza taka, ani wypowiedzieć nie można.
Stanisław. Jakto, czyżby Walenty umarł?
Sołtys. Gorzej jeszcze jak umarł, bo się rozpił, sterał gospodarstwo, poprzedawał konie, krowy i wszystko puścił ze swoim kompanem Wojtkiem Pałą. Grunt stoi pustkami, nie ma kto wedle niego robić, przed chwilą, jakiem tu wszedł, aż mi się serce ścisnęło, ujrzawszy te głodne dzieciny.
Salomea. Właśnie my tu radzili między sobą, jakby odciągnąć Walka od gorzałki i hulanki.
Sołtys. Żeby wymyślić jaki sposób, boć nakładliśmy mu nie raz w uszy, ale to tyle znaczy, co rzucać groch o ścianę. Już nawet gromada uradziła, żeby go wygnać z gruntu, bo takiego pijaka i hulacza już dłużej między sobą ścierpieć nie możemy.
Stanisław. A gdzież Walek ?
Salomea. Śpi pod stodołą.
Sołtys. Trzeba go zbudzić i powiedzieć, że przyjechał szwagier, to się może opamięta.
Stanisław. Dajcie mu spokój, niech śpi, tymczasem może coś uradzimy. Czy on tak ciągle pije?
Salomea. Przez ośm lat był pilny i pracowity, dopiero przed dwoma laty, jak pańszczyznę skasowali i poszliśmy na czynsz, wszyscy gospodarze z całej wsi jęli się roboty i prędko poprzychodzili do pieniędzy, mojemu coś się przywidziało, że nie powinien nic robić, bo do pracy nie ma przymusu. Zbałamucił go Pała i tak trzymają kompanię ze sobą. Stracił już wszystko. Wczoraj zaniósł do karczmy ostatnie cztery złote, com zarobiła we dworze, przepił z ogranicznemi i jeszcze dwadzieścia złotych się zadłużył. Już dobrze było po północy, kiedy wrócił do domu i począł ogromnie do drzwi wybijać. Pójdź precz! zawołałam. Puść mię matuś, krzyczał z całych sił, a ja mu na to rzekłam: Tyś nie mój mąż pijaku, ruszaj sobie, to nie twój dom. — Ha, możem się omylił — rzecze — może to nie mój dom, a tyś nie moja żona. Odszedł i po chwili uciszyło się; dziś rano wstaję, patrzę, śpi pod stodołą. Widno jeszcze się nie wytrzeźwił.
Stanisław. Wiecie co, przyszła mi dobra myśl, może się też i uda. Pójdź Saluś zabierz dzieci, pójdźcie i wy Macieju, opowiem wam, jak trzeba zrobić, tylko trzeba, żeby żadne ani słówka przed nikim nie powiedziało (odchodzą).





SCENA V.

Po chwili wchodzi Kandora.

Kandora (poziewa). Ha, com się wyspał, tom się wyspał uczciwie, ale też to ściuras i z tego Wojtka, kiej on mnie zdołał przepić… ja jeden on dwa, ja drugi on trzeci, dość że wypił ośm półkwaterków, a mię już szósty na ziemię zwalił. Poczciwy karczmarz zlał mi łeb wodą, bo takbym nie trafił do domu. Tylko ta Salka niegodziwa, nie chciała mnie puścić do domu i musiałem spać pod stodołą, aż mię kościska bolą. Ale poczekaj babo, dam ja ci dobrą naukę, nauczę cię, co to nie uszanować swojego. Gdzie ona siedzi, Salka! Salka! hej Salka!
Ani baby! ani dzieci, gdzie oni popochodzili. — Hanka! Pietrek! Magda! gdzie was wszyscy kaci trzymają? Salka! słyszysz Salka (porywa kawał drzewa i wali w stół z niecierpliwością) — Salka! czy słyszysz, a pójdźże, bo ci kości połamię.





SCENA VI.
KANDORA, SALOMEA.

