Gasnące ognie/Rozdział XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Gasnące ognie
Podtytuł Podróż po Palestynie Syrji Mezopotamji
Rozdział Od Jerozolimy do Haify
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIV.
OD JEROZOLIMY DO HAIFY

Jadę do Haify.
Stąd mam rozpocząć podróż do Damaszku i do Bagdadu.
Część tej drogi ma przejść przez najbardziej urodzajne ziemie Palestyny: dolinę Akry i dolinę Jezrael.
Jest to teren sjonistycznej kolonizacji żydowskiej.
Mam już wyznaczonych sobie przewodników, którzy pokażą mi w drodze powrotnej wszystko, co jest godne widzenia.
Wyruszam od bramy Jaffskiej samochodem, kierowanym przez gadatliwego młodego Araba, mówiącego po angielsku.
Siedzę przy nim, więc przewodnika mam pod bokiem.
Oprócz mnie są inni pasażerowie; wszyscy trzej Arabowie.
Z nich jednak nie mam żadnej pociechy. Mówią tylko po — arabsku, moja zaś wiedza w tym języku jest ograniczona do niezbędnych tylko frazesów, które na nic mi się tu nie przydadzą; nie potrzebuję bowiem ani pytać o drogę, ani kupować prowiantów, ani też prosić o przepustkę do meczetu.
In cha Allah! Mogę rozmawiać tylko z szoferem, chociaż bardzo mi się podoba jeden z pasażerów — niemłody już Arab, z siwiejącą brodą i nieprzychylnym wyrazem oczu, co chwila świdrujących mnie badawczo.
Pytam szofera, kto są ci pasażerowie?
— O, dwaj kupcy i jeden bardzo „noble man!“ — odpowiada.
— Cóż to za „noble man?
— Pochodzi ze świętego rodu szeryfów, a należy do „Watan“ i rady muzułmańskiej — szepce szofer, pochylając mi się do ucha! — Noble, very honorable man!
Odrazu staje się dla mnie zrozumiałem to jakgdyby natarczywe pytanie czarnych, przenikliwych oczu Araba.


ARABSKIE DZIECI W TRANSJORDANJI
— Niech mu pan powie, mówię do szofera, że jestem pisarzem z Poland.

