Germinal/Część szósta/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Germinal
Wydawca W. Podwiński
Data wyd. 1906
Druk Drukarnia A. Koziańskiego w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Germinal
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Katarzyna i Stefan, opuściwszy gospodę Rasseneura szli w milczeniu obok siebie. Nastąpiła odwilż, zimna odwilż, która nie topiąc śniegu pożółciła go jeno i zbrukała. Niebo było zasłane poszarpanemi chmurami, poza któremi jeno domyślać się można było księżyca. Cisza była zupełna, wiatr ustał, woda jeno ciekła z rynien i spadał miękko z dachów śnieg.
Stefan był zakłopotany, nie wiedział co począć z tą dziewczyną, która mu nagle spadła na kark. Milczał więc niekontent. Nonsensem było brać ją ze sobą do Requillart, a nie chciała wracać do domu rodziców. O nie, wszystko raczej, mówiła, jak stać się im ciężarem, po tem co zaszło. Nie mówili już teraz nic i szli na oślep drogą, będącą jedną kałużą błota. Z początku szli ku Voreux, potem zwrócili na prawo i znaleźli się nad kanałem.
— Musisz przecie gdzieś spać! — rzekł wreszcie Stefan. Gdybym miał izbę, zaprowadziłbym cię.
Urwał, zmieszany niewiadomo czemu. Przeszłość stanęła mu w oczach. Wspomniał jak się pożądali dawniej, a wstydliwość i delikatność nie dopuściła, by się posiedli. Czyżby jej pragnął jeszcze? Czuł się wzruszony i coraz bardziej wydawało mu się, że w istocie jej pożąda. Teraz myśl zabrania jej do Reąuillart zdawała mu się naturalną a pomysł łatwym do wykonania.
— Zdecyduj się więc, dokąd mam cię odprowadzić? Więc tak mnie nienawidzisz, że nie chcesz iść ze mną?
Posuwała się powoli, znużona, ślizgając się po błocie. Wreszcie nie podnosząc głowy odparła:
— Czyż nie dość jeszcze mego nieszczęścia? Nie przyczyniaj mi jeszcze cierpień! Na cóżby się to zdało, gdy ja mam kochanka, a ty dziewczynę?
Mówiła o Mouquette, myślała, że żyje z nią, jak ogólnie sądzono, a gdy jej przysięgał, że tak nie jest, przywiodła mu na pamięć ów wieczór księżycowy, gdy spotkała ich, gdy się całowali.
— Szkoda, że tyle się głupstw stało!... — począł cichym głosem. — Takby nam było dobrze razem!
Zadrżała i odparła równie cicho:
Nie żałuj niczego. Nie wiele straciłeś. O, gdybyś wiedział jaka ze mnie marna istota... nie mam na sobie ni za dwa sous tłuszczu i jestem tak źle zbudowana, że pewnie nigdy nie zostanę kobietą jak się należy.
Otwarcie poczęła się obwiniać, iż dotąd nie jest dojrzałą, mimo, że miała stosunek z mężczyzną, co degradowało ją do rzędu ulicznic małoletnich. Gdy się może rodzić dzieci, człowiek ma jeszcze coś na swe wytłumaczenie,... zakończyła... ale tak...
— Biedaczko! — szepnął Stefan, ogarnięty wielkiem politowaniem.
Weszli w cień, który rzucał wał zsypiska, czarna chmura zasłoniła księżyc, nie widzieli swych twarzy, ale czuli oddechy ust szukających się, by się zewrzeć w długim, zdawna upragnionym pocałunku. Ale nim to zdołali uczynić, chmura przeszła, oblało ich jasne światło księżyca i ujrzeli ponad sobą szyldwacha, stojącego na szczycie wału. Odsunęli się od siebie. Jak wówczas, rozdzieliło ich poczucie wstydu i zniechęcenia złączonego z jakimś nieokreślonem porywem przyjaźni. Ruszyli dalej, brodząc w roztopach po kostki.
— Więc stanowczo nie chcesz? — spytał Stefan.