Salomea (wchodzi). Co to znowu za hałasy? Czego tu chcesz człowieku?
Kandora. Ja ci tu powiem, co ja chcę! dlaczegoś mię w nocy nie puściła do izby?
Salomea (śmiejąc się). Ha! ha! ha! a to dobre… a cóż ty masz do naszego mieszkania?
Kandora (zdziwiony). Jakto co ja mam, przecież… toć mój dom, no to jakże.
Salomea. Mój człeku, alboś ty pijany, albo waryat… idź sobie z Panem Bogiem a nie bałamuć dłużej, bo zawołam na mojego, a będzie bieda.
Kandora. Na kogo zawołasz… na kogo?
Salomea. A no na Walka Kandorę, mojego męża, przecież go musisz znać, skoroś wszedł bez pytania do izby.
Kandora. Salka, czyś ty pijana, czy ja głupi, a cóż ty pleciesz?
Salomea. Żem nie pijana, to mi wszyscy ludzie mogą zaświadczyć, a że ty głupi, to ci nikt nie przeczy.
Kandora (w największej złości). Słuchaj no ty babo jakaś, ja cię wnet nauczę, jak masz gadać (biegnie do niej z podniesionem drewnem w ręku).
Salomea (uciekając). Gwałtu! Walenty! Walenty! ratuj mnie od tego rozbójnika.





SCENA VII.
STANISŁAW.

Stanisław (wchodzi ubrany jak Kandora tylko porządniej). Co tu za brewerye.
Salomea. Oto mój Walusiu, ten pijak przyszedł tu i poczyna awantury.
Stanisław (wyrywając drewno Kandorze). Słuchajno ty nicponiu jakiś, jak ty śmiesz nachodzić dom gospodarski, ja tu pan, ja gospodarz! rozumiesz, jak sobie stąd natychmiast nie pójdziesz, to cię każę związać i odstawię do sołtysa.
Kandora. A cóżeś ty za jeden, żebyś mnie miał chwytać i wiązać?!
Stanisław. Ja jestem Walenty Kandora, kmieć z dziada i pradziada na tym domu i roli — no wiesz teraz?
Kandora. A cóż ja jestem?
Stanisław. A kat cię tam wie pijaku, coś ty za jeden.
Kandora. Jakto co za jeden? ja jestem Walenty Kandora, ale nie ty łgarzu! boć mię tu wszyscy znają — nie prawda Saluś — no gadajże!
Salomea. Czyś ty człowieku zmysły stracił, czyś się upił, dajże nam raz pokój i idź gdzie masz iść, bo my tu nie mamy czasu z tobą się uganiać.
Stanisław. No ruszaj za drzwi i nie bałamuć dłużej.
Kandora. Wszelki duch Pana Boga chwali, czyście się uwzięli na mnie, czy co w grzechu, przecież ja Walek… ja Walek!
Stanisław. A możeś i Walek, ale że nie Kandora, to pewno, bo jakżebyś nim mógł być, kiedy ja jestem.





SCENA VIII.
DAWNI, HANUSIA, PIOTRUŚ, MAGDUSIA.

Kandora. Dzieci! dzieci! pójdzcież tu, powiedzcie com ja jest?
Hanusia. Ja was tam nie znam…
Kandora. Co? ty mnie nie znasz? ty?
Hanusia. Jużci, że nie znam, anim was nie widziała nigdy w życiu.
Kandora (do Piotrusia). A ty mnie znasz? No gadaj!
Piotruś (uciekając do matki). Matusiu! Matusiu! bo mię chcą bić!
Kandora (w największej złości krzyczy). Nie tumańcie mnie! słyszycie! bo ja wam kości połamię. Ja, Walek Kandora.
Stanisław (groźno przystępując do niego). Słuchajno ty awanturniku bądźże cicho! i nie rób gwałtów, bo cię do Kielc wyślemy jako napastnika! Hanuś.
Hanusia. Cóż chcecie tatusiu?
Stanisław. Idźno do Sołtysa, niech tu przyjdzie, żeby nas uwolnił od tego hałaśnika.
Hanusia. Dobrze tatusiu (wychodzi).
Kandora (do siebie). Bóg widzi, że nie wiem co się stało boć już nie mówię nic o mojej kobiecie, ta mogłaby jeszcze udawać, ale co sołtys, to ani sposobu nie ma, żeby mię nie poznał (głośno). Dobrze niech przyjdzie sołtys, niech mię aresztuje, niech mię prowadzi, gdzie chce, bo ja wiem, żem ja Walenty Kandora i kwita.





SCENA IX.
DAWNI I SOŁTYS.