Szofer powtarza słowa moje milczącemu pasażerowi.
Ten wzrusza ramionami i szepce:
Poland? Poland?
— Lechist’an! dodaję.
Allah Kerem! Lechistan! — wykrzykuje i kiwa głową, uśmiechając się do mnie życzliwie. O, Lechistan! Murad Pasza... Sadyk-Pasza... Muzafer-Pasza... Emir Tadż el Faher Abd el Niszaan! O, Lechistan!
Potomek Szeryfa Husseina wyliczał dostojników tureckich i arabskich pochodzenia polskiego, a więc generała Bema, Czajkowskich i emira Wacława Rzewuskiego!
Przekonał mnie, że sława Lechistanu żyje jeszcze w pamięci wojowniczych ludzi muzułmańskiego Wschodu.
Od tej chwili spoglądaliśmy na siebie przyjaźnie i porozumiewawczo.
Niestety, wkrótce już wysiadł: jechał, bowiem, tylko do el-Bireh, miasta, niegdyś po hebrajsku zwanego Beroth, a przekazanego szczepowi Benjamina przez Jozuego. Tu przyszli na świat Baana i Rechab, których Dawid, zabiwszy, kazał powiesić w Hebronie za zamordowanie Yzbozeta, syna Saulowego.
Wyga i nicpoń-szofer po drodze załatwia dziesiątki interesów, ciągle się zatrzymuje, porzuca samochód i urządza całe wiece z Arabami, otaczającymi go ze wszystkich stron.
Jakieś to nieczyste sprawy, bo ludzie ci rozmawiają szeptem, a twarze mają ponure.
Pomyślałem sobie, że taki szofer może narobić kramu nielada, bo przecież jest to szybko przerzucający się z miejsca na miejsce i przez nikogo nie kontrolowany agitator i kolporter przeróżnych wiadomości — prawdziwych i nieprawdziwych, uspokajających lub podburzających.
Zawdzięczając jednak tym ciemnym sprawkom szoferskim, zdołałem zwiedzić nad program kilka miejscowości, do których rzadko docierają pielgrzymi i turyści w Palestynie.
Samochód mknie szybko szosą, wijącą się, jak wąż, wśród nagich, czerwonawych, niby rozpalonych i topniejących gór; staje w białym kurzu i czeka na szofera, co kilka kilometrów porzucającego kierownicę i biegnącego do okolicznych wiosek.
Odwiedziłem patrjarchalne Bethel, gdzie po przybyciu do ziemi chanaańskiej Abraham po raz pierwszy postawił namioty swoje i zbudował ołtarz Panu; tu pożegnał on brata swego, Lota; tu miał swoje koczowisko Jakób, który w tem właśnie miejscu widział schody, prowadzące do nieba i kroczących niemi aniołów. On to nadał nazwę Bethel — co znaczy „dom Boży.“
Wkrótce przebyliśmy niewidzialną granicę biblijnej Samarji, która po śmierci Salomona odpadła, tworząc niezależne państwo Izraelskie ze stolicą w Sichemie, a później w Samarji. Mieszkańcy tej krainy zostali uprowadzeni do niewoli assyryjskiej przez Sargona II. Później osadzono tu babilończyków i inne szczepy z Międzyrzecza, a te przyniosły ze sobą swoje kulty i swoje bóstwa. Nastąpiła asymilacja z napływającymi tu z innych części Palestyny Izraelitami, poczem wytworzył się konglomerat etniczny i religijny, o ile przesiąknięty starym Zakonem, o tyle też resztkami kultów chaldejskich. Przez czas dłuższy przechowały się tu orgjastyczne święta Sekot-Benot, w ciągu których wystawiano wzorzyste, pięknie przybrane „namioty młodych dziewic.“ Oddawały się one prostytucji religijnej przez jeden dzień w życiu w imię bogini Mylitty, a otrzymane za to pieniądze ofiarowywały na świątynię jej. Samarytanie nienawidzili Żydów, a ci pogardzali nimi i nie podtrzymywali z „bezbożnikami“ żadnych nawet, handlowych stosunków, uważając za schyzmatyków. Stosunki Chrystusa z Samarytanami i nauczanie ich przez Niego zostały inkryminowane Zbawicielowi wyrokiem Synhedrynu.
Aż do Napluzy i Sebasty przejeżdżamy ziemie, gdzie stały niegdyż ołtarze bóstw, czczonych na Wschodzie: Thartaka z oślą głową, świętego pawia Andramelecha, gwiazdy Kion, kwoki Sekot-Benot, Nebahasa z pyskiem psa i innych, nieraz przypominających bogów Egiptu i Hellady.
Mijamy Galgalę, gdzie przebywał prorok Eljasz przed wstąpieniem na Niebo; Silo, gdzie po podboju Chanaańskiej ziemi długo przechowywano arkę przymierza i skąd werbowano najlepsze tancerki dla procesyj religijnych, bardzo poszukiwane przez prawowiernych Izraelitów w celach matrymonjalnych, ponieważ słynęły z płodności; z El Lubban, małej, nędznej wioski, dotarłem przez góry do Kariothu ojczyzny zdrajcy Judasza, bo i tu jakieś ciemne sprawki miał do załatwienia nasz szofer.
Kilkanaście ubogich lepianek, zwykły „duar“ arabski, nędzny i brudny — to cały Karioth.
Z pomocą szofera wypytuję o Judasza, który był apostołem i skarbnikiem Chrystusa, a później wydał Mistrza w ręce kapłanów i sędziów.
Nikt nic o nim tu nie słyszał.
Jakaś kobieta stara i garbata rzekła:
— Nie pamiętam! Czy to dawno było?
— Prawie 2000 lat temu — odparł ze śmiechem szofer.
— Ho! To nas wtedy tu nie było! — zawołała.
Jednak przysłuchujący się rozmowie młody, poważny człowiek mruknął:
— Aissa był wielkim prorokiem i wiedział wszystko, co było, jest i będzie. On nie mógł mieć takiego zdradliwego ucznia. W tem podaniu ukryta została inna prawda...
Gdy szofer powtórzył mi słowa jego, zapytałem, o jakiej prawdzie myśli?
Nie odpowiedział jednak i tylko wzruszył ramionami.
Jedno tylko wyniosłem stąd wrażenie. Jeżeli Karioth zawsze był taką nędzną osadą, to Judasz musiał być wielkim nędzarzem, a więc człowiekiem zdolnym do marzeń wybujałych i do nienawiści zimnej, okrutnej, niczem nie skrępowanej.
Szosa pnie się coraz wyżej.
W dolinie pomiędzy górami Garizim i Hebal zwiedzam Grób Józefa, zwykłą „Kubbę“ muzułmańską, do której dążą pielgrzymi chrześcijańscy, żydowscy, wyznawcy Islamu i Samarytanie. Zwiedziłem klasztor, gdzie się znajduje „Beer-Jakub“, studnia Jakóbowa, przy której Chrystus rozmawiał z Samarytanką z Sichar i głosił naukę wśród okolicznych mieszkańców. Wody w studni nie znalazłem, bo trzęsienie ziemi otworzyło głęboką szczelinę, przez którą źródło wypływa teraz innem ujściem.