— Nie! — odparła. — Mamże brać ciebie po Chavalu, a po tobie innego znowu? O, wstręt to we mnie budzi! Zresztą nie robi mi to żadnej przyjemności, więc pocóż?
W milczeniu przeszli znów spory kawał drogi.
— A wiesz przynajmniej gdzie idziesz? — spytał znów. — Nie zostawię cię w nocy na polu.
— Idę do Chavala! — odparła. — Jest moim mężem i u niego wolno mi tylko spać.
— Ale on cię zbije strasznie.
Nic nie odrzekła, wzruszyła jeno ramionami. Będzie bił, a gdy się zmęczy, to przestanie. Czyż to nie lepsze jak włóczyć się po ulicach, jak ostatnia łajdaczka? Pocieszała się tem, że nawyknie do bicia, a na dziesięć dziewcząt, ośm niewątpliwie takie wiedzie życie. Gdy kochanek raczy ożenić się z nią kiedyś, będzie to już i tak z jego strony bardzo po rycersku.
Zwrócili się bezwiednie ku Montsou i pauzy coraz dłuższe przecinały ich rozmowę. Zdawało mi się, że już nie są razem. Stefanowi jeno przykrość sprawiało, że Katarzyna idzie do Chavala, na to, by ją bił. Ale cóż jej mógł ofiarować? Nie miał przytułku, chyba tamtą norę, z której wychodząc mógł się zawsze spodziewać, że mu kula żołnierza przeszyje czaszkę. Może to i lepiej znosić, co raz na człowieka spadło i nie narażać się na zmiany? Wiódł ją więc do Chavala i nie zaprotestował, gdy za węgłem budynku warsztatowego, kilkanaście kroków od kawiarni Piquetta zatrzymała go i rzekła:
— Nie idź dalej! Gdyby cię zobaczył, zrobiłby nową awanturę.
Z wieży kościelnej wybiła jedenasta. Kawiarnia była zamknięta, ale poprzez okiennice błyskało światło.
— Bądź zdrów! — szepnęła.
Podała mu rękę i długo wydzierać musiała, bo puścić jej nie chciał. Nie odwracając się, podeszła do bocznych drzwi, otwarła je i znikła. Stefan nie odszedł i niespokojny patrzył na dom, czekając, co nastąpi... Drżał na myśl usłyszenia krzyków bólu bitej Katarzyny. Ale cicho było ciągle, jeno w oknie na pierwszem piętrze błysło światło. Po chwili otwarło się to okno, wychyliła się zeń drobna postać i szepnęła:
— Nie wrócił do domu! Kładę się... proszę cię odejdź!
Stefan poszedł. Śnieg topniał teraz szybko, z murów, dachów i płotów, budynków fabrycznych i wszystkich pomroką nocy otulonych ciekła strumieniami woda. Zwrócił się do Requillart, był znużony bardzo i smutny i pragnął teraz nadewszystko zniknąć pod ziemią, zapaść się, nie wychodzić nigdy. Po chwili przypomniał sobie Voreux, owych belgijskich robotników, górników Montsou rozwścieczonych na żołnierzy, nie mogących znieść myśli, by ich obcy pozbawić mieli pracy w kopalni.
Znalazłszy się znów blisko wału, podniósł oczy w górę. Niebo było jasne, gdzieś w wyższych warstwach powietrza dmący wichr przeganiał porzedniałe już chmury, tak, że co chwila nikł i zjawiał się księżyc.
Naraz uwagę jego zwróciła scena rozgrywająca się na wale. Chodził po nim żołnierz tam i napowrót... regularnie... dwadzieścia pięć kroków ku Marchiennes i również tyle ku Montsou. Odcinał się ostro na tle nieba, a na plecach jego łyskał języczek bagnetu. Poza szopą, w której chronił się czasem podczas burzy dziadek Bonnemort, gdy jeszcze pracował nocami, czaił się cień jakiś. Stefan rozpoznał Jeanlina. Niezawodnie malec chciał spłatać jakiegoś figla nie widzącemu go żołnierzowi, gdyż zły był na wojsko, które tutaj zesłano niby zbójów, gotowych mordować robotników.