Sołtys. Niech będzie pochwalony.
Wszyscy. Na wieki wieków. Amen.
Sołtys (idzie do Stanisława i podaje mu rękę). Witajcie Walenty…
Stanisław. Jak się macie Sołtysie. Dobrze, żeście przyszli, bo raz, że wam chcę powiedzieć, żebyście się nie kłopotali o podatek, zapłacę wam za parę dni.
Kandora (osłupiały do siebie). Czy ja śpię… czym pijany… czy mię zły opętał.
Stanisław. A drugie, że przyszedł tu oto ten chłop i wyprawia brewerye, otóż ja chciałem was prosić, żebyście z nim porządek zrobili.
Kandora. Patrzajcie no na mnie Sołtysie.
Sołtys. No patrzę i cóż?
Kandora. No cóżem ja jest?
Sołtys. A kat cię wie, kto ty jest, pijak, jakiś włóczęga, pierwszy raz cię widzę w mojem życiu.
Kandora. Nie gadajcież znowu byle czego, przecież ja jestem Walenty Kandora.
Sołtys. Cóż ty waryacie będziesz tu sobie żarty stroił ze mnie, nie widzisz to Walentego gospodarza, jeśli go znasz, to nie baj lada próżniaków.
Kandora. Jeśli kto baje, to wy wszyscy ale nie ja, przecież ja muszę najlepiej wiedzieć, kto ja jestem, a wyście się wszyscy popili i basta, ale ja was nauczę.
Sołtys. Jak ty śmiesz odgrażać się urzędowi. Hej Szymek, Franek, Józek!





SCENA X.
DAWNI – PAROBCY.