STUDNIA JAKUBA
Docieramy do Napluzy, zbudowanej na miejscu starej stolicy Samarji — Sichemu. Tu zwiedziłem synagogę Samarytanów i oglądałem starożytny, fenicyjskiem pismem pisany w pierwszych wiekach naszej ery zwój Zakonu, przechowywanego na wałkach.

W Napluzie opuścił samochód jeden z Arabów, podróżujących ze mną.
Stajemy wkrótce w Samarji, ostatniej stolicy dawnego państwa. Wznosi się tam teraz nowe miasteczko Sebasta, które poważnie ucierpiało od trzęsienia ziemi. Ruiny starego miasta pozostały jednak. Zwiedziłem tu meczet Nebi Jahia, przebudowany z dawnej bazyliki św. Jana Chrzciciela, oraz wykutą w skałach kryptę, która ma być grobowcem nieustępliwego proroka zajordańskiego, „lwa ryczącego“, wroga rozpustnych, zmysłowych niewiast króla Heroda.
Za Betulją zatrzymujemy się na dłuższy popas w Dżeninie.
Szofer ma zamiar zmienić oponę, zaopatrzyć samochód w benzynę i radzi mi napić się kawy.
Ja jednak, zamiast do kawiarni, poszedłem rozejrzeć się po okolicy, bardzo malowniczej.
Droga, otoczona kaktusami, nazywanemi „figami berberyjskiemi“, tak dobrze mi znanemi z podróży po północnej Afryce, biegnie wśród ogrodów owocowych z figowcami, drzewami pomarańczowemi, palmami daktylowemi i winem.
Przechadzka zabrała mi dobre pół godziny.
Powracam do samochodu. Stoi na tem samem miejscu. Ani szofera, ani pasażera — Araba nie spostrzegam. Wypytuję właściciela kawiarni, czy szofer opatrzył już maszynę.
— Nie! — odpowiada. — Poszedł z pasażerem na miasto.
Upał dokucza straszliwie. Niema rady — wypijam filiżankę mocnej kawy. Dobry trunek na pragnienie i znużenie!
Mija jeszcze pół godziny. Zjawia się szofer, wesoły, jak szczygieł, bezczelny, jak prawdziwy Arab, już nieco cywilizowany.
— Jeszcze kwadransik! — mówi. — Pasażer nasz zaraz powróci. Załatwia na mieście parę sprawunków!
Uśmiecha się chytrze i żąda kawy.
Po kwadransie mówię dość zjadliwie:


PUSTYNIA JUDEJSKA
— Sprawunki nie są dotąd załatwione. Tracimy czas na czekanie!

— Jeszcze trochę! odpowiada i wypija piątą filiżankę kawy, czarnej, jak noc.
Czekamy znowu pół godziny.
Wreszcie wstaje i stanowczym głosem mówię:
— Ruszamy! Ani chwili więcej nie pozostaną w Dżeninie!
Na poparcie swego żądania pokazuję pewien, mocno działający dokument angielski.
Szofer w milczeniu siada do kierownicy i wkrótce wyjeżdżamy za miasto.
Tu drab staje i jeszcze przez kilka minut trąbi wściekle. Nic nie pomaga! Nasz pasażer ulotnił się, jak kamfora.
— Może oszukał was i umknął, żeby nie płacić za przejazd? — robię domysł.
— Eh, nie! — odpowiada. Ma tu sprawunki do załatwienia... różne interesy.
Umilkł, a po chwili dodał:
— Kupuje tu trzy osły, muła i nową, młodą żonę...
— Ach, tak! — wołam ze wściekłością. — Natychmiast ruszamy dalej!
Skoro ten przeklęty Arab puścił się w konkury małżeńskie, możemy w Dżeninie czekać na niego do rana. Skąd ja mogę wiedzieć, czy nie urządzi on na poczekaniu uczty weselnej, a ja będę stał w kurzu na drodze?
Pędzimy dalej.
— Dokąd miał jechać ten pasażer? — pytam.
— Do Nazaretu.
— To może tam dojechać z nową żoną na osłach i mule. Zresztą kursują tu autobusy! — mówię, aby uspokoić szofera.
— Ten sidi — to bogaty kupiec, on autobusem nie pojedzie! — wzdycha wyga i zdejmuje swój czerwony fez.
— A zatem niech maszeruje na piechotę! — krzyczę ze wściekłością. — A z wami porozmawiam po powrocie do Jerozolimy...
Wiem doskonale, że nie będę z nim już nigdy rozmawiał, ale chcę go nastraszyć.
Zerknął na mnie czarnemi oczami podejrzliwie.