Stefan chciał zawołać na chłopca, obawiał się bowiem, by nie zrobił jakiego głupstwa, ale zawahał się przez chwilę. Księżyc utonął za chmurą i równocześnie Stefan ujrzał, że Jeanlin zwija się w kłębek jak do skoku. Ale rozjaśniło się znowu, a chłopak czekał przyczajony. Za każdym razem żołnierz dochodził do szopy zwracał się do niej plecami i maszerował z powrotem. Nagle, gdy księżyc przyćmiła nowa chmura, Jeanlin rzucił się, skoczył żołnierzowi na plecy, objął go mocno rękami i utopił mu swój nóż w karku. Kołnierz munduru osłabił cios, więc Jeanlin musiał cisnąć oboma rękami i opierać się na trzonku całym ciężarem swego ciała. W ten sposób zwykle zabijał kury, które tylko mógł gdzie dopaść. Odbyło się to wszystko tak szybko, że ciszę rozdarł jeno okrzyk stłumiony, i dźwięknął karabin, padłszy na ziemię. Potem zapanowała znowu cisza i księżyc zaświecił jasno.
Stefan nie mógł się ruszyć, ni krzyknąć ze zdumienia. Na wale leżała teraz czarna masa, cicho było i pusto. Gdy po chwili wszedł na wierzch, znalazł Jeanlina na czworakach nad leżącym na wznak żołnierzem, którego czerwone spodnie i jasny płaszcz jasno się rysowały na niestopionym tam jeszcze śniegu. Ni kropla krwi nie wyciekła, nóż wbity z boku tkwił po rękojeść w szyi. Bez namysłu palnął Jeanlina w plecy, aż się przewrócił na ziemię obok zwłok.
— Czemuż to zrobiłeś? — spytał przerażony.
Jeanlin podniósł się i na rękach i nogach, niby zwierz jakiś, odsunął się od niego. Ruchy chudego ciała przypominały kota, wielkie uszy sterczały do góry, a w zielonych oczach błyskał jeszcze płomień podniecenia.
— Do stu dyabłów mów, czemu to zrobiłeś?
— Nie wiem. Napadła mnie taka chęć!... Nie powiedział nic więcej.
W istocie, od trzech dni dręczyła go żądza mordercza, dudniało mu w uszach, nie mógł myśleć o czem innem. I czemużby zresztą nie miał sobie użyć na tych łajdakach, żołnierzach nasłanych na robotników. Z gwałtownych przemówień w lesie Vandame, okrzyków, będących hasłami śmierci i zniszczenia, utkwiło mu w pamięci słów kilka. Powtarzał je sobie ciągle, jak dziecko, bawiące się w rewolucyę. Więcej powiedzieć nie mógł, nikt go do tego nie namawiał! Napadła go ochota, jak naprzykład ochota skradzenia kilku cebul z cudzego ogrodu.
Przerażony, że dziecko to zdolnem było do zbrodni, odpędził Jeanlina kopnięciem dalej od zwłok, jak odgania zwierzę, które nie wie, co zrobiło. Bał się, że okrzyk usłyszano w Voreux i rozglądał się, ile razy widno się zrobiło. Ale nic nie przerywało ciszy. Pochylił się nad zabitym, dotknął jego stygnących rąk, posłuchał, czy serce bije. Nie biło. Z szyi sterczała jeno kościana rączka noża z wyrytym czarno napisem „Miłość“.
Naraz Stefan poznał w zabitym małego Juliana, rekruta, z którym jednego ranka rozmawiał. Ze łzami w oczach patrzył teraz na tę pokrytą piegami, okoloną jasnym włosem twarz. Oczy wpatrzone były w niebo zupełnie z takim wyrazem jak wówczas, kiedy szukał na horyzoncie dalekiej, niewidzialnej ojczyzny. Gdzieś daleko niewiadomo gdzie, na północy leżała, ta ojczyzna bita falami morza. I może w tej chwili matka i siostra myślały wśród bezsennej nocy co też tam gdzieś, daleko, niewiadomo gdzie, robi ich Julek. O, długo nań będą czekały!... Co za straszna rzecz, że synowie ludu zabijać się muszą między sobą z winy bogaczów.