Sołtys. Patrzajcie no dobrze na tego człowieka i powiedzcie mi, czy go znacie.
Szymek. Ja nie.
Franek. Ani ja.
Józek. Ja go też nie znam.
Kandora. Nie znacie mię próżniaki, przecieżeście jeszcze wczoraj wypili odemnie w karczmie po półkwaterku.
Szymek. Musiało ci się mój człeku przewrócić w głowie, bo ja cię jako żywo nigdy w życiu nie widziałem.
Franek. Opił się widno chłop i plecie nie do rzeczy.
Kandora. A ty próżniaku, jeszcze mi się tu będziesz w oczy zapierał, czekajno kochanku (porywa się do niego).
Sołtys. Hej chłopcy chwyćcie tego ladaco i zwiążcie dobrze.
Parobcy (chwytają Kandorę i wiążą powrozem).
Stanisław. A co z nim zrobicie Sołtysie?
Sołtys. Powieziemy go do Kielc, a stamtąd pójdzie do Chęcin, bo jak ja uważam, ten człowiek to jest złodziej Urbanik, co go śledzą gończym listem (dobywa papier i przegląda). Jużci nie kto inny, tylko on, zupełnie on, czytajcie Walenty.
Kandora. Jakże będę czytał, kiej czytać nie umiem.
Sołtys. Ty nie umiesz, wiem o tem, bo tak stoi w gończym liście, ale gospodarz Kandora umie czytać. Dalej chłopcy bierzcie go. (Parobcy chcą go prowadzić).
Kandora. Co ja złodziej! ja złodziej?! na stare lata mam siedzieć jak złodziej w kryminale! I wy wszyscy mówicie żem nie Kandora tylko Urbanik?
Wszyscy. Tak.
Kandora. I ty Saluś?
Salomea. (wskazując na Stanisława). Przecież z nim żyję jedenaście lat; a ciebie pierwszy raz widzę.
Kandora (do dzieci). A wy dzieci?
Dzieci. (tuląc się do Stanisława). To nasz tatuś.
Kandora. Już teraz widzę, co się stało. Przeklęta gorzałka przywiodła mię do tego, że mię Pan Bóg przemienił w innego, a innego zrobił mną, a na większe ukaranie, ja com nigdy nic nie ukradł, jestem złodziejem… prawda, żem pijak, hulacz, łotr, co nie zważał na biedę żony i głód dzieci, ale przecież ja nie złodziej, nie złodziej (płacze).
Salomea (cicho do Stanisława). Okrutnie mi go żal.
Stanisław (podobnież). Cicho, bo wszystko popsujesz.
Kandora (klękając). Miłosierny Boże (składa ręce) zmiłuj się nad nędznym grzesznikiem, póki życia mojego nie zajrzę do karczmy, nie tknę się wódki, tylko mię Panie wybaw z tego wstydu, niech będę najmizerniejszym żebrakiem, łazarzem, byle tylko nie złodziejem. Panie Boże żałuję z serca za moje grzechy, obiecując poprawę, pokutę, ale zmiłuj się Panie, zmiłuj! (upada na twarz).
Salomea (nie mogąc wytrzymać biegnie do niego i podnosi go wołając z płaczem) Walenty!
Kandora (podnosi się na kolana z największem zdziwieniem). Co?…
Dzieci (obstępując go). Tatusiu!
Kandora. Co wy mówicie?…
Salomea. Mój biedny Walusiu!…
Kandora. Jakto?… ja jestem Walenty?… Więc się Pan Bóg ulitował nademną.
Sołtys. Widzisz bracie, że Pan Bóg miłosierny i ja cię poznaję.
Kandora. Ale któż jest ten, co był mną?
Salomea. To Stanisław mój brat (z nieznacznem uśmiechem), a mnie się zdawało, że to ty Walku.
Sołtys. Przysięglibyśmy, że toś ty, ale widzisz bratku, Pan Bóg miłosierny dał ci czas do poprawy, trzeba koniecznie inaczej żyć, bo jakbyś znów został Urbanikiem złodziejem, to by ci już nic nie pomogło.
Kandora. O moi serdeczni, przysięgam wam, że od dziś dnia nie zajrzę do karczmy.
Stanisław. Dobrze to jest mój szwagrze, ale czy dotrzymacie?
Kandora (ściskając go). Dotrzymam, dotrzymam.
Stanisław. Człowiek za siebie nigdy ręczyć nie może. Otóż zrobimy tak: ja wezmę twoje gospodarstwo na siebie, podatki zapłacę, konie i krowy kupię, grunt zasieję, a ty będziesz u mnie za parobka, — zgoda?
Kandora. Dobrze mój bracie.
Stanisław. Jeżeli przez trzy lata będziesz się dobrze sprawiać i zaprzestaniesz picia i hulanki, to ci powrócę gospodarstwo, a wszystko na dzieci zapiszę, jak nie, to siostra z dziećmi przy mnie zostanie, a ty pójdziesz sobie, gdzie zechcesz.
Kandora. Niech tak będzie, mam dobrą naukę i zobaczycie, że będę pracować jak dawniej szczerze, a jeźlibym Boże zachowaj, wrócił do nałogu, to mię wypędzicie jak psa z chałupy, a ja się nie skrzywię. Wolę służyć u brata za parobka, jak siedzieć jako złodziej w więzieniu. — Pójdę do spowiedzi, uproszę Pana Boga o wytrwanie i wszystko będzie dobrze.
Sołtys. Dobrze mój Walku, a ile razy cię pocznie zapraszać gorzałka, to sobie wspomnij Urbanika.

OSTATNIE ŚPIEWY NA NUTĘ KRAKOWIAKA
Stanisław.

Ileż nieszczęść robi przeklęta gorzała,
Zagubę dla duszy, chorobę dla ciała;
Przestańmy pić wódkę mili gospodarze,
Bo wszystkich pijaków ciężko Pan Bóg karze.

Sołtys.

Oj ci gospodarze, co gorzałkę lubią,
I siebie i żonę i dzieciny gubią;
Marnieje chudoba, bo nie ma opieki,

Przeklęta gorzałko przepadnij na wieki.
Szymek.

Nie jeden, nie jeden parobeczek dzielny,
Przepadnie, jak wda się w ten napój piekielny;
Opuchnie mu gęba, straci chęć do pracy,
Milszy wieprzek w chlewie, niżeli pijacy.

Salomea.

Wy miłe gosposie, młode mężateczki,
Strzeżcie się jak ognia brzydkiej gorzałeczki,
Przez nią nierząd w domu i niezgoda wzrasta,
Najszpetniejsza w świecie pijaczka niewiasta.

Kandora.

Już to w tej gorzałce moc szatańska taka,
Z porządnego człeka wnet zrobi pijaka;
Przestańmyż pić wódkę Polacy włościanie,
A naszym zamysłom pobłogosław Panie!

Koniec.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Ludwik Anczyc.