GÓRA TABOR
Samochód objeżdża górami dolinę Jezrael.

Widzę liczne, nowe osady, rozrzucone na zielonej, uprawnej równinie.
— Żydzi... — mruczy szofer.
W Afulie, małem miasteczku żydowskiem, którego z braku kredytów, Egzekutywa Sjonistyczna nie zdążyła rozbudować do końca, do naszego samochodu wsiada stary Żyd.
Znam jego nazwisko i imię, lecz nie będę go wymieniał, gdyż obawiam się, że przysporzyłbym mu tem przykrości i kłopotów.
Będę go nazywał Natanem.
Natan pokazał mi górę Tabor, południowe uskoki Karmelu i grzbiet małego Hermonu.
Miejsca, budzące wspomnienia rzewne, może, nie tyle z powodów religijnych, ile dlatego, że po raz pierwszy słyszałem te nazwy w dzieciństwie, gdy moja matka czytała mi na głos wspomnienia z pielgrzymki ks. Hołowińskiego, zakładając bezwiednie podwaliny mego romantyzmu i zamiłowania do podróży. Ona też czytała mi, gdy byłem chory na tyfus „Voyage autour du mondeArago, „L’expédition du capitaine Cook“ i opowieści przyrodnicze, „podług pana Buffona ułożone.“
W Nazarecie spędzam godzinę.
Pamiętam, że jestem w Galilei, gdzie rozpoczął głoszenie swej nauki Jezus Chrystus, ścigany przez współobywateli. Odwiedzam domek Bogarodzicy, grotę, gdzie Anioł oznajmił Dziewicy Marji, iż zostanie Matką Zbawiciela Świata, dom św. Józefa-cieśli, źródło Marji, gdzie mnisi i przewodnicy wskazują na różne pamiątki po świętej Rodzinie, a co już jest tak ozdobione i przybrane, że nie wzbudza nastroju religijnego.
Patrzyłem na szczyt góry, z której Żydzi nazareńscy chcieli zrzucić młodego Mistrza, Chrystusa, lecz On zniknął im z przed oczu, i na Tabor, gdzie w obecności Piotra, Jakuba i Jana wstąpił na górę, aby się modlił. A gdy się modlił, stał się inny kształt oblicza Jego i odzienie Jego białe i świetne. A oto dwoje mężowie rozmawiali z nim, a byli Mojżesz i Eljasz, widziani w majestacie, i opowiadali Jego zejście, które wykonać miał w Jeruzalem“ (Łuk. IX, 28-31).


