Garbus (Féval)/Część szósta/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Garbus
Podtytuł Romans historyczny
Data wyd. 1914
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Bossu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
PUBLICZNA POKUTA.

Na cmentarzu Saint-Magloire było pusto i ciemno. Dochodziły tu tylko szmery tłumów, czekających na ulicy, poza ogrodzeniem cmentarza, na obiecane widowisko publicznej pokuty skazańca, to jest ucięcia przez kata mieczem prawej ręki zabójcy Neversa na grobie ofiary.
Po prawej stronie od pogrzebowej kaplicy znajdowała się mały placyk, otoczony staremi drzewami. Tam więc, ukryci w zaroślach, przyjaciele Gonzagi, czekali na wodza. W pobliżu nich stały poprzywiązywane do drzew okulbaczone konie. Navail wciąż miał ukrytą głowę w dłoniach; Noce i Choisy z ponuremi twarzami stali w milczeniu pod wspaniałym cyprysem Oriol siedział na trawie, ciężko wzdychając; Pejrol, Montobert i Taranne rozmawiali między sobą cichym głosem.
Co to znaczy? Czas upływał, zegar na koście le Saint-Magloire oddawna już wydzwonił godzinę, w której miała się odbyć ceremonia publicznej pokuty skazanego. O godzinie dziewiątej miała paść głowa Lagardera pod toporem kata w Bastylii. Czemu ta zwłoka?
Pejrol, Montobert i Taranne nie spuszczali z oczu okien wielkiej sali pałacu Gonzagi.
Niedaleko od tej grupy, poza drzwiami kościoła stała — jak wiemy — druga grupa ludzi. Spowiednik księżny Gonzagi stał przy ołtarzu; Aurora klęczała ciągle, modląc się żarliwie; Kokardas i Paspoal stali po obu stronach drzwi bez poruszenia, z gołemi szpadami w ręku; Chaverny i dona Kruz szeptali z sobą poważnie.
Kilka razy zdawało się Kodardasowi i Paspoalowi, iż słyszą na cmentarzu jakieś podejrzane szmery, ale, patrząc przez zakratowane okienko we drzwiach, nic dostrzedz nie mogli.
Nagle obaj fechmistrze zadrżeli. Chaverny i dona Kruz przestali rozmawiać.
— Maryo, Matko Boża! — szepnęła głośniej Aurora — ulituj się nad nami!
Hałas stawał się coraz wyraźniejszy i co raz bliższy. Przed chwilą bowiem Pejrol, wpatrzony w okna pałacu, zawołał na towarzyszów.
— Panowie! Baczność.
I wszyscy ujrzeli światło pochodni, podnoszące się zniżające się trzy razy raz po raz. Był to sygnał do atakowania kościoła. Nikt z nich o tem nie wątpił, a jednak widoczne było wahanie między nimi.
Nie przypuszczali, aby mogło dojść do tej ostateczności. A gdy już doszło, nie czuli ochoty spełnienia jej.
Gonzaga igrał z nimi; chciał zanitować łańcuch, który jej rzucił na szyję.
— No! — rzekł wreszcie Navail. — Przecież to tylko porwanie!
— A nasze konie są w pogotowiu — dodał Noce.
— Ostatecznie przez takie głupstwo nie stracimy honoru — pocieszał Choisy.
— A więc naprzód! — zawołał Taranne. — Trzeba, aby książę zastał nas przy robocie!
I nastąpiła chwila, w której dona Kruz wybiegła z kościoła podziemnem wyjściem aby wezwać pomocy.
Montobert i Taranne trzymali każdy po żelaznym drągu w ręku. Wszyscy naraz rzucili się ku drzwiom. Po pierwszem natarciu drzwi ustąpiły, ale poza niemi stała trudniejsza przeszkoda: trzy gołe szpady.
Jednocześnie od strony pałacu Gonzagi rozległ się jakiś hałas.
Navail ranił Chaverny’ego. Młody markiz upadł na jedno kolano, chwytając się za piersi. Poznawszy go, Navail cofnął się, odrzucając precz swoją szpadę.
