Przejdź do zawartości

Goście (Junosza, 1894)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Goście
Podtytuł Opowiadanie pana Rocha
Pochodzenie „Słowo“, 1894, nr 301
Redaktor Mścisław Godlewski
Wydawca Antoni Zalewski
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Jana Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


GOŚCIE
(OPOWIADANIE PANA ROCHA).





Znam ja go oddawna, bo odkąd żyję na świecie.
Będąc dzieckiem, spotykałem go w domu moich rodziców; później zaś, gdym dorósł i własne ognisko rodzinne rozniecił, miałem nieraz zaszczyt przyjmować go u siebie.
Szczerze mówiąc, nie lubiłem i nie lubię tego jegomości, jest to albowiem blagier zawołany, kłamca, jakiemu równego świat nie widział; nie było zdarzenia, aby kiedykolwiek słowa dotrzymał, a jednak, pomimo tego wszystkiego, gdy miał przybyć, robiłem na jego przyjęcie przygotowania nadzwyczajne.
Cały dom wtenczas był w ruchu. Jejmość wydobywała co najcieńszy obrus, najładniejsze szkło i zastawę, najlepsze przysmaki ze spiżarni; córki porządkowały i przyozdabiały mieszkanie, a ja, stękając, bo mi już po schodach przyciężko, udawałem się do piwnicy, w celu wyszukania jakiej butelki.
Wydobywało się tedy co najstarszy miód własnej roboty, doskonały „Sauterne“ z agrestu, to lub owo, ale zawsze coś. Nie ma zwyczaju, żeby takiego pana na sucho przyjmować.
Nieraz przychodziło mi na myśl pytanie: Po co ja się dla tego gałgana fatyguję i wydatki ponoszę? Dlaczego jejmość moja biega ciągle, od kuchni do spiżarni, od spiżarni do pieca, po co się męczy, gniewa i studyuje księgi „sekretów“ gospodarskich? Czy nie lepiej pogasić światła w oknach, bramę zamknąć, psy pospuszczać z łańcuchów.
Niech marznie na dworze, albo niech szuka gościny w karczmie u arendarza.
Nigdy, nigdy jednak nie wykonałem pogróżki i jestem pewny, że gdybym go nie przyjął, toby mi później czegoś brakowało, przez długi czas nie zaznałbym spokoju, nie roześmiałbym się, nie rozweselił na chwilę.
A więc, niech go tam! Niech przybywa, niech ma przyjęcie uczciwe, niech wie u kogo gości!
Jaśniały tedy światła w oknach, na kominku płonął ogień, stół zastawiony czekał na biesiadników; brama była szeroko otwarta, psy na uwięzi.
Wszystko gotowe, a ja, wstyd się przyznać, ja stary, doświadczony, ja, com sobie tyle razy postanawiał, że będę niedowierzający i chłodny, ja... wychodziłem na ganek i wytężałem wzrok, usiłując dostrzedz, czy ich nie widać na grobli.
Stałem na ganku, z gołą głową, podczas chłodnej nocy zimowej. Śnieg pokrywał pola białym całunem, w górze migotały gwiazdki blade, a dokoła, gdzie spojrzeć, blisko i daleko, czerwone światełka z pałaców, dworków, z chałup wieśniaczych. Wszędzie snać spodziewano się gości.
Mówię — gości, gdyż trzeba wiedzieć, że ten łobuz sam nie jeździ, ale towarzyszy mu zawsze jejmość, elegancka, wyfiokowana, wyperfumowana, w różowej sukni, uśmiechnięta, mająca dla każdego przyjemne słówko na ustach, a taki dziwny sposób obejścia, że wszyscy garną się do niej.
Gdy starzec ją widzi, prostuje się i siwego wąsa podkręca, dzieci w rączki klaszczą, a kobiety, jak ją między siebie wezmą, to się nacieszyć nie mogą.
Filut baba, bo filut, ale niech-no się do kogo przysiądzie, niech-no się do niego uśmiechnie, to ten wnet o wszystkich troskach zapomni i choćby był skwaszony, jak najtęższy ocet, przecież twarz rozjaśni i rozraduje się chociaż na chwilę.
Ja bo mam z tą jejmością na pieńku, różne dawniejsze rachunki, obietnice niedotrzymane, przyrzeczenia rzucone na wiatr. Przecież nie prosiłem o nic. Sama nastręczała się z niemi, sama przychodziła do izdebki uczniowskiej, do kawalerskiego mieszkania.
— Ucz się, ucz! — mówiła — zobaczysz, co będzie!
Słuchałem i zobaczyłem w istocie... że nie umiem nic...
W jakiś czas później znowu się przywlokła, znowu z obietnicą:
— Żeń się, chłopcze! — mówi — a przekonasz się...
Ożeniłem się i rzeczywiście nabrałem przekonania, że życie, pomimo wszystkich swoich ponęt i powabów, jest kaducznie ciężkie, że to wielka bryła ołowiu, którą trzeba dźwigać na barkach, idąc ciągle pod górę, bez ustanku, bez przerwy...