NAZARET. WIDOK OGÓLNY

Nazaret — różowo-złocisty wspinał się po pagórkach, uwieńczonych tu i ówdzie gajami drzew owocowych i szeregiem czarnych cyprysów. Hoteliki, zajazdy, gospody dla pielgrzymów, sklepy, bazar, mknące autobusy i samochody, długie sznury naładowanych trzciną wielbłądów — wszystko ogarniało spojrzenie pytające, dlaczego właśnie tu miała stać się tajemnica przemienienia Syna Bożego w Syna Człowieczego w łonie Dziewicy Marji, a później przemienienie Syna człowieczego w Syna Bożego na nagim szczycie Tabor?
Dolino Jezrael — El-Zer — „ziarno Boga“, tyś jedna ukryła tę tajemnicę, której rąbek zaledwie odsłaniasz w nazwie swojej, chociaż szczycisz się nią od niepamiętnych, przed-chrystusowych wieków!
Jedziemy dalej. Samochód z rykiem zbiega z gór okolicznych i przecina dolinę Akry... W oddali ciemna chmura dymu wisząca już nad Haifą.
Stanąłem w małym, lecz bardzo przytulnym i czystym angielskim hoteliku, niedaleko od morza.
Oprócz mnie, zaledwie kilku gości mieszka w „Windsorze.“
Na wstępie odrazu oczekiwała mnie niespodzianka, która wyjaśniła się w parę tygodni później na przeprawie przez Eufrates.
Gdy w swoim pokoju zmywałem z siebie biały i drobny jak puder kurz i piasek palestyński, doszła mnie rozmowa telefoniczna.
Jakiś dźwięczny głos pytał po rosyjsku:
— To pan, panie doktorze? Dzień dobry! Bardzo się cieszę, że pojedziemy razem! Otrzymałem wiadomość, że jego cesarska mość, następca tronu czuje się zupełnie dobrze. Wielki książę przybył do Bagdadu przed tygodniem. Tak!
Rozmowa trwała dalej, lecz potem nie była już interesująca, a miejscami całkiem niejasna dla mnie.
Ponieważ telefon znajdował się w korytarzu, a rozmówca nie miał widocznie zamiaru ukrywać się z czemkolwiek, stałemı się mimowolnym świadkiem tej rozmowy.

Byłem bardzo zdumiony. Następca tronu? Wielki książę? Co, do jasnego pioruna! Gdzie jestem? O kim tu mowa??

HAIFA I GÓRA KARMEL
Na tablicy, wiszącej w biurze hotelowem, wśród gości nie zmalazłem żadnego nazwiska rosyjskiego. Doprawdy, miałem dość powodów do zdumienia!