Wtem zakotłowało się coś na cmentarzu. Istny huragan! W ciemnościach rozległ się krzyk umierającego Pejrola. Montobert charczał z podciętem gardłem; Taranne, wypuściwszy broń, padł z rozkrzyżowanemi rękami na ziemię. I to wszystko sprawił jeden tylko człowiek ze szpadą w ręku. Głos jego dźwięczał donośnie wśród ciszy i ciemności:
— Niechaj wszyscy ci, którzy nie są współnikami zabójcy Filipa Gonzagi, usuną się z drogi!
Nie było odpowiedzi, ale wiele ludzkich cieni umykało w różnych kierunkach. Jednocześnie dał się słyszeć tentent kilku galopujących koni.
Lagarder, wpadając, jak zwycięski archanioł, do kościoła, spostrzegł leżącego na ziemi Chaverny’ego.
— Umarł? — zawołał.
— Jeszcze nie, jeżeli łaska — odpowiedział markiz. — Tam do kata, kawalerze! Toć z was istny piorun! Dyabeł w was chyba siedzi.
Lagarder uściskał go, a potem podał rękę dwum fechmstrzom. W chwilkę później trzymał Aurorę w objęciach.
— Do pałacu! — krzyknął nagle Lagarder jeszcze nie koniec. Zapalcie pochodnie! Nastała chwila, na którą czekałem lat osiemnaście! Czy słyszysz mnie, Neversie, mnie twego mściciela? I czy widzisz?




Wypadłszy z pałacu, Gonzaga napotkał na drodze swojej przeszkodę, o której nie myślał: tłum. Jeden tylko Lagarder umiał jak strzała przebijać się przez taką gęstwinę ludzi. Gonzaga musiał ją okrążać, czem nadłożył drogi wskutek tego Lagarder przybył pierwszy na cmentarz i tam już zdołał się rozprawie ze sprzymierzeńcami Gonzagi.




Noc była tak ciemna, że oczy Gonzagi, oślepione blaskiem świateł w pałacu długo nie mogły się oswoić z ciemnością. Każdy pień drzewa wydawał mu się ludzką postacią.
— Hola, Pejrolu! — zawołał przyciszonym głosem. — Czy już wszystko skończone?
Nikt nie odpowiedział. Gonzaga dotknął końcem szpady ciemną postać, którą wziął za Pejrola. Był to martwy pień spróchniałego cyprysu.
— Niema nikogo? Czyżby odjechali bezemnie?
Wydawało mu się, że ktoś odpowiedział: nie; ale nie był pewny.
Tymczasem od strony pałacu dał się słyszeć głuchy szmer głosów ludzkich. Z ust Gonzagi wybiegło przekleństwo.
— Muszę wiedzieć napewno! — zawołał, kierując się ku kościołowi.
Ale jakaś ciemna postać z gołą szpadą w ręku zastąpiła mu drogę.
— Gdzie oni są? — zapytał Gonzaga. — Pejrol? Gdzie tamci?
Szabla nieznajomego wskazała na schody kościoła:
— Pejrol jest tam!
Gonzaga podbiegł na wskazane miejsce i schylił się. Wydał straszny krzyk. Ręka jego dotknęła się ciepłej krwi ludzkiej.
— Montobert jest tam! — pokazał nieznajomy na ciemną grupę cyprysów.
— Także nieżywy? — jęknął Gonzaga.
— Także nieżywy!
I potrącając leżący trup na drodze, nieznajomy dodał:
— A tutaj Taranne, również nieżywy!
Głosy ludzkie zbliżały się, hałas uliczny rósł coraz bardziej; wreszcie na cmentarzu zabłysły światła licznych pochodni.
— Ach, więc Lagarder musiał mię uprzedzić? — zgrzytnął przez zęby Gonzaga.
I cofnął się kilka kroków, chciał uciekać, gdy wtem światło jakiejś pochodni padło na twarz nieznajomego i Gonzaga poznał w nim Lagardera. Odwrócił się i tuż za sobą ujrzał Kokardasa i Paspoala z pochodniami w ręku. Coraz inne postacie wychodziły z ciemności i zbliżyły się ku niemu. Zdaleka dojrzał regenta, otoczonego panami i dostojnymi urzędnikami państwa, którzy przed chwilą zebrali się byli na sąd familijny. Usłyszał, jak regent powiedział:
— Niechaj nikt nie wychodzi poza mury cmentarza! Rozstawić straże wszędzie przy wyjściach!