Sądziłem, że już zwodnicza baba zapomni o mnie nareszcie i da mi pokój, ale gdzietam! Nieraz, gdy jestem smutny i zgnębiony, gdy czarne myśli, niby kruków stado, mózg opanują, gdy czuję, że mi życie obrzydło i gdy własną bezsilność przeklinam, nieraz w takich chwilach znów licho babę przynosi...
Niepytana, nieproszona, wchodzi bez ceremonii, gładzi mnie ciepłą, miękką dłonią po łysinie, śmieje się i szepce:
— Nie narzekaj, stary, trzymaj się ostro, będzie dobrze!
— Kiedy? Jakim sposobem?
Aha! szukaj wiatru w polu! Ledwie obejrzeć się zdołałeś, już jej nie ma. Słychać tylko szelest różowej sukni, a słabiutkie echo powtarza ci wyrazy:
— Trzymaj się, stary, trzymaj się!
Słyszysz ten głos dokoła, dolatuje cię zewsząd, możnaby mniemać, że komarów, czy też drobnych muszek gromada, roi się nad głową i że wszystkie te drobne istoty, unosząc się w powietrzu, brzęczą bez ustanku:
— Trzymaj się, trzymaj!
I cóż mam robić, nieszczęsny? Klnę obłudnicę w pień, ale trzymam się, bo nuż jeden raz, wyjątkowo, wypadkiem, nie skłamie? Trzymam się, bo to jej słówko zapadło już w duszę, jak ziarnko jęczmienia, rzucone na rolę o wiośnie, zapadło, kiełkuje i rośnie...
Filut baba, a człowiek łatwowierny; rzekła: „Trzymaj się!“ — i to słówko działa magicznie, chociaż grad zboże tłucze, pomór dobytek dziesiątkuje, a wiatr tak się zawziął, że stale w same oczy wieje... Ja się jednak trzymam, robię, co do mnie należy, a wzrok wytężam i patrzę, ażali z tych zakątków, z których wychodzą smutki, zmartwienia i bóle, nie wychyli się czasem, ażali z tych chmur szarych, brudnych, co cały firmament zaległy, nie błyśnie jasny promyk słońca, nie uśmiechnie się do ziemi, w sen letargiczny zapadłej?
Trzymam się i słucham, ażali ten wiatr, co w same oczy dziś wieje, nie odwróci się nareszcie, czy zamiast ostrych igiełek zimowego szronu i lodowatego tchnienia mroków, nie przyniesie na swych skrzydłach żywicznego oddechu lasów, woni kwiatów, odgłosu pieśni ptaszęcej..... drgań budzącego się życia...
Patrzę, słucham i powolny rozkazom miłej obłudnicy, trzymam się...
I teraz jedzie ona, zapowiedziawszy wcześniej uroczystą wizytę; jedzie z nim, a szczególna to para... On dzieciak, ona, chociaż taka powabna i miła, stara jest, mówiąc między nami, jak świat. Raz wygadała się niedyskretnie, że jeszcze dziadka mego, ongi, uśmiechami swemi darzyła.
Jadą już ci państwo. Szczególna para; on dzieciak, ona... jak widzicie, nie podlotek. Żoną jego nie jest, bo czyż taka wietrznica obłudna może komukolwiek być towarzyszką wierną — jest to raczej kuzynka, ciotka, która niedoświadczonego młokosa w świat wprowadza i sympatyę dla niego stara się zjednywać...
Lada chwila przybędą; cały dom w ruchu, przygotowania zbliżają się do końca, krzątamy się wszyscy, bo jak się pokazuje, wszyscy zainteresowani jesteśmy i ciekawi, jakie nowe obietnice przywiozą ci państwo, jakie kwiatki różowa pani rozsypie... Jejmość zwierzyła się przedemną, że wielu pięknych darów od niej się spodziewa, nie dla siebie samej, gdyż egoistką nie jest, ale dla córek... Piękne dziewczyny i dobre, czas je za mąż wydać, ale niechże kto dokaże tej sztuki, gdy zboża kupować nikt nie chce... niechże ma w pogotowiu posagi i wyprawy...
Ja z niedowierzaniem głową kręcę, ale magnifika, z całą ufnością w lepszą przyszłość, mówi:
— Nie bój się!
Co u licha: tamta — „trzymaj się!“ — ta znów — „nie bój się“ — a człowiek, głosom niewieścim posłuszny, spełnia te rozkazy pokornie.
Dziewczyny śmieją się, mówią o nowych sukienkach, o gościach, o dwóch młodych ludziach z sąsiedztwa, mających przyjechać do nas na „Trzy Króle.“ Życie się do dziewcząt uśmiecha, a gdy jeszcze ta filuterna jejmość słodkie słówko im rzuci, to radość będzie bez granic.
Młodość, młodość!
Syn przyjeżdża na święta. Pisał przed kilkoma dniami, list jego tchnie otuchą. Czyżby i do jego studenckiej stancyi na poddaszu różowa pani też przyszła?...
Jadą już, jadą!...
Niechże przyjeżdżają, może po ich wizycie, rozweselającej wszystkich — i ja, choć przez noc jednę, będę mógł zasnąć spokojnie.
Jadą już, jadą!
— Ale — kto?
— Ano, ten uśmiechnięty dzieciak, to Nowy Rok, a jego wesoła towarzyszka nazywa się: Nadzieja.

Kl. Junosza.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.