Należało usunąć zwłoki. Stefan chciał je zrazu rzucić do kanału, ale odwiodła go od tego myśl, że go tam znajdą. Czas naglił, coś uczynić trzeba było, ale co? Wtem przyszło mu na myśl, że gdyby zabrał ciało do Requillart, zdołałby je tam ukryć raz na zawsze.
— Chodź tu! — zawołał Jeanlina.
Ale malec bał się.
— Nie, będziesz mnie bił. Zresztą mam różne interesy. Dobranoc.
Umówił się w samej rzeczy z Lidyą i Bebertem, by nań czekali w kryjówce, umyślnie na ten cel sporządzonej wśród składu drzewa w Voreux. Chcieli spędzić tu noc i być świadkami jak robotnicy połamią kości Belgom, udającym się do pracy.
— Słuchaj! — powtórzył Stefan. — Chodź, albo zawołam żołnierzy i zastrzelą cię!
Gdy Jeanlin zbliżył się, Stefan obwiązał silnie chustką szyję zabitego nie wyjmując noża. W ten sposób nie mogła wycieknąć ni kropla krwi. Śnieg stopniał już, na ziemi nie było ni krwi, ni śladów walki.
— Bierz za nogi!
Jeaalin wziął zabitego za nogi, Stefan zarzuciwszy sobie karabin na plecy wziął go pod pachy i obaj ostrożnie spuścili się z wału, wystrzegając najlżejszego szmeru. Szczęściem chmura znowu przysłoniła księżyc. Ale gdy szli wzdłuż kanału zajaśniał znowu. Cudem jeno nie dostrzegł ich szyldwach w Voreux. Bez słowa dźwigali ciało, ale chwiało się na boki, więc znużenie zmuszało ich do odpoczywania co sto kroków. Na skręcie do Requillart zdrętwieli usłyszawszy kroki patrolu. Mieli ledwie czas skryć się za mur. Dalej spotkali jakiegoś człowieka, ale był całkiem pijany. Potraktował ich kilku przekleństwami i poszedł dalej. Wreszcie doszli do starej kopalni okryci potem i tak zdenerwowani, że im szczękały zęby.
Stefan obawiał się, że nie łatwo będzie spuścić zabitego przez wąski otwór szachtu. I w istocie ciężka to była sprawa. Jeanlin spuszczał z góry ciało, a Stefan trzymając się jedną ręką korzeni drzew, drugą podtrzymywał je. W ten sposób przedostali się przez tę część drabiny, gdzie brakło szczebli. Potem Stefan schodził o jedną drabinę w dół, a Jeanlin puszczał zwłoki, które Stefan chwytał w objęcia. Ciężka to była rzecz wytrzymać tylokrotny upadek ciała. Przytem karabin ranił mu bok, a żal mu było świecy, cała więc przeprawa odbywała się po ciemku. Zresztą światło zawadzałoby im jeno w tym wąskiem kominie. Doszedłszy jednak do dna szachtu posłał chłopca po świecę a sam usiadł przy trupie i czekał na Jeanlina z bijącem sercem.
Gdy wrócił, Stefan rozpytał go o kopalnię, którą chłopiec znał na wylot, wślizgując się nawet w szczeliny napół zasypane. Powlekli teraz ciało przeszło kilometer przez labirynt chodników, aż doszli nareszcie do miejsca gdzie sklepienie tak się obniżyło, że musieli suwać się na kolanach pod spękanemi skałami trzymającemi się ledwo na zmurszałych belkach. Był to rodzaj krypty i tam też złożyli ciało, a obok niego karabin. Uczyniwszy to, poczęli rękami i nogami wyrywać i podważać belki ryzykując, że skały zwalą się na nich. Rozległ się trzask i ledwo mieli czas umknąć. Gdy Stefan się obejrzał, olbrzymia masa gruzu zasypała już ciało i przygniotła je swem ciężarem, tak, że i śladu nie zostało.
Jeanlin, gdy wrócili do swej groty rzucił się na siano i śmiertelnie znużony wymruczał:
— Mniejsza z tem! Te bąki mogą na mnie poczekać. Prześpię się z godzinę.
Stefan zgasił świecę, której ledwo niedopałek pozostał. I on był znużony, członki miał jakby rozbite, ale zasnąć nie mógł, zmora go dręczyła. Najprzykrzejszem było mu pytanie narzucające się teraz z fatalnem natręctwem. Czemu on nie zabił Chavala, choć miał go pod sztychem, a to oto dziecko zamordowało żołnierza, którego nawet nazwiska nie znało? To mąciło jego rewolucyjne poglądy o odwadze zabijania i prawie zabijania. Czyż był tchórzem? Jeanlin chrapał jak pijak, którego sen leczy z szału alkoholicznego. Budziło to wstręt w Stefanie. Nagle zadrżał. Zdawało mu się, że z głębi kopalni doleciało go ciężkie westchnienie. Na myśl o małym żołnierzu, który tam pod skałami leży z karabinem u boku, oblał go zimny pot i włosy podniosły się na głowie. Można było oszaleć. Całą kopalnię napełniły szmery. Zapalił świecę i uspokoił się dopiero wtedy, widząc, że chodniki są puste.
Z kwadrans tak jeszcze męczył się, trapiony zwidywaniami, zapatrzony w dopalającą się świecę. Nagle knot się przewrócił i wszystko zapadło w ciemność. Ogarnął go znowu strach i byłby rad obudził Jeanlina policzkiem. Dławiło go w gardle i uczuł tak gwałtowną potrzebę powietrza, że wyśliznął się i co sił dopadł drabin, jakby upiór go ścigał.
Dopiero wśród ruin Requillart odetchnął swobodniej. Nie ma odwagi zabijać, pomyślał, więc musi sam umrzeć i myśl o śmierci, która go już raz nawiedziła, odżyła w nim na nowo, niby ostatnia nadzieja. Tak, umrze odważnie, zginie za rewolucyę! To położy koniec wszystkiemu, zamknie rachunki, źle czy dobrze, mniejsza z tem, zawsze uchroni go od dalszych cierpień. Jeśli towarzysze zaatakują kolegów, stanie w pierwszym szeregu i dostanie kulą w pierś. Pewnym krokiem zwrócił się ku Voreux, by tam czekać. Wybiła godzina druga, a z poczekalni dozorców, zamienionej na kasarnię, dochodziła wrzawa zmieszanych głosów. Zniknięcie szyldwacha rzuciło popłoch. Posłano po kapitana i dyskutowano, domyślając się dezercyi. Do tego przekonania doprowadziły oględziny miejsca tajemniczego zajścia. Stefan, przyczajony w cieniu wspomniał owego kapitana-republikanina, o którym mówił szyldwach. A kto wie? Możeby go można przeciągnąć na stronę ludu? Żołnierze podnieśliby kolby karabinów do góry i toby był sygnał wymordowania burżujów. Zatonął w nowem marzeniu, nie myślał już o śmierci i przez godzinę z nogami w błocie moknął na drobnym deszczu, gorączkując się nadzieją zwycięstwa.
Czekał na Belgów do piątej, potem jednak domyślił się, że Kompania bardzo sprytnie się urządziła i zakwaterowała ich na noc w obrębie budynków kopalni. Zjazd rozpoczął się już, gdy posłańcy, wysłani z kolonij jeszcze wahali się co robić. Powiedział im o podstępie, pobiegli, a on sam czekał w przystani przy pontonach. Była już szósta i niebo poczęło się rumienić, gdy ukazał się na drodze proboszcz Ranvier z sutanną zakasaną powyżej chudych kolan. Co poniedziałku szedł odprawiać mszę do leżącego poza kopalnią klasztoru.
— Dzień dobry, mój przyjacielu! — zawołał do Stefana, spojrzawszy nań swemi płomiennemi oczyma.
Ale Stefan nie odpowiedział. W niejakiej odległości, wśród składów drzewa Voreux ujrzał postać kobiecą. Pobiegł spiesznie domyślając się Katarzyny.
Od północy Katarzyna drepciła po błocie. Chaval wrócił i znalazłszy ją w łóżku wrzasnął tak, że się zerwała. Powiedział jej, by wynosiła się drzwiami, jeśli nie chce wynosić się oknem. Płacząca, napół ubrana, pożegnana kopnięciem zbiegła ze schodów. Już w progu otrzymała ostatni cios w plecy. To brutalne zerwanie oszołomiło ją tak, że usiadła na kamieniu i wpatrywała się w okno, sądząc, że ją zawoła. To niemożliwe! Niewątpliwie wyjrzy i zobaczywszy, że siedzi tu sama, drżąca, opuszczona, każę jej wracać.
Po dwu jednak godzinach czekania, niby pies wyrzucony na ulicy, wpół zamarzła, zdecydowała się iść z Montsou. Poszła, i wróciła raz jeszcze... ale nie śmiała ani zawołać, ani zapukać do drzwi. Nie było co robić, musiała wracać do rodziców. Ale gdy stanęła pod domem ogarnął ją taki wstyd, że uciekła, skradając się pod parkany, bojąc się, aby jej ktoś nie zobaczył. Zapomniała, że noc, wszystko śpi, a okiennice pozamykane. Więc włóczyła się bez celu, drżała za najlżejszym szelestem, przymierając ze strachu na myśl, że może ją złapać żandarm i odstawić jako wszetecznicę do domu publicznego w Marchiennes. Od dwu miesięcy trapiła ją ta zmora. Dwa razy zapędziła się aż do Voreux, ale przerażona głosami żołnierzy, uciekła, oglądając się, czy ją który nie ściga. Requillart było przytułkiem pijaków, jednak zawróciła tu, mając niejaką nadzieję spotkania tego, któremu przed paru godzinami dała odprawę.
Chaval musiał zjeżdżać z Belgami i na tę myśl wróciła znów do kopalni, chociaż czuła, że wszelkie gadanie doń na nic się nie zda. Cóż tedy czynić? Iść precz, umrzeć z głodu, czy stać się pastwą każdego napotkanego mężczyzny? Wlekła się dalej, potykając na szynach, znużona zachlapana aż na plecach. Zapadała w kałuże błota, ale szła ciągle przed siebie, nie śmiejąc już nawet siąść na kamieniu przydrożnym.
Dzień się zrobił. Katarzyna ujrzała plecy Chavala. Skradał się ostrożnie ku kopalni. Nagle ujrzała też głowy Beberta i Lidyi, wyglądające z pomiędzy klocków drzewa. Spędzili tu noc, nie śmiejąc wracać do domu, wbrew wyraźnemu rozkazowi Jeanlina, by nań czekali. Objęli się jeno dla rozgrzania, a ich tyran chrapał tymczasowo w Requillart. Nie skarżyli się sobie wzajem na Jeanlina, ona na to, że ją bił, on zaś, iż mu co dnia wymierzał sporą racyę policzków, ale wkońcu struna została przeciągnięta, sprzykrzyło im się brać, ciągle udział w szalonych wyprawach złodziejskich i nie dostawać za to najczęściej najmniejszej nawet cząstki łupu, małe ich serduszka podniosły bunt i objęli się za szyje wbrew zakazowi, mało sobie ważąc policzki obiecane, mające spaść za karę z powietrza. Policzki zresztą nie spadły, więc poczęli się tem czulej całować nie myśląc o niczem więcej, odszkodówując się w ten sposób za długie męczeństwo. Przez całą noc tak się zabawiali, i byli tak szczęśliwi, jak nigdy jeszcze dotąd, szczęśliwsi nawet jak podczas kiermaszu na św. Barbarę, gdy mieli kradzione ciastka i wino.
Katarzyna drgnęła na odgłos trąbki. Obejrzała się i ujrzała, że oddział w Voreux staje pod bronią. Równocześnie pędem nadbiegł Stefan, Bebert i Lidya wypadli ze swej kryjówki, a w szarem świetle dnia wstającego widać było nadciągający od kolonii tłum ludzi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Franciszek Mirandola.