——Cha! cha! — zaśmiał się konwulsyjnie Gonzaga. — Filip Orleański szykuje sąd połowy. Czekajmy.
Lagarder opuścił szpadę, powtarzając:
— Dobrze, czekajmy!
Wówczas Gonzaga, zamierzywszy się podstępnie, ugodził w pierś Lagardera.
Szpada rycerza, szybka jak błyskawica, najniespodziewaniej odbiła cios, uderzając w pierś Gonzagi, lecz, napotkawszy stalowa koszulkę, odbiła się o nią i ze świstem frunęła w powietrze.
Nie tracąc przytomności, Lagarder wyrwał rapier z ręki stojącego tuż za nim Kokardasa.
Tymczasem zbliżył się regent ze swoją świta. Ale Lagarderr stojąc do nich tyłem, nie widział ich. Rozpoczął się tak dawno oczekiwany przez niego pojedynek.
Gonzaga tęgim był szermierzem, ale Lagarder zdawał się z nim igrać.
Po powtórnem zaledwie skrzyżowaniu się broni szpada Gonzagi wyskoczyła mu z ręki. W tej chwili, gdy schylał się po nią, Lagarder postawił nogę na jego głowie.
— A Kawalerze! — zawołał, zbliżywszy się regent.
— Wasza królewska wysokość — odrzekł Lagarder — przodkowie nasi nazywali to sądem Bożym. Nie mamy już tej wiary, ale niewiara tak samo nie zabija Boga, jak ślepota nie gasi słońca.
Regent zaczął rozmawiać po cichu z ministrami i doradcami.
— Nie może być — rzekł głośniej p. Lamoignon, aby głowa księcia spadła na rusztowaniu.
— Oto grób Neversa — mówił Lagarder. — Niechaj się spełni obiecana pokuta.
Podniósł z ziemi szpadę Gonzagi.
— Wasza królewska wysokość — rzekł — oto szpada, która uderzyła Neversa, poznaję ją. Teraz ta sama broń ukarze zabójcę Neversa!
To mówiąc, rzucił Gonzadze rapier Kokardasa, nikczemnik schwycił go, cały drżący.
— Nie bój się! — mruknął Kokardas. — Trzeci cios zabija koguta!
Wszyscy uczestnicy sądu familijnego stanęli dokoła walczących, Regent, sa nie wiedząc co czyni, wziął z rąk Paspoala pochodnię i trzymał ją w górze, oświecając scenę.
— Pamiętajcie wasza miłość, o stalowej koszulce! — szepnął Paspoal w ucho Lagardera.
Było to całkiem zbyteczne. Lagarder przemienił się w prawdziwego bożka wojny. Wyniosła jego postać rozwinęła całe swe bogactwa wiatr rozrzucał piękne jego włosy, oczy rzucały błyskawice. Zmusił Gonzagę do cofnięcia się aż do drzwi kaplicy pogrzebowej: zakreślił szpadą szybkie koło i końcem dotknął czoła przeciwnika, między oczami.
— Cios Neversa! — zawołali jednocześnie obaj fechmistrze.
Gonzaga padł u stóp marmurowego pomnika Filipa, księcia de Nevers, z krwawą raną na czole.
Kokardas, zbliżywszy się do niego, aby pod nieść swój rapier, powiedział do Paspoala płaczliwym głosem:
— Pierwszy to raz moja biedna Piotrusia siedział w ręku łajdaka!




Księżna Gonzaga i dona Kruz podtrzymywały białą jak lilia, Aurorę.
O kilka kroków dalej lekarz opatrywał ranę markiza Chaverny.
Regent i jego orszak stali na stopniach kościoła.
— Wasza królewska wysokość — zabrała głos księżna, — przedstawiam ci dziedziczkę Neversa, moją córkę, która od dzisiaj nazywać się będzie panią de Lagarder, jeżeli wasza królewska wysokość zezwoli.
Regent wziął rękę Aurory, pocałował i, łącząc z ręką Henryka Lagardera, szepnął doń.
— Dziękuję.
Przez chwilę patrzył w milczeniu i ze łzą w oku na posąg przyjaciela młodości.
Potem drżącym jeszcze ze wzruszenia głosem, dodał:
— Hrabio Lagarderze, król dopiero, gdy będzie pełnoletnim, może cię mianować księciem de Nevers.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.