Jakaż to „cesarska mość“ przebywa w Bagdadzie?... Hm, ja też będę w tem mieście wspaniałych kalifów, więc może się czegoś dowiem o „jego cesarskiej mości“?... Zaczekajmy!
Przebrawszy się, wyszedłem obejrzeć miasto, częściowo leżące na brzegu morza, częściowo pnące się na wschodnie zbocza góry Karmel.
Niegdyś na miejscu, zajmowanem obecnie przez Haifę, istniały drobne miasteczka nadmorskie: Sikaminopolis, Bukolopolis i Krokodilopolis, o których można znaleźć wzmianki u Strabona i Plinjusza, jak zapewniał mnie archeolog angielski, pracujący w muzeum bejruckiem.
Za czasów krzyżaków, Haifa stanowiła północną, a Tyberjada — południową twierdzę Galileji, gdzie królował Tankred z ramienia Gotfryda de Bouillon. Tu stoczyły zwycięską walkę z flotą angielską wojska Napoleona Bonapartego.
Na peryferji miasta, od strony zatoki św. Jana przechowały się ruiny murów i baszt ochronnych, nad wzniesieniem których pracowali liczni wojownicy, wzywający pomocy różnych bóstw.
Nadmorska część miasta, wyciągniętego wzdłuż brzegu, stanowi ośrodek handlowy i administracyjny. Tu się też wznosi duży meczet, zresztą zupełnie nieciekawy. Wyżej na zboczach Karmelu widzę rezydencję OO. Franciszkanów, klasztor i hotel Karmelitów, kilka kościołów, a wśród nich świątynię Maronitów.
Idę właśnie jakąś dzielnicą o czyściutkich domkach i równych, dobrze utrzymanych ulicach i bulwarach.
Spoglądam na plan miasta. Jestem w kolonji niemieckiej.
Mam mało czasu na zwiedzenie Haify, więc muszę dziś jeszcze być na górze Karmel, Carmelus maris.
Arabowie nazywają Karmel inaczej, a mianowicie Dżebel Mar Elias — góra świętego Eljasza, ponieważ na jej szczycie istotnie przebywał prorok Eljasz i uczynił tu kilka cudów, a największym z nich było sprowadzenie z nieba ognia, który pochłonął ofiary, złożone na ołtarzu jedynego Boga, poczem lud zburzył świątynię i posąg Baala, a kapłanów jego zawlókł na brzeg Kiszonu i zamordował.
Wznosiły się tu posągi różnych innych bóstw: Izydy, Jowisza i Ma.
W jaskiniach góry przebywali od pierwszych wieków chrześcijaństwa aż do panowania Seldżuków liczni pustelnicy, a wielu z nich oddało tu swe życie za wiarę. Z tego powodu jeden z wąwozów nosi nazwę „doliny męczenników“.
Krętemi wirażami jadę samochodem na Karmel i zatrzymuję się przy klasztorze Karmelitów, otoczonym pięknym ogrodem. Na tarasie stoję w zachwycie przed olbrzymią panoramą zatoki św. Jana aż do St. Jean d’Acre i dalej, gdzie wężową linją tonie we mgle wybrzeże fenickie.
W ogrodzie przyglądam się pomnikowi nad zbiorową mogiłą żołnierzy Bonapartego, na obszernym dziedzińcu — granitowej kolumnie z figurą Niepokalanej Panny Marji dar pielgrzymów z Chili, trochę dalej wznosi się, „Pallazzo“ — letnia siedziba dawnych tureckich gubernatorów, obok — latarnia morska.
W pobliżu klasztoru zwiedzam grotę Eljasza.
Na każdym kroku spotykają się tu pamiątki po tym proroku, którego czczą zarówno Żydzi, jak chrześcijanie i muzułmani.
Haifa to nawpół żydowskie, nawpół arabskie miasto. Jednak Żydzi zaczęli już wypierać Arabów z handlu i uważają Haifę za swoje miasto i swój port. Z każdym rokiem wykupują coraz to nowe tereny i budują domy w szalonem tempie. Jest to też ważna placówka oświatowa, ponieważ została tu założono politechnika żydowska i kilka szkół zawodowych, nie licząc ogólnokształcących.
Na przeszkodzie ekspansji żydowskiej stoją europejskie dzielnice oraz koncesje, należące do OO. Franciszkanów, Karmelitów i innych zakonników i zakonnic.
Po obiedzie poszedłem wzdłuż brzegu morskiego płaskiego i piasczystego, porośniętego tamaryskami i nikłemi wierzbami.
Spostrzegłem wkrótce, że krok w krok za mną szedł olbrzymi Arab. Miał na sobie malowniczy strój „piratów“: szerokie, białe szarawary, pas czerwony, granatową krótką kurtkę z haftowanego srebrem aksamitu i purpurowy „tarbusz“ z długą, czarną kitą, spadającą na szerokie bary.
Brzeg był pustynny, więc towarzystwo tego draba nie było zupełnie bezpieczne.
Nieznacznie przełożyłem rewolwer do prawej kieszeni i zatrzymałem się nagle.
Arab podszedł do mnie ze zwykłem pozdrowieniem.
Przemówił po francusku:
— Sidi może zechce zwiedzić moje łodzie? — spytał.
— Łodzie? A cóż ciekawego znalazłbym na nich? — odparłem pytaniem.
— To są moje feluki! — rzekł, wskazując ręką na sześć łodzi ze zwiniętemi żaglami, kołyszące się o pół kilometra od brzegu. — Dobre feluki, które pływają do Hedżasu i Egiptu...
— Bardzo dobre, ale cóż mi do tego? — spytałem.
— Na felukach zawsze można nabyć różne rzeczy taniej, niż na bazarach lub w żydowskich sklepach: kobierce, mozaikowe meble, naczynia z bronzu, tytoń, haszysz...
— Nie potrzebuję tego!...
— Piękne kobiety, za 200, 150, a nawet za 100 funtów... — ciągnął już szeptem.
Chciałem powiedzieć temu drapieżnikowi, przemytnikowi i handlarzowi żywym towarem parę dobitnych słów do rozumu, lecz powstrzymałem się.
Nie dobrzeby było, gdybym dostał od niego pchnięcie nożem, a nie mało przykrości spadłoby na moją głowę, gdybym umieścił kulę rewolwerową w tem olbrzymiem cielsku pirata, trudniącego się handlem zakazanym.
Nic więc nie powiedziałem Arabowi i powróciłem do miasta, w którem, jak się okazuje, mógłbym sobie sprawić cały harem, a dla rozrywki poszukać dobrego towarzystwa jakiejś tajemniczej „jego cesarskiej mości“ — następcy nieznanego tronu.
Ten ostatni fakt był wprost ironją losu.
Brałem udział w śledztwie z powodu zamordowania rodziny Romanowych, pisałem o tem w swojej powieści „Lenin“, a tu nagle, „nieboszczyki“ stają na mojej drodze i gdzie? Pomiędzy Palestyną i Irakiem! Czyż nie ironja